Wywiad

Iza Kuna: "Jestem szczera, co nie zawsze się podoba"

Iza Kuna: "Jestem szczera, co nie zawsze się podoba"
Fot. East News

Iza Kuna. Szczera, bezkompromisowa i piekielnie inteligentna. Mówi to, co myśli, i niespecjalnie przejmuje się opiniami innych. Długodystansowiec w miłości i przyjaźni. Rozmowa z nią to wyzwanie. I to jakie! Przeczytajcie wywiad z aktorką. Nie będziecie zawiedzeni.

PANI: O twojej roli Wandzi w filmie „Teściowie” zaraz po premierze mówili chyba wszyscy. „Kuna pokazała kawał komediowego talentu, świetna, porywająca, nie można od niej oderwać wzroku” to tylko niektóre głosy krytyków. Lubisz Wandę?

IZA KUNA: Uwielbiam. Wiesz, ja w ogóle lubię ten film. „Teściowie” to niezwykłe spotkanie zawodowe i towarzyskie. Z moimi fantastycznymi kolegami Mają Ostaszewską, Marcinem Dorocińskim czy Adasiem Woronowiczem. Maję uwielbiam i podziwiam za jej talent i odwagę we wszystkim, co robi, ale w pracy spotkałam się z nią po raz pierwszy i jestem zachwycona. Z chłopakami grałam już wcześniej i mam nadzieję powtórzyć to szybko. Zdjęcia kręciliśmy w pełnym lockdownie, w otwartym tylko dla nas hotelu Polonia w Warszawie. Moim wielkim zawodowym odkryciem jest reżyser – debiutant Kuba Michalczuk. Niesłychanie utalentowany facet, któremu wróżę wielką karierę. Praca w ciągu tych kilkunastu dni zdjęciowych była inna od dotychczasowych projektów. Mieliśmy czas na próby, na bycie ze sobą, na wymyślanie tego, jak to zrealizujemy. Nikt nie spieszył się do innych prac, bo życie stanęło w miejscu. Za plecami mieliśmy bardzo trudną sytuację covidową. Bałam się o mojego Marka, który pracuje w szpitalu, ale z drugiej strony myślałam, że po raz pierwszy pracuję w tak komfortowych warunkach, że coś takiego spotyka mnie na starość.

A debiutant nie bał się was? Starych filmowych wyjadaczy?

Kompletnie nie, a to wcale nie jest takie proste stanąć twarzą w twarz z takim potworem jak ja. (śmiech) Był świetnie przygotowany, miał wizję. Zaufałam mu w 180 procentach. To, co wymyślił, realizowałam bez szemrania. Wszyscy byliśmy pod jego dużym wpływem. Jego i operatora Michała Englerta.

„Teściowie” to mieszanka wybuchowa: farsy, groteski, tragikomedii opartej na naszych kompleksach, emocjach i śmiesznościach. Niezależnie od tego, do jakiej grupy społecznej należymy.

Ludzie lubią oglądać siebie, przeglądać się w lustrze. Ten film nikogo nie ośmiesza. On pokazuje ludzi takimi, jakimi są, z ich wszystkimi przywarami, kompleksami i wariactwami. Mam wrażenie, że my tych wszystkich ludzi traktujemy z czułością. To, że oni tak wyglądają, tak się ubierają. Ich małomiasteczkowe szajby, wielkomiejskie histerie, arogancje i siarczysty język. Bo niezależnie od klas, z jakich pochodzimy, cierpienie jest to samo. Łzy są te same, skandal ma to samo imię i gwałtowne reakcje matek na nieszczęście dzieci podobne: szalone, czasem bezpardonowe. Ostatnio usłyszałam opinię, że „Teściowie” to film, który jest zrobiony bez nadęcia i zadęcia, że jest czuły właśnie. Nie ma lepszej recenzji. 

Dużo dzieje się w twoim zawodowym życiu. Jesteś spełniona, szczęśliwa?

Nigdy nie byłam osobą marudzącą, że za mało gram, że dostaję nie takie propozycje. Oczywiście, zawsze po cichu sobie płakałam albo przeklinałam grubo, bo chciałam pracować dużo więcej. Bo zawsze wydawało mi się, że stać mnie na więcej, ale nie narzekałam. Byłam zła. I przyszedł moment, że przestałam się kopać z koniem. Zobaczyłam, że wyżej dupy nie podskoczę. Muszę najlepiej wykonywać swoją pracę, ale w ramach tego, co robię, mogę stawiać granice. Bo kiedyś wydawało mi się, że jak odmówię jakiejś roli, to już kolejnej nie dostanę. A dziś jeśli nie czuję jakiegoś projektu, mówię wprost: „Nie, dziękuję. Nie podoba mi się to”.

Nie owijam w bawełnę, nie wymyślam, że nie mam terminów. Bywam bezkompromisowa. Mam odwagę skrytykować pomysł. Bo nic z niczego nie wynika, szczególnie w naszym kraju. Aktorzy z nagrodami potrafili przez kilka lat nie dostawać żadnych propozycji. Ja nie byłam nigdy rozpieszczana przez nagrody, więc tak czy siak nie grałam tego, co chciałam.

W moim przypadku żadna wspaniała rola nie gwarantowała mi dalszej pracy. I żadna rola w słabym filmie nie zamykała mi drogi do nowych propozycji. W życiu trzeba mieć szczęście albo udawać, że się je ma. Ja jestem osobą niezwykle pracowitą i na to swoje szczęście zapracowałam. Może są mi pisane drugie plany? Jeśli tak, to jeszcze trochę pogram, ale nie wiem jak długo. Kiedyś wydawało mi się, że jestem gorsza. Chciałam grać role, które zagrały moje koleżanki. Ale teraz... mam większy szacunek do siebie. Zrozumiałam, że nie muszę grać wszystkiego. Przestałam się ścigać sama ze sobą. I poczułam się lepiej.

Ale wiek w twoim przypadku okazał się sprzymierzeńcem. Im jesteś starsza, tym więcej grasz. A niedawno mówiło się, że scenariusze nie są pisane dla kobiet 40 plus. Że wszystkie mocne, interesujące role są zarezerwowane dla mężczyzn.

Cieszę się z tej niekonsekwencji losu, jeżeli chodzi o mnie. Nigdy nie zagrałam tylu fantastycznych ról co teraz. I nigdy tyle ode mnie nie wymagano. Może dojrzalsza i starsza bardziej się podobam? I być może złagodniałam trochę, jestem bardziej otwarta.

W środowisku panowała opinia, że bywasz trudna, masz swoje zdanie, nie chodzisz na kompromisy.

Podobno tak. Ale nie wiem, na jakiej podstawie (śmiech).

Oczywiście, mam na koncie parę konfliktów czy kłótni. Choćby z jedną z reżyserek na parkingu. Ale to dlatego, że mnie zawiodła i oszukała. Taka jestem. Jak mi coś nie pasuje, mówię. Nie siedzę z kimś, udając jego przyjaciela, a potem obrabiam mu tyłek. Jestem szczera, co nie zawsze się podoba.

Marek, Twój partner czasem mówi do ciebie: „Daj spokój, nie warto”? 

Kiedyś tak mówił, ale przestał, bo sam przechodzi okres, że mówi wprost, co myśli. Zawsze tak robił, ale teraz jest ostrzejszy, wydaje mi się. Marek uważa, że się uspokoiłam. Teraz ja go tonuję, jak dostaje białego oka, histeryzuje, rzuca wszystko, nie chce z kimś pracować. Na szczęście, nie jest wyłącznie dramaturgiem, jest lekarzem i ta praca absolutnie równoważy emocje. Pokazuje, co jest w życiu ważne, gdzie jest punkt ciężkości. Ale Marek nie jest dyplomatą. Jak się na kogoś zdenerwuje, to potrafi w środku nocy zadzwonić, by „wyjaśnić” sytuację. No to wtedy wkraczam ja i wrzeszczę, żeby się uspokoił. (śmiech) Albo po prostu idę spać, co też działa. Jak opadną emocje, to słyszę: „No może masz rację”. Mnie się wydaje, że mam rację zawsze. (śmiech)

 

Jak przeżyłaś zamknięcie, brak pracy?

U mnie nic się nie stało z dnia na dzień, bo ja już w lutym 2020 wiedziałam od Marka, co się dzieje. Marek pracował w szpitalu przekształconym na jednoimienny. I chociaż nie wiedzieliśmy, ile to potrwa, mieliśmy nadzieję, że pandemia za chwilę się skończy. A tak się nie stało i trwa to do dzisiaj. Jestem osobą bardzo strachliwą i początkowo ta sytuacja mnie przerażała. Marek codziennie wracał ze szpitala, a ja się po prostu po ludzku bałam, że on tę chorobę przyniesie do domu. Bałam się o Marka, bo widziałam, jak pracuje i jak jest mu ciężko. Bałam się też o moją córkę, która była w Australii. Chociaż akurat doniesienia stamtąd nie były tak dramatyczne. Nadia szybko przeszła na tryb zdalny nauczania, rząd australijski wprowadził restrykcje, obostrzenia, których wszyscy przestrzegali. Czułam, że być może jest bezpieczniejsza niż w Europie. Dziś moja córka mieszka już w Polsce.

Marek w szpitalu, twój syn Staszek uczył się zdalnie. Jak ty zagospodarowałaś siebie, by nie zwariować w czterech ścianach.

Muszę mieć plan i muszę mieć wrażenie, że nad nim panuję. U mnie zawsze dużo się dzieje. Teatr, film, zajęcia w Akademii Teatralnej. Ogarnięcie Staszka, jego obiadu, zajęć dodatkowych jest dla mnie najważniejsze. Więc jak tego wszystkiego zabrakło, zarezerwowałam w naszym mieszkaniu miejsce na kanapie. Wiedziałam, że aby pisać, muszę wstawać wcześnie rano, przed wszystkimi. Więc wstawałam 5-6 rano i siadałam do pisania. Skończyłam doktorat pt. „Kłamstwo, czyli studium prawdy” w Akademii Teatralnej. Zdałam zdalnie wszystkie egzaminy i skończyłam pisać drugą część „Klary”. Uczyłam też zdalnie moich studentów. Wykradałam się na krótkie spacery, niby do apteki, żeby tylko wyjść, zaczerpnąć powietrza. Nie miałam wpływu na to, co się wydarzy. Ale to, co najbardziej mnie przerażało, to świadomość, ile dzieci i kobiet zamkniętych w swoich domach doświadcza przemocy. Dla nich wyjście do szkoły czy pracy było ucieczką, a teraz muszą siedzieć 24 godziny na dobę ze swoim oprawcą. Ta myśl do dziś nie daje mi spokoju i powoduje we mnie jakiś niewyobrażalny smutek i przerażenie. Ale też chęć niesienia pomocy i działanie.

Wspomniałaś, że uczyłaś studentów online. Wspierałaś ich też psychicznie?

Cały czas wspieram moich studentów, traktuję ich jak swoje dzieci. Im to wsparcie się należy. Tak jak każdej osobie, która tego potrzebuje. Tak samo wspieram mojego syna i za każdym razem mówię mu: „Staszek, będzie dobrze”. Ja nie miałam takiego wsparcia w domu. A wiem, że jest nie do przecenienia. Moi studenci bardzo potrzebują dobrych, dowartościowujących ich informacji. Że robią wszystko dobrze, że to jest właściwa droga i żeby ktoś ich wziął za rękę i powiedział: „Idziesz w dobrym kierunku, to jest dobre”. Nie można mówić komuś bez przerwy: „źle, źle, źle”. To „źle” w moim pokoleniu było jak motto, mogłam je przyczepić magnesem do lodówki. Moje pokolenie musiało poruszać się w kanonie określonych zachowań. W domu i w szkole robić to, co wypadało. A generalnie nic nie wypadało.

Byliśmy tresowani, nie wychowywani do wolności…

Prędzej ci ktoś wytknął twoje błędy albo powiedział: „Nie noś takich włosów” niż „Super wyglądasz!”. Co ja bym dała za to, żeby moja mama powiedziała do mnie: „Boże, jak ty ślicznie wyglądasz dzisiaj”. Nigdy nic takiego nie usłyszałam. Ale to, że nie słyszeliśmy takich rzeczy, nie znaczy, że mamy ich nie mówić. Mój Staszek już się do tego przyzwyczaił, że jak idzie ulicą ze mną i jak widzę jakąś ładnie ubraną kobietę, mówię: „super płaszcz” albo „pięknie pani wygląda”. Staszek mówi: „Mamo, nie możesz zaczepiać ludzi”, ja na to: „Mogę, Staszek”. (śmiech) Bo to miła rzecz, którą chcę komuś powiedzieć. Podobnie ze studentami. Często im powtarzam: „Wszystko dobrze, brawo”, bo po prostu tak uważam. Młodym ludziom należy się wsparcie i należy się im siła, która ich popchnie „idź dalej!”, a nie będzie cię trzymała za frak i mówiła: „Stój! A w ogóle to źle stoisz”.

Kochają cię studenci?

Mam nadzieję, że lubią. Ale ja też ich bardzo lubię. Zachowania uczniów, studentów też się zmieniają. Jest większa samoświadomość. Oni wiedzą, że trzeba reagować na zachowania przemocowe. Nie zgadzają się na obelgi, złośliwości. Są to na razie małe kroki, ale są. Wielu z nas nie wie, że przemocą nie jest tylko wyzwisko czy obelga. Przemocą są też zachowania bez użycia rąk. Możesz do kogoś mówić niewulgarnie, ale dotkniesz go do żywego. Każde jednostkowe zachowanie przemocowe trzeba przeanalizować i prześwietlić. Ci, którzy stosują przemoc, powinni przestać uczyć. I to nie chodzi tyko o środowiska artystyczne. Ta zasada powinna obowiązywać wszędzie.

Sporo tych wykładowców zostało wychowanych w przemocowych środowiskach.

Co mnie to obchodzi? Ja też byłam wychowana w czasach, kiedy w szkole mówiło się do ucznia: „Ty cymbale, ty idioto, ty imbecylu”. Jak ktoś czegoś nie umiał, to był wyśmiewany i dręczony, nie było taryfy ulgowej. W domu nie słyszałam „Jesteś śliczna, wspaniała, zdolna”, chociaż czułam, że akurat tata tak myśli. Nie byłam wychowywana w przemocowej rodzinie, ale jednak był to chłodny emocjonalnie wychów. Dlatego uwielbiałam chodzić do szkoły, bo to była dla mnie radość spotkania i pożartowania z rówieśnikami. Z nimi mogłam się wygłupiać i robić, co chcę. Oczywiście jak nikt tego nie widział. Dla dzieci nie było taryfy ulgowej, były schematy, którym trzeba się było poddać. I tyle. Ale po to mamy rozum, żeby go używać. Gdy nie wiemy jak, to trzeba się tego nauczyć albo poprosić o pomoc. Jeżeli ktoś mnie kiedyś uderzył, to znaczy, że ja też mam kogoś uderzyć?

„Zimny chów” to miało nawet swoją nazwę.

Tak, od najmłodszych lat. Bierzesz małe dziecko z łóżeczka co trzy godziny, a nie wtedy, kiedy mu się chce jeść. Nie usypiasz. Ma zasnąć samo, płakać, aż się zmęczy. Żadnych tam przytulanek, pieszczot. Szorstkość relacji. Chłód. Moja mama ponoć była wychowywana w jeszcze większym chłodzie i dyscyplinie.

Pokolenie wojenne?

Powiem ci tak. Gówno to dzieci obchodzi, co przechodzili rodzice. Moja mama też czegoś w życiu nie dostała, więc z perspektywy czasu patrzę na to z czułością, nie obwiniam jej za to. Ale myślę sobie, że ja tak nie chcę. Nie używam np. takich argumentów, które całe życie słyszałam: „Ja w twoim wieku to już...”. Nasze dzieci mają to gdzieś. Mój syn ma 12 lat. Ja w jego wieku stałam w kilometrowych kolejkach po wszystko, bo były kartki na jedzenie, a pomarańcze były tylko na święta. Jaką on ma z tego wyciągnąć lekcję? Inni mają gorzej? Jakie to ma znaczenie? Żadne. A wracając do studentów, ja bardzo chcę wiedzieć, co ich interesuje. Chodzę na filmy, na które oni chodzą. Pytam, co ich interesuje, co oglądają, co czytają. Oglądam na Instagramie osoby, które oni obserwują. Bo też chcę wiedzieć, co ich kręci, jakim językiem mówią. Kontakt z nimi to też link do pokolenia mojej córki.

Żeby dzisiaj skomunikować się z dwudziestoparolatkiem, musisz wiedzieć, gdzie on chodzi, jakie filmy, wystawy ogląda i jakiej muzyki słucha. Moja córka też bez przerwy mi coś przysyła: „Zobacz to!”. Jakiś film albo teledysk.

Pamiętam, jak była młodsza, spotkałam na planie Bartka Gelnera i pytałam go, jakie płyty kupić mojej córce. Jakiej muzyki ona może chcieć słuchać. I on był dla mnie przewodnikiem. Puszczał mi coś i ja zapisywałam natychmiast dla Nadii. Niedawno znowu się spotkaliśmy na planie i dzięki Bartkowi zrobiłam nową playlistę. (śmiech)

Ale słyszałam, że ty też inspirujesz swoich studentów.

Mam nadzieję, że sięgną po coś, co im polecę. Ostatnio były to „3SIOSTRY” Luka Percevala w Rozmaitościach, „Odyseja” w Teatrze Nowym i film „Niefortunny numerek lub szalone porno” Radu Judego. To rzeczy, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Z perspektywy tego, co się dzieje na świecie. Ale też z perspektywy formy, która coraz bardziej mnie kręci. Jeśli chcesz być nauczycielem, musisz mieć oczy dookoła głowy. Musisz się orientować. 

Słynne w środowisku są imprezy u Kuny. Z tańcami do białego rana. Czasem z odwiedzinami policji, która była przez was „obłaskawiana” zaproszeniem do teatru. Imprezy u Kuny odbywają się czy pandemiczna rzeczywistość mocno je ograniczyła?

Niestety, nie odbywają się, bo ja się podporządkowałam temu, co się dzieje. Wszelkim sanitarnym reżimom i obostrzeniom. Nie odbyła się moja pięćdziesiątka, nie było imprezy z okazji moich 51. urodzin. Moje życie przeniosłam na kanapę. Dużo pracuję, dużo piszę. Marek podobnie. W czasie pandemii na szczęście były telefony i byłam w ciągłym kontakcie z przyjaciółmi. Ale nie dla mnie FaceTime’owe party przed ekranem komputerów. Ja tego nie lubię i nie czuję. Zawsze wolałam patrzenie sobie w oczy. Kiedy wszystko było zamknięte, umawialiśmy się z Agnieszką Suchorą i Jackiem Braciakiem na naszej ławeczce we Współczesnym. Dokładnie tam, gdzie siedzimy przed spektaklem. Rozmawialiśmy, paliliśmy papierosy, chichraliśmy się. Agnieszka przynosiła kawę i filiżanki, my coś do jedzenia. Jestem organizatorką takich imprez i je uwielbiam. Ale też narzuciłam sobie duży reżim, bo chciałam skończyć doktorat i książkę „Klara jedzie na pogrzeb”.

Zawsze byłaś taka zdyscyplinowana?

Zdeterminowana bardziej. (śmiech) Zawsze dużo pracowałam. Nie umiem siedzieć bezczynnie.

Wstaję codziennie 6.30, piję z Markiem kawę, obgadujemy wszystko albo nagrywamy coś na InstaStories, Marek wychodzi do szpitala, ja ćwiczę jogę, uczę się angielskiego. Dwa razy w tygodniu mam zajęcia z dziewczyną z Los Angeles. Nie znoszę, jak czas przecieka mi przez palce. Jeśli wstanę bez planu, to dzień mam zmarnowany. Nic nie zrobię – tak po prostu mam. Jestem zadaniowcem.

Gdy to wszystko zrobię, nauczę się tych nowych słówek, to mam poczucie, że jestem fajna. (śmiech) Muszę co chwilę uczyć się czegoś nowego, bo muszę wiedzieć. Pewnie powinnam położyć się, więcej odpoczywać, ale nie umiem. Mam fisia na swoim punkcie, więc nieustannie podnoszę sobie poprzeczkę. To pewnie jakaś wkodowana w dzieciństwie zasada, że świadczą o mnie rzeczy, które wiem, że może wtedy będę bardziej kochana. Może to świadomość, że skończyłam 50 lat i mam coraz mniej czasu. (śmiech) No właśnie obczaiłam, że teraz wykupię kurs francuskiego i go wreszcie skończę. Co mówi Marek na tę twoją życiową nadaktywność? Dopinguje cię? Zawsze mówi to samo: „Połóż się. Uspokój się. Nic nie musisz”.

Powiedziałaś, że kiedy Nadia wyprowadziła się z domu, to myślałaś, że skończył się dla ciebie świat. Nadal tak myślisz?

Gdyby nie Staszek, którym musiałam się zaopiekować, to zwariowałabym, naprawdę. Ale te ostatnie dwa lata, gdy Nadia była w Australii, a ja nie mogłam zadzwonić i zapytać, czy już dojechała do domu, oduczyły mnie nadopiekuńczości. Dziś, gdy wróciła, daję jej wolność. Nie wchodzę na głowę, nie odwiedzam namolnie w jej mieszkaniu. W niczym nie kontroluję. Nadia wpada do nas, jak ma czas i ochotę. Oglądamy razem filmy, gadamy. Ma swoje sprawy, swoje życie. Marek lubi mówić: „Nie przeżyjemy życia za swoje dzieci”.

Słyszałam, że lubisz gościć przyjaciół, lubisz też obdarowywać prezentami. Masz to po swoim ojcu?

Na pewno, ale moja matka też taka była. Nie była wylewna, ale była gościnna. Jak przyszłaś do mojej matki z czekoladą, to oddała ci dwie, jak wychodziłaś. Ojciec gotował, przyjmował gości, uwielbiał biesiady. Ale był podporządkowany matce. Robił to, co ona chciała. Ale zwierzałam się ojcu, był mi o wiele bliższy. Wszystko, co zrobiłam, było dla niego dobre. I takie podejście też mnie niczego nie uczyło. Bo matka krytykowała, a ojciec chwalił. Więc nie wiedziałam, co jest dobre, a co złe. Ale niestety bardziej wierzyłam w komunikaty negatywne. Ojciec mnie przytulał bardzo często, zawsze ze mną rozmawiał, chodził ze mną na zakupy. Wszędzie chodziliśmy pod rękę. Był dla mnie czuły. To było najważniejsze.

 

Zrobiłaś wszystko, by być czuła dla swoich dzieci? Inna niż twoja mama?

Chciałam bardzo być inna. Zawsze przytulam moje dzieci i mówię im fajne rzeczy, że super wyglądają, że są mądre, że świetnie się z nimi spędza czas. Poświęcam im dużo czasu, teraz szczególnie Staszkowi, bo Nadia jest już dorosła.

Zawsze gram z dziećmi w otwarte karty. Jak mam spiętrzenie pracy, mówię wprost: „Staszek, strasznie mi przykro, teraz przez tydzień prawie w ogóle mnie nie będzie. Dlatego, synku, przepraszam cię najmocniej”. Słyszę „Spoko, mama, dobrze”. Mówię prawdę, nie robię uników.

Ale żeby nie było tak słodko, parę razy usłyszałam od Nadii: „Robisz takie same miny jak babcia”. Więc nie we wszystkim udało mi się oderwać od mojej matki. (śmiech)

Twoje przyjaciółki są twoją grupą wsparcia? Wyobrażasz sobie, żeby ich nie było?

Przyjaźnie zawsze były dla mnie bardzo ważne. Renata Dancewicz zawsze była przy mnie i jest. Dwa tygodnie temu spotkałyśmy się i przepłakałyśmy trzy godziny. Równie ważne są Agnieszka Suchora, Iwonka Bielska, Marta Kuligowska… Z Agnieszką widuję się w teatrze, do Iwonki zadzwonię dzisiaj. Z Martą zaraz się spotkam. Jestem w przyjaźni uważna i zabiegam o te relacje. Szanuję wybory innych i ich wolność. Nie mam żalu, że ktoś do mnie nie zadzwoni, przyzwyczaiłam się. Są ludzie, którzy zawsze będą dla mnie ważni, bez względu na jakim etapie życia jestem. Lubię ludzi i lubię ich gościć. Jak spotykamy się w teatrze, zawsze ktoś coś przynosi. Jak gramy „Wstyd”, zawsze kupuję ciasto. Na setne przedstawienie każdy coś przyniósł, ja torty. Trzeba dbać o ludzi.

Zaraz premiera kolejnej sztuki Marka „Kto chce być Żydem” w Teatrze Współczesnym. To sztuka o polskim antysemityzmie?

Też. To historia rodzinnego spotkania, w którym każdy z nas próbuje coś ukryć. Taka fasada i poprawność, za którą nie stoi nic. Albo stoi tajemnica. Ale ponieważ my jako ludzie ze wszystkimi swoimi ułomnościami nie chcemy się do tych słabości przyznać, idziemy w zaparte. I wierzymy, że stoją za nami jakieś ważne idee czy poglądy. I że doktoraty i profesury nas uratują. Zamiast stanąć w prawdzie. Więc to jest znowu historia o rodzinie i jej rozpadzie. O wartościach, których się czepiamy. Ale czasem te wartości okazują się pustymi frazesami. A dialog między ludźmi bywa niemożliwy.

„Marek stemperował moją mieszankę wybuchową” to kolejny cytat z ciebie.

Marek dystansuje się od wszystkich moich histerii i wariactw. Jak mówię mu, że coś mnie boli, doradza: „Weź apap, najlepiej od razu dwa”. Jak przychodzę opuchnięta od dentysty i użalam się nad sobą, Marek kwituje „Już 50. raz o tym mówisz”. Przegląda moje wyniki krwi, coś tam jest przekroczone, mówi: „Dobre”. Jak próbuję zwrócić na siebie uwagę, słyszę: „Nie nakręcaj się”. Tyle w temacie braw na wejście do domu.

Nie mam poczucia wyjątkowości, bo zagrałam w filmie czy teatrze. Zresztą dlaczego miałabym mieć? Nie rozmawiamy z Markiem o moich rolach,ale jak trzeba mnie opier***, bo coś mu się nie podobało, to to robi. Ja potem się nie odzywam godzinę, dwie, ale ponieważ przeważnie ma rację, to mi przechodzi. Ostatnio przyszłam do domu, akurat kiedy Marek oglądał mój film w telewizji i Stach mówi: „Tata ma kilka uwag”. Pomyślałam: „O ku*wa”, ale na szczęście nie było tak źle. Ja mu się podobałam. (śmiech)

Jak spędzicie święta?

Kameralnie. Może wpadniemy do naszych przyjaciół. Ja zrobię barszcz czerwony, według przepisu Dagmary z Białegostoku, kapustę z grzybami, sałatkę jarzynową. Resztę kupię. Marek ogarnie porządki, bo lubi. A ja lubię jego. Nieustannie od 18 lat.

A z tym wiekiem to nieźle kokietujesz. Wyglądasz młodo, jesteś szczupła, promienna. Nie wierzę, że masz 51 lat.

10 lat temu wróciłam z zajęć na basenie. Patrzę w lusterko: „O Jezu, po tym basenie mam tak wysuszoną skórę. Jakie ja mam zmarszczki po tej chlorowanej wodzie…”. No to wklepuję jeszcze więcej kremu. Ale patrzę na drugi dzień, to samo. A nie byłam na basenie. Mówię: „No ku*wa, niedobrze. To jednak nie jest basen”. (śmiech) Więc jak pytasz o kokieterię, to chyba nie tak. Niedawno skończyłam 51 lat i ten pociąg jednak jedzie, jest jak osobowy, rozumiesz, lekko opóźniony, ale jedzie. A wysiąść z niego nie mam jak. (śmiech)

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 01/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również