Wywiad

"Fajniej jest się czuć ciągle niespełnionym". Wywiad z Markiem Modzelewskim, partnerem Izy Kuny, radiologiem i dramaturgiem

"Fajniej jest się czuć ciągle niespełnionym". Wywiad z Markiem Modzelewskim, partnerem Izy Kuny, radiologiem i dramaturgiem
Iza Kuna i Marek Modzelewski są parą od osiemnastu lat. Na zdj. na wieczorze autorskim Marka Modzelewskiego.
Fot. Akpa

Co za unikalne połączenie. Świetny dramaturg i czynny lekarz radiolog. Na sztuki Marka Modzelewskiego, prywatnie życiowego partnera Izy Kuny, takie jak "Wstyd", "Inteligenci" czy "Kto chce być Żydem", trudno zdobyć bilety, a publiczność długo oklaskuje je na stojąco. Może dlatego, że przeglądamy się w nich jak w lustrze. My, inteligenci.

PANI: Co było pierwsze – pisanie czy medycyna?

MAREK MODZELEWSKI: Pisanie. Ono było już od szkoły średniej i zawsze miało pierwszeństwo. Ktoś pisze, ktoś jest zawodowym sportowcem, ktoś maluje, bo ma taką potrzebę. To wynika z jego natury. Ja pisałem opowiadania, krótkie scenki, skecze. Poświęcałem na to mnóstwo czasu, lubiłem to. Pisanie było pierwsze, a medycyna przyszła później.

Ale to jednak na medycynę pan postawił. Po maturze dostał się pan na warszawską Akademię Medyczną.

Moja mama była stomatologiem. Zawsze w domu przewijało się sporo jej znajomych. Na wszystkie imieniny, uroczystości przychodzili w większości lekarze i rozmowy siłą rzeczy kręciły się też wokół spraw zawodowych. Więc pewnie byłem na to w jakimś sensie skazany. Pochodzę z Jedlińska, to jest taka mała miejscowość pod Radomiem. Bardzo się cieszę, że stamtąd właśnie, bo obok, w sąsiedniej miejscowości, we Wsoli, pomieszkiwał w latach 20. i 30. Witold Gombrowicz. Kiedy jedzie się autobusem z Jedlińska do Radomia, a ja tak właśnie jeździłem do liceum, przejeżdża się przez Wsolę. Może po drodze coś tam na mnie skapnęło. Kto wie. (uśmiech)

Od dziecka miał pan ten słuch do dialogów, do ciętych ripost, do zauważania śmieszności w zachowaniach ludzkich, hipokryzji?

Moi rodzice byli ludźmi obdarzonymi dużym poczuciem humoru, zwłaszcza mój ojciec miał taki dar. Ojciec nie był lekarzem, ale tzw. prywaciarzem za komuny. Miał własną małą firmę budowlaną i potrafił doskonale wyłapywać wszystkie absurdy z tej PRL-owskiej rzeczywistości. Był inteligentnym, błyskotliwym człowiekiem. Lubił żartować. Miał cięte riposty i często zapędzał rozmówców w kozi róg. Więc to pewnie mam po nim, nasłuchałem się przez lata. Oboje rodzice byli zresztą ludźmi obdarzonymi dużym dystansem do świata.

Jaki to był dom? Pełen inspiracji, książek, rozmów o literaturze?

W domu było dużo książek, mój ojciec bardzo dużo czytał... Ale czy były rozmowy o literaturze? No nie aż tak. To nie był dom intelektualistów, ale małomiasteczkowych inteligentów. Zna pani atmosferę małej miejscowości? Ksiądz, lekarz, aptekarz… To jest miejscowa elita. (śmiech) Nie rozmawialiśmy o malarstwie czy literaturze, ale dom wyrobił we mnie nawyk czytania. Mieliśmy też wujka w Warszawie, który od czasu do czasu zabierał mnie do Teatru Wielkiego, co też wtedy nie było takie oczywiste dla chłopca z małego miasteczka pod Radomiem. W domu był zwyczaj oglądania Teatrów Telewizji, kiedy one jeszcze były ważne. No i była płyta. Dwupłytowa, winylowa, której słuchałem bez przerwy. Płyta z najlepszymi piosenkami i skeczami „Kabaretu Dudek”. Skecze „Sęk”, „Ucz się, Jasiu” znałem na pamięć. Powtarzałem je sobie, naśladując Michnikowskiego i Kobuszewskiego. Z jednej strony miałem rodziców obdarzonych poczuciem humoru, z drugiej – autorów najlepszych polskich tekstów lat 60. i 70., Wojciecha Młynarskiego, Stanisława Tyma, Agnieszkę Osiecką. Pewnie ten Dudek pootwierał mi kilka klapek.

Kiedy dostał się pan na Akademię Medyczną, nadal pan pisał? Sześcioletnie studia, mnóstwo wkuwania, ekstremalnie trudne kolokwia i egzaminy. Da się coś robić dodatkowo?

Miałem chwilę przerwy, szczególnie na I i II roku nie pisałem, bo rzeczywiście musiałem zakuwać. Ale muszę pani powiedzieć, że nawet będąc na medycynie, wciąż marzyłem, by zdawać do szkoły aktorskiej. Występowałem na szkolnych akademiach, w uczniowskim kabarecie. Ale bałem się zdawać do Akademii Teatralnej, bo się jąkałem. W szczątkowej formie pozostało mi to do dzisiaj. Nie przeszkadzało mi to w szkolnych występach, ale nie dodawało odwagi, gdy pomyślałem, że miałbym stanąć przed komisją, przed takimi tuzami jak Anna Seniuk czy Maja Komorowska. Medycyna była bezpieczniejszym wyborem.

 

Zna pan historię Arka Jakubika i jąkania?

Nie.

Odrzucono go na pierwszym egzaminie do szkoły aktorskiej, bo nie dosyć, że się jąkał, to jeszcze miał wadę wymowy. Przez kolejny rok ćwiczył po kilkanaście godzin dziennie i się udało. Może zabrakło panu determinacji?

To nie jest tak, że moi rodzice nie chcieli mi pomóc. Jeździłem do logopedów, ćwiczyłem. Ale być może przyczyna była głębsza, psychologiczna. Jąkanie udało się opanować do tego stopnia, że z Kabaretem im. Romana regularnie wystpowałem na deskach Teatru Powszechnego w Radomiu. Jeździliśmy na przeglądy kabaretowe, zdobywaliśmy nagrody w całej Polsce. Ale jednak na zdawanie do Akademii Teatralnej nigdy się nie odważyłem. Dziś nie żałuję, bo dzięki medycynie mam stabilny zawód. Jestem radiologiem. Dzięki finansowej stabilizacji mogę pisać, co chcę, na swoich warunkach.

Dziś pana sztuki, takie jak „Inteligenci”, „Wstyd”, „Kto chce być Żydem?”, są oklaskiwane na stojąco. Wyprzedaje pan sale, a nazwisko Modzelewski jest gwarancją jakości. Wydawnictwo Wielka Litera wydała właśnie „To grzech tak mówić. Trzy dramaty”, książkę, w której są trzy pana sztuki. Kiedy pan zaczął pisać na poważnie?

Boże! Żeby nie skłamać… Na poważnie chyba przed trzydziestką. Wcześniej na studiach pisałem skecze i programy kabaretowe. Ale pierwszą większą rzecz napisałem po studiach. Sztuka miała tytuł „Henryk Św. – albo kto następny” i wystawiłem ją w teatrze w Radomiu. To była historia faceta, który zmartwychwstaje. Słyszałem, że Canal+ robi serial o facecie, który wstaje z grobu. Jestem więc ciekaw, czy ktoś mi czasem nie podwędził kawałka. (śmiech) A potem potoczyło się dość szybko. Wystawiłem w Radomiu jeszcze dwie sztuki „Starsza pani prycha” i „Zabij mnie”. Potem dowiedziałem się, że w Teatrze Narodowym pod opieką Tadeusza Słobodzianka powstawało Laboratorium Dramatu na scenie przy Wierzbowej. Miała to być scena eksperymentalna, gdzie będą mogli zgłaszać się młodzi dramaturdzy i pracować nad swoimi tekstami. Zgłosiłem się z „Koronacją”. Ku mojemu zdziwieniu Tadeusz Słobodzianek oddzwonił i zaproponował mi udział w warsztatach w Domu Pracy Twórczej nad Wigrami. Pojechałem. Efekt był taki, że „Koronacja” została wystawiona w Teatrze Narodowym w reżyserii Łukasza Kosa.

Pierwszy pana duży sukces. Sztuka została zauważona i dostała świetne recenzje.

To był 2004 rok. Rolę główną grał Robert Więckiewicz, który właśnie zaczynał wielką karierę w Warszawie. Potem wystawiłem „Dotyk” w Teatrze Powszechnym w reżyserii Małgosi Bogajewskiej, a potem… zaczęły się u mnie jakieś problemy. Nie mogłem znaleźć swojej formy opowiadania, swojej drogi w teatrze. Pisałem rzeczy lepsze i gorsze, ale to nie było to. Wie pani, jak to jest. Można wydać genialną pierwszą książkę, płytę. Trudniej jest z drugą i trzecią. Łatwiej wejść na szczyt, niż się na nim utrzymać. Napisałem w tym czasie parę sztuk, ale z żadnej nie byłem w pełni zadowolony. Po drodze poznałem Ilonę Łepkowską, która zaproponowała mi wejście do teamu scenariuszowego „Barw szczęścia”. Zgodziłem się i ta przygoda trwała kilka lat.

Pisanie scenariusza do serialu daje warsztat? Uczy dyscypliny, konsekwencji?

To daje przede wszystkim pieniądze. (uśmiech) I to bardzo regularne. Daje też  umiejętność szybkiego pisania. Sprawnego wybrnięcia z jakichś trudności scenariuszowych. Ogarnięcia naraz kilku wątków historii. Tylko że to zupełnie inna narracja, inny sposób opowiadania. Pisze się często sceny przegadane, bo forma serialu codziennego taka już jest. Gadające głowy. Żeby było jasne, nie ma niczego złego w pisaniu czy graniu w takim serialu. Ale trzeba wiedzieć, kiedy odejść. Jeśli się tego nie zrobi, mogą pojawić się kłopoty. Te schematy serialowe wchodzą do głowy i zaczynają przeszkadzać.

 

Pana życiowa partnerka Iza Kuna mówi o panu „tytan pracy”.

Czy jestem tytanem pracy - nie wiem. Muszę być zdyscyplinowany i konsekwentny, bo gdybym nie był, to pewnie by mi się nie udało pogodzić dwóch zawodów i jeszcze życia rodzinnego.

Przeczytałam takie zdanie o panu: „Po wielkim sukcesie «Koronacji» Marek Modzelewski po 20 latach wraca sztuką «Wstyd» na deski teatralne”. A przerwy właściwie nie było?

Nie było, bo napisałem w tym czasie kilkanaście sztuk, scenariusz do filmu „Warsaw by Night”. Ale brakowało sukcesu. Trochę musiałem na niego poczekać i na niego zapracować. Przyszedł, trochę dla mnie niespodziewanie, ze sztuką „Wstyd”, wystawioną w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Spektakl znakomicie wyreżyserował Wojtek Malajkat. Od tego czasu pracowaliśmy razem już trzykrotnie, także przy warszawskiej inscenizacji „Inteligentów” i prapremierze „Kto chce być Żydem?”. Dwa lata po premierze „Wstydu” na podstawie sztuki powstał film „Teściowie” w reżyserii Kuby Michalczuka.

Tomasz Raczek dał „Teściom” 7 na 10 punktów. To jedna z najlepszych komedii polskich ostatnich lat.

Podchodziłem do pomysłu zekranizowania „Wstydu” z dużą rezerwą. Bo ze sztukami teatralnymi przeniesionymi na ekran bywa różnie. Ja np. nie jestem fanem „Rzezi” Romana Polańskiego. To jest świetnie zrobiony spektakl, trochę Teatr Telewizji. Bałem się, żeby nie popełnić tego samego błędu. Dzięki Kubie i operatorowi Michałowi Englertowi, ale także dzięki znakomitym aktorom powstała świetna fabuła, w dobrym tempie, z zaskakującymi formalnymi rozwiązaniami.

Mozolnie wspinał się pan na szczyt w świecie teatralnym, cały czas wykonując zawód lekarza. A przecież by zaistnieć w świecie medycyny, też trzeba ciężko pracować. Założył pan, że to ma się dziać równolegle?

Niczego nie zakładałem. To się po prostu działo. Świadomie odpuściłem karierę naukową. Zrobiłem oczywiście specjalizację, bo bez tego trudno ten zawód tak naprawdę wykonywać. Ale nie chciałem pisać doktoratu, bo wiedziałem, że aż tak wielu rzeczy nie pogodzę. Przed wyborem specjalizacji spotkałem się z moim bratem ciotecznym, który jest lekarzem urologiem. Powiedział mi wprost: „Żadna zabiegówka, bo to jest dziedzina, która nie bierze jeńców. Trzeba się temu poświęcić”. To on mi doradził radiologię i to się w stu procentach sprawdziło. Nie mam na co dzień bezpośredniego kontaktu z pacjentem. Siedzę przed monitorem komputera i opisuję tomografie komputerowe i rezonanse magnetyczne. Czytam informacje kliniczne, robię opisy. Nie odczuwam takiego stresu, takiej presji jak moi koledzy klinicyści. Oni na co dzień obcują z pacjentami i ich rodzinami. Widzą ich dramaty, uczestniczą w nich. Ta radiologia to był jeden z moich najlepszych życiowych wyborów.

Medycyna daje panu taki rodzaj dystansu do tego, co się dzieje? W środowisku filmowo-teatralnym życie to nieustanny rollercoaster. Raz jest praca, za chwilę jej nie ma. Po sukcesach telefon przestaje dzwonić, rośnie frustracja. Co daje panu bycie lekarzem?

To daje taki rodzaj codziennej normalności. Trzeba wstać, ubrać się i pójść do pracy na siódmą rano. To po pierwsze. Po drugie, rzeczywiście, obserwacja prawdziwych ludzkich dramatów daje dystans do showbiznesowych histerii. Często jestem pierwszą osobą, która przekazuje złe wieści. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym zdiagnozowałem mojej matce guza trzustki. Z przerzutami... Musiałem to powiedzieć jej, mojemu ojcu, mojej siostrze... Ludzie oczekują od ciebie nadziei, a ty mówisz im brutalną prawdę. Tak czy inaczej oba środowiska – i to medyczne, i to show-biznesu – są bardzo specyficzne. Stoję więc sobie trochę z boku, obserwując obie grupy z pewnej perspektywy. W żadnym z tych środowisk nie jestem na sto procent. Czy to dobrze, czy źle, nie wiem. W kilku moich sztukach występują lekarze. Przyglądam się im z dużą dozą pobłażliwości, gdy prężą muskuły i są przekonani o swojej boskości i wyjątkowości. Z aktorami czy reżyserami czasem jest bardzo podobnie. (śmiech)

"Inteligenci", "Wstyd" i "Kto chce być Żydem?" opowiadają o rozpadzie rodziny. Ta rodzina w pana dramatach jest zdekonstruowana. Miotamy się między polityczną poprawnością, nieprzepracowanymi historiami z przeszłości, polityką i marzeniami. Rodzina pana interesuje najbardziej?

Interesują mnie kameralne, realistyczne historie, które dzieją się tu i teraz. Dobrze opowiedziane, na kilku aktorów. Moim założeniem nie jest pisanie o rozpadzie rodziny. Raczej wiwisekcja, co się w niej dzieje. Rodzina to nasz mały wszechświat, który nas kształtuje i z którego wychodzimy na świat.

Sam jestem w dość skomplikowanej sytuacji rodzinnej. Jesteśmy z Izą w nieformalnym związku od 17 lat. Każde z nas ma dziecko z poprzedniego związku, wspólnie wychowujemy 12-letniego syna. Każde z nas jest po rozwodzie. Mamy też swoje, nie zawsze łatwe doświadczenia z rodzinnych domów. Ten rozpad jest więc gdzieś w nas głęboko zakorzeniony.

Ostatnio mój znajomy psycholog powiedział mi: "Zobacz, my jesteśmy głęboko chorym społeczeństwem". A przecież ta choroba zaczyna się w rodzinach... Poza tym pisanie o rodzinach szczęśliwych i bezproblemowych nie ma potencjału dramaturgicznego. (śmiech)

Sukces pana sztuk wynika chyba także z tego, że lubimy, jak ktoś postawi przed nami lustro. W myśl dewizy Gogola: "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie...". A pan nie oszczędza nikogo. Anna, bohaterka "Inteligentów", jest zdeklarowaną feministką chodzącą na strajki kobiet, która nie przyjmuje do siebie innych poglądów...

No i doszliśmy do newralgicznej części naszej rozmowy, bo wie pani, ja w ogóle chcę dowalać polskiej inteligencji. Jestem na nią po prostu na maksa wku***ony. Inteligencja zamiast edukować, zamiast po 1989 roku wymyślić ten kraj na nowo, stała się po prostu klasą średnią zajętą wyłącznie zarabianiem pieniędzy. Oczywiście bardzo bym chciał, by obecna władza się skończyła. Natomiast powiem szczerze, nie bardzo bym chciał powrotu do tego, co było przed 2015 rokiem. Do tych udawanek, jacy to jesteśmy liberalni i europejscy, a jak ksiądz biskup tupnie nogą, to podkulamy ogonek... Uważam, że to państwo i to społeczeństwo trzeba wymyślić na nowo w całej sferze publicznej. W sferze podjęcia konstruktywnej rozmowy o rzeczywistym rozdziale państwo-Kościół... Strasznie lubimy wywieszać sztandary i strzelać do siebie frazesami. To robi i prawa, i lewa strona, bo głupota i fanatyzm nie mają koloru. One mogą być czarne, czerwone, mogą być również, niestety, tęczowe. I dopóki my nie zaczniemy ze sobą rozmawiać, to nie zmieni się nic. Więc jeśli komuś mam ochotę dowalić, to zdecydowanie bardziej swoim. We "Wstydzie" nie wiadomo, kto jest gorszy, która para jest bardziej zakłamana. Wydaje mi się, że ta jednak inteligencka. W "Inteligentach" syn się buntuje, bo widzi fałsz, pewną fasadę, pozę i sztuczność wzajemnych relacji. Gdybym miał znaleźć wspólny mianownik moich sztuk, to oprócz rozpadu rodziny byłoby to pokazanie pewnego... nie wiem, jak to nazwać... nieadekwatnego zachowania inteligencji w obecnej sytuacji. Mam nadzieję, że moje sztuki nie przestaną być aktualne, nawet jak zmieni się polityczna rzeczywistość. Bo zachowaniami ludzkimi kierują te same mechanizmy. Dzisiejsza rzeczywistość pomaga je jedynie uwypuklić, mocniej spuentować.

A jakim pan jest ojcem? Tolerancyjnym, otwartym, postępowym?

Jakim jestem ojcem, okaże się za chwilę, kiedy mój 17-letni syn Filip wejdzie w dorosłość, a 12-letni Staszek w okres buntu. Zobaczymy, jak obaj sobie poradzą, a ja razem z nimi... Tak naprawdę mogę mówić o wychowaniu młodszego, bo z nim mieszkam na stałe. Bez wątpienia Staszek wychowywany jest w domu tolerancyjnym i liberalnym. W domu bez Kościoła i bez religii, bo oboje z Izą jesteśmy ateistami, ale z ogromnym szacunkiem do innych ludzi i przede wszystkim do samego siebie. Wychowujemy go w absolutnej tolerancji dla wszystkich. Nie ma lepszych i gorszych. Nie ma tak, że jedni są lepsi, bo są tęczowi, a drudzy gorsi, bo chodzą do kościoła albo odwrotnie. Ja sam byłem kiedyś jako młody człowiek dość długo związany z Kościołem. Dlatego wiem, że ludzkie poglądy mogą się zmieniać i ewoluować. Ja od Kościoła odszedłem definitywnie, ale może któryś z moich synów pójdzie odwrotną drogą.

Są jakieś uniwersalne prawdy w wychowaniu dziecka?

Zasady. Jeśli wszystko jest na luzie i nie ma żadnych reguł, to dzieciaki są kompletnie zdezorientowane. Ich poczucie bezpieczeństwa jest zaburzone. Jeśli moje dziecko w wieku nastoletnim zbuntuje się przeciwko moim regułom, to jest OK. To naturalna droga. Ale nie wolno, moim zdaniem, mówić dzieciakom: "Nic nie musicie, wszystko możecie", bo to je kompletnie przytłacza i rozpiep**a. Oni zupełnie tego nie chcą. Nasza przyjaciółka, która wychowywała swoje dzieci w takim kompletnie liberalnym, artystowskim domu, gdzie były ciągłe imprezy, wyprawiła hucznie swoją pięćdziesiątkę, do pełnoletniego syna mówi: "No ale co, fajnymi byliśmy rodzicami, nie?". A on na to: "Mamo, ale wy byliście ciągle narąbani". I to jest jego punkt widzenia.

Dziecko jednak chce rodzica, który powie: "To możesz, tego nie możesz. To jest dobre, a to jest zdecydowanie złe, nie ruszaj". A jak przyjdzie moment na bunt, to on i tak złamie te reguły i pójdzie swoją drogą.

W listopadzie kończy pan 50 lat. To jest trudny moment dla mężczyzny?

Wie pani, trudny, bo się zaczynają podobać coraz młodsze kobiety. (śmiech) Od roku uprawiam kick boxing, więc fizycznie dobrze się czuję i mam sporo energii. I wiem, co chciałbym pisać. Nareszcie znalazłem swoją formę.

Czuje się pan spełniony?

Ja nie znam takiego uczucia. Bywam spełniony, jak widzę, że spektakl jest super i podoba się widzom, a za chwilę czuję się niespełniony. Myślę, że generalnie fajniej jest się czuć ciągle raczej niespełnionym.

Czyli lepiej przez całe życie gonić króliczka?

O, zdecydowanie! Chciałbym mieć ciągle takie poczucie, że najlepsze do zrobienia jest ciągle przede mną. Marzy mi się napisanie takiej historii jak "Manchester by the Sea" albo "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" albo "Whiplash". Albo... żeby kiedyś moja sztuka była wystawiona na Broadwayu.

A co panu daje szczęście?

Jak moje dzieci są szczęśliwe, nawet przez chwilę. Jak widzowie entuzjastycznie reagują na moje spektakle. Byłbym szczęśliwy, gdybym kupił domek w Andaluzji... I jak Legia Warszawa zwycięża. Jak zdobywa mistrzostwo Polski, to jestem przez chwilę naprawdę szczęśliwy. (uśmiech) 

Marek Modzelewski - rocznik 1972. Absolwent warszawskiej Akademii Medycznej. Lekarz, specjalista w zakresie radiologii i diagnostyki obrazowej. Napisał kilkanaście sztuk teatralnych, m.in.: "Starsza pani prycha", "Koronacja", "All inclusive", "Król dramatu", "Wstyd", "Inteligenci", "Kto chce być Żydem?". Autor scenariuszy do filmów "Warsaw by Night" i "Teściowie". Życiowy partner aktorki Izabeli Kuny. Tata dwóch synów: 17-letniego Filipa i 12-letniego Staszka. 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 04/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również