Z dzieciństwa pamiętam krzyki mojej mamy. Jej agresja wyniszczała mnie latami. Kiedy urodziłam córki straciłam czujność. Chciałam, aby miały babcię...
Moja relacja z mamą była i jest skomplikowana. Myślę, że wśród moich rówieśników to dość częsty problem. Naszych rodziców wychowywało pokolenie, które przeżyło wojnę, a traumy z nią związane często odreagowywało na swoich dzieciach. Z kolei nasi rodzice odbudowywali kraj, pracowali od świtu do zmierzchu, a my biegaliśmy z kluczem na szyi.
Dziś stawia się matkom o wiele wyższe wymagania. Kiedyś wystarczyło, że dziecko miało, co jeść, gdzie spać i chodziło do szkoły. Trywializuję, ale nie do końca. Dziś musimy być menadżerkami własnych dzieci. Dbać o ich rozwój emocjonalny, odpowiednie żywienie, wozić na zajęcia dodatkowe, rozpoznać możliwie wcześnie, czy mają jakieś zaburzenia, nie deptać marzeń, nie poniżać, wspierać, motywować i rozwijać. Pod żadnym pozorem nie bić ani krzyczeć, co akurat uważam za najlepszą zmianę w kwestii wychowywania dzieci. Wrzaski i fizyczne kary niczego nie uczą, jedynie strachu i agresji.
Moi rodzice kar cielesnych nie stosowali. Może dlatego, że byłam po prostu grzeczną dziewczynką. Nie ustrzegło mnie to jednak przed krzykiem, którego w domu było dużo. O wszystko. Matka wybuchała z byle powodu. Szybko nauczyłam się, że w takich sytuacjach najlepiej zejść jej z drogi i dać się wykrzyczeć. Gdy rozładowała emocje, cichła. A potem jadła. I karmiła.
Dużo grałam w siatkówkę, co uratowało mnie od otyłości, jednak daleko mi było do smukłej gazeli. Mój wygląd mnie tremował i wpływał na relacje z rówieśnikami. Byłam typem pulchnej, nieśmiałej prymuski, od której można odpisać zadanie domowe, ale nie chodzi się z nią na imprezy, nie jeździ na wakacje.
Wiele wysiłku wymagało ode mnie zrzucenie zbędnych kilogramów i wyzwolenie się spod jarzma ciągłego dokarmiania przez matkę. Właściwie dopiero po studiach, gdy wyprowadziłam się z domu, sama decydowałam o tym, co jem. Za pierwszą pensję kupiłam karnet na siłownię. Rzeźbiąc ciało, przy okazji wzmacniałam psychikę i podnosiłam pewność siebie.
Kochałam też spokój w domu. Gdy strąciłem łokciem filiżankę, nikt nie robił mi awantury, jakbym rozbiła bezcenny zabytek. Nie słyszałam ciągłego pokrzykiwania na ojca i nerwowych relacji z pracy, w których roiło się od wyzwisk. Były dni, gdy nie włączałam radia ani telewizji i po prostu słuchałam ciszy.
Utrzymywałam kontakt z rodzicami. Wychowali mnie i mimo wszystko ich kochałam. Wpadałam w weekendy, na święta, w ich urodziny. Ale gdy dopytywali, kiedy im kogoś przedstawię, wzruszałam ramionami. Co im miałam powiedzieć? Że ich pełen słownej agresji związek nie stanowił dobrego przykładu? Nie byłam samotnicą, chodziłam na randki, ale gdy robiło się poważniej, wycofywałam się. Bałam się kłótni, które wcześniej czy później pojawiają się w każdej relacji. Nie umiałam sobie z nimi radzić. Wolałam uciec, schować się – jak wtedy, gdy byłam dzieckiem – niż stawić czoło konfrontacji i ewentualnym krzykom. Dopiero Wojtek okazał się dość cierpliwy i uparty, by mnie zdobyć. Nie przejmował się też tym, jaką osobą jest moja mama. Powiedział, że każda teściowa ma swoje wariactwa. W ten dość nietypowy sposób mi się oświadczył…
Nie zliczę, ile razy wstydziłam się przed mężem za mamę, która nawet rodzinną Wigilie potrafiła zmienić w piekło, o zwykłych wizytach już nie wspomnę.
Po śmierci taty mama jakby zapadła się w sobie. Mimo wieku zdrowie fizyczne jej dopisywało, za to z psychiką było gorzej. Chyba nie radziła sobie z ciszą… Żałuję, że wtedy nie skorzystałam z okazji, by wysłać ją do psychologa. Przełom nastąpił sam, gdy zaszłam w ciążę. Już się pogodziliśmy z myślą, że mimo starań nie zostaniemy rodzicami, a tu taka niespodzianka! I to podwójna, bo ciąża była bliźniacza. Świadomość, że zostanie babcią, dodała mamie sił i chęci do życia. Obiecywała, że pomoże mi przy dzieciach, i nie ukrywam, jej pomoc okazała się nieoceniona. Bo najpierw miałam komplikacje po cesarskim cięciu, a potem… dwójkę maluchów w domu.
Pomna doświadczeń z dzieciństwa, z początku uważnie obserwowałam mamę, ale wyglądało na to, że złagodniała na starość, a już szczególnie przy wnuczkach. Nie podnosiła głosu, nie denerwowała się, to prędzej ja potrafiłam stracić cierpliwość. I tak uśpiła moją czujność…
Gdy poszły do zerówki, babcia nadal nam pomagała. Odbierała bliźniaczki i zajmowała się nimi, póki mąż albo ja po nie przyjechaliśmy. Sielanka.
Moja podejrzliwość się obudziła, gdy musiałam częściowo wymienić garderobę córek, bo przestały się mieścić w spodnie i sukienki. Byłam czuła na punkcie żywienia i od małego uczyłam córki zdrowych nawyków. Szykowałam potrawy smaczne, zdrowe i kolorowe, tak by dziewczynki chętnie po nie sięgały. Póki miałam nad tym kontrolę, nie jadły niczego, co zawierałoby głównie cukier i barwniki. Ale kiedy spuściłam jej z oka, nagle zaczęły tyć. Nie musiałam długo bawić się w detektywa, by wykryć winnego. Zgłosiłam problem mamie, ale stwierdziła, że przesadzam.
– Pewnie niedługo pójdą w górę, tak jak ty w ich wieku, więc się otłuszczają, by miały z czego urosnąć.
Nie uwierzyłam. Matka tuczyła moje dzieci, tak jak kiedyś mnie. A jeśli mechanizm się powtarzał, to wcześniej…
Zaczęłam uważniej przysłuchiwać się kłótniom dziewczynek i przeraziłam się, gdy usłyszałam, jak na siebie krzyczą. Nie chodziło o samą kłótnię, ani nawet o podniesiony głos, bo wiadomo, że rodzeństwa się kłócą między sobą. Zaalarmował mnie znajomy ton i znajome wyzwiska. Ty idiotko, ty niezdaro, jesteś głupia, po co ty się urodziłaś, marsz do kąta, nienawidzę cię, żałuję, że jesteś moją siostrą... Aż mnie ciarki przeszły, bo momentalnie wróciły złe wspomnienia. To były parafrazy słów mojej matki, które kierowała niegdyś do mnie i do taty. Natychmiast skonfrontowałam się z matką.
– Nie wiem, czy przez ostatnie lata się hamowałaś, czy udawałaś, ale niestety znowu jesteś sobą.
– Nie rozumiem…
– Krzyczysz! Znowu krzyczysz, tym razem na moje dzieci! Nie życzę sobie…
– To ty krzyczysz i to ja sobie nie życzę. Porozmawiamy, jak się uspokoisz.
Próbowałam z nią rozmawiać, ale wszystkiego się wypierała. Twierdziła, że konfabuluję. Nie podziałała nawet groźba ograniczenia kontaktów. Pewnie myślała, że się nie odważę. Ale ja byłam zdesperowana.
Przypomniałam sobie, jaka byłam nieszczęśliwa, jak nienawidziłam swojego ciała, a jednocześnie zajadałam smutek, jak kuliłam się w kącie albo pod kołdrą, jak zasłaniałam uszy dłońmi, jak nie ufałam ludziom… Nie mogłam pozwolić, by moje córki doświadczyły tego samego albo żeby wyrosły na kopie swojej babci. Nie chciałam, by rozmawiały ze sobą krzykiem.
Dlatego mimo protestów i dziewczynek, i mojej mamy, mimo zarzutów, że jestem niedobra i niewdzięczna, podziękowałam mamie za pomoc i wynajęłam nianię. Nie chciałam, by moje dzieci uczyły się od bliskiej im osoby słownej agresji, by uważały krzyki i wyzwiska za coś normalnego, ani by objadały się cukrem i węglowodanami na poprawę humoru.
Mnie też bolała ta decyzja. Dziewczynki nie mają drugiej babci, bo rodzice mojego męża od dawna nie żyją. Wiem, że mama po swojemu bardzo kocha wnuczki, ale wiem też, że je krzywdziła, wpajając im negatywne wzorce, od których ja sama uciekłam.
To przykre, że musiałam wprowadzić nadzór w kontaktach babci z wnuczkami, a potem patrzeć, jak stopniowo ich więź się rozluźnia, wreszcie zanika. Teraz one mają po dwanaście lat, a ona prawie osiemdziesiąt i są sobie obce. Biorę to na swoje sumienie.