Wywiad

Maja Ostaszewska o pandemii: Skłamałabym twierdząc, że dla mnie prywatnie nie był to dobry czas. Wywiad magazynu PANI

Maja Ostaszewska o pandemii:  Skłamałabym twierdząc, że dla mnie prywatnie nie był to dobry czas. Wywiad magazynu PANI
Maja Ostaszewska
Fot. Agnieszka Kulesza & Łukasz Pik/DAS Agency

Znów pracuje na pełnych obrotach, ale na wiele tygodni musiała się zatrzymać. To był dla Mai Ostaszewskiej jednocześnie cenny, ale i pełen wyzwań czas. Przyjrzała się sobie, swojej rodzinie. Wnioski? Dobre życie nie oznacza, że nie ma w nim trudnych momentów.

2021 to w kinie twój rok. Za chwilę premiera głośnego filmu „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta, chwilę później westernu „Magnezja” Macieja Bochniaka, we wrześniu pojawi się „Broad Peak” Leszka Dawida, w którym grasz żonę himalaisty Macieja Berbeki. A na małym ekranie na wiosnę zadebiutuje „Klangor”, serial w skandynawskim klimacie. Sporo tego.

MAJA OSTASZEWSKA: To prawda, dużo. Ale, paradoksalnie, ta kumulacja jest efektem pandemii. Jedne projekty się poprzesuwały, inne, dawno gotowe, z powodu zamkniętych kin nie mogą doczekać się premiery. Zdjęcia do „Magnezji” skończyłam jeszcze pod koniec 2019 r., do „Broad Peak” również, a z planu „Śniegu już nigdy nie będzie” zeszliśmy tuż przed pierwszym lockdownem. Thriller „Klangor”, który mieliśmy zrealizować w kilka miesięcy, rozciągnął się na cały rok i ostatnie dni zdjęciowe musiałam wpleść w plan nowego filmu, nad którym właśnie pracuję. Dziś znowu jest „gęsto”, ale od wiosny do końca lata miałam długą przerwę. 

Jak długą?

Byłam bez pracy przez prawie cztery miesiące. Towarzyszył mi lęk o przyszłość i zdrowie bliskich, a jednocześnie był to dla mnie ważny czas. Widziałam, jak wielu ludzi cierpi z powodu pandemii, więc nie mogę użyć słowa „szczęśliwy”, ale skłamałabym, twierdząc, że dla mnie prywatnie, w osobistym wymiarze, nie był dobry. Bo miałam szansę przyjrzeć się sobie. Bez pośpiechu pobyć z bliskimi. Wyciszyć się i przewartościować pewne sprawy. Całe wakacje spędziliśmy z rodziną w Polsce, szukając dziewiczych, nieturystycznych miejsc, i udało nam się takie znaleźć na Warmii i Mazurach oraz nad morzem. Od kilku dobrych lat jestem bardzo aktywna zawodowo, więc ponaddwumiesięczne wakacje z rodziną były dla mnie czymś wspaniałym. Zresztą zawsze czas z bliskimi, nasze letnie wyjazdy i zimowe ferie, był dla mnie priorytetem. Jestem w stanie odrzucić propozycję zawodową, jeśli miałaby mi zabrać te cenne momenty. Jednak od dawna nie miałam tak długich wakacji! Tylko my we czworo plus pies. Otaczająca nas piękna przyroda sprawiła, że poczułam się wolna i nabrałam sił, które teraz, w natłoku spraw, bardzo mi się przydają.

Mówisz o wolności, ale najpierw zostaliśmy zamknięci w czterech ścianach. Z dnia na dzień skończyło się życie, jakie znaliśmy.

Lockdown został wprowadzony na miesiąc przed planowaną w Nowym Teatrze premierą, kiedy byliśmy naładowani energią i pomysłami, więc to nagłe zatrzymanie było trudne. Nawet po wprowadzeniu obostrzeń czekaliśmy w blokach startowych, gotowi w każdym momencie wrócić do pracy. I tak mijały kolejne tygodnie, aż w końcu podjęto decyzję o przesunięciu prób o cały rok. Zawsze byliśmy zżytą grupą, ale rozłąka uświadomiła nam jeszcze wyraźniej, jak cenna jest wspólnota, którą tworzymy. Tęsknię za zespołem, za widzami, za magią, jaką jest teatr.

W czasie pandemii wiele osób zwróciło się w kierunku jogi i medytacji, zaczęło przyglądać się sobie. Wcześniej nie było na to czasu albo chęci, a nagle okazało się niezbędne, żeby złapać dystans. Jak ty radziłaś sobie ze stresem?

Miałam szczęście wychowywać się w filozofii buddyjskiej, przez wiele lat praktykowałam medytację. Interesuje mnie też psychologia, chodziłam na terapię nie tylko po to, żeby rozwiązać bieżące problemy, ale również by pracować nad samoświadomością. Uważam, że jestem osobą czujną i uważną, a jednak skala ostatnich wydarzeń sprawiła, że pojawiła się we mnie potrzeba jeszcze głębszego przewartościowania pewnych spraw. Żyję dość ekologicznie, z powodów etycznych nie jem mięsa, dbam o segregację śmieci, oszczędzam wodę, staram się eliminować nadmierną ilość plastiku w codziennym życiu, ale przyszła pora na kolejne kroki. Czyli kupowania mniej, rzadsze wsiadanie do samolotu. Mam nadzieję, że pandemia uwrażliwi wiele osób na kwestie związane ze środowiskiem, bo dało się zauważyć, że ludzie bardziej niż zwykle lgnęli do przyrody. Wzruszali się zdjęciami leśnych zwierząt wchodzących do miast i delfinami, które wpływały do kanałów w Wenecji. Sama, choć przechorowałam COVID-19 w nieprzyjemny sposób i tęsknię za spotkaniami z ludźmi, gwarnymi knajpkami oraz uściskami, to nawet w najgorszej sytuacji staram się znaleźć jakiś sens i uważam, że ostatnie miesiące to cenne doświadczenie. Martwię się jednak, jak z tym wszystkim poradzą sobie moje dzieci. 

Dlaczego?

Janka ma 11 lat, Franek 13, i to są już bardzo świadomi ludzie. Doskonale zdają sobie sprawę z kryzysu klimatycznego i problemów współczesnego świata, wiedzą, w jak niebezpiecznych czasach żyjemy. Ich wyobraźnia pracuje, więc podczas pandemii od początku towarzyszył im ogromny stres. Niepokój o przyszłość. Kolejna sprawa to utrata żywego kontaktu z rówieśnikami. Uważam, że nauka online w dłuższej perspektywie wyrządza sporo szkód. Bo, paradoksalnie, młodzi ludzie bardzo łatwo ją sobie przyswoili. Janka i Franek odnajdują się na wirtualnych lekcjach doskonale, nie mają żadnych zaległości, ale ta forma nauczania uderzyła w ich relacje z koleżankami i kolegami. Są coraz bardziej odizolowani, a ich kontakty z innymi odbywają się teraz głównie w sieci. Kiedy zniesiono największe restrykcje i znowu można było przez chwilę się spotykać w małych grupach, to oni nie mieli takiej potrzeby. Odzwyczaili się. Woleli połączyć się z rówieśnikami online, pograć wspólnie w jakieś gry, porozmawiać czy nawet razem odrobić lekcje. Trzeba było jakoś „wypchnąć” ich z domu, więc starałam się odciągać ich od komputerów tak często, jak mogłam. Kiedy wyjechaliśmy w góry, zrobiliśmy odwyk od sieci. Mnie on również dotyczył. To nie był tylko gest solidarności – z przerażeniem odkryłam, że tygodniowe raporty w moim telefonie mówiące o tym, ile czasu spędzam, patrząc w ekran, alarmowały, że mam kilkudziesięcioprocentowy wzrost.

Wielu rodziców narzeka, że musiało wziąć na siebie rolę korepetytorów. Ty też należysz do tej grupy?

Na szczęście nie zostałam do tego zmuszona, bo nasza szkoła naprawdę dobrze daje sobie radę w nowej sytuacji. Klasy są małe i nauczyciele mają szansę poświęcić uwagę każdemu uczniowi. Poza tym zawsze byłam przeciwniczką odrabiania zadań domowych z dziećmi. One nie chodzą ze mną do pracy, a ja nie wyręczam ich w lekcjach, bo to ich własny obowiązek. Oczywiście, jeśli potrzebują rady lub wsparcia, to zawsze im pomogę, ale ważna jest dla mnie nauka samodzielności. W zeszłym roku szkolnym system zajęć online sprawdzał się lepiej, bo każda szkoła sama decydowała o tym, jak będzie je prowadzić. Teraz tryb lekcji został narzucony odgórnie i dzieciaki po ośmiu, dziewięciu godzinach wstają od komputerów z przekrwionymi białkami oczu, bolącymi głowami. Są jak przemęczeni pracownicy korporacji.

Franek za kilka miesięcy będzie zdawał do liceum, to dla niego ważny rok. 

On i jego rówieśnicy nie mają pojęcia, kiedy wrócą do szkół ani jak będzie wyglądał egzamin ósmoklasisty, to jedna wielka niewiadoma. I ogromny stres. Dlatego staram się nie wywierać dodatkowej presji. Myślę, że pandemia zredefiniowała pojęcie sukcesu. I to dobrze, bo świat galopował, a największą wartością stało się gromadzenie i wzbogacanie się. Rodzice zapisywali dzieci na kolejne kursy, wkręcali je w wyścig szczurów już od najmłodszych lat, żeby w przyszłości „były kimś”. A przecież nie dla każdego synonimem szczęścia jest dyrektorskie stanowisko w korporacji czy wielka willa pod miastem i drogi samochód. Może przymusowe zatrzymanie się pomoże nam to dostrzec? Bo nagle okazało się, że wpływowy biznesmen najlepiej czuje się, sadząc kwiatki na balkonie albo piekąc ciasta.

Twoja bohaterka w „Śniegu już nigdy nie będzie” to nieszczęśliwa żona, która od rana szuka pocieszenia w kieliszku wina, i jednocześnie kochająca matka, która stara się dać synowi wszystko, co najlepsze. Ale dla niej to oznacza wysłanie go do prestiżowej szkoły i uczenie się z nim francuskich piosenek.

Ja też powtarzam synowi i córce, że nauka ma znaczenie, bo chciałabym, żeby w przyszłości mogli wybrać zawód, który będzie ich interesował i który będą lubili. Ale czym innym jest danie dziecku szansy na dobry start, a czym innym projektowanie na niego własnych ambicji. „Śniegu…” jest filmem, który dotyka bardzo wielu ważnych tematów, a jednym z nich jest macierzyństwo oraz związane z nim lęki. Moja bohaterka ma masę kompleksów, uważa, że jest niewystarczająco dobra, tkwi w złudnym poczuciu, że tylko żyjąc na „odpowiednim” poziomie, człowiek coś znaczy. Chciałaby wychować syna na szczęśliwego człowieka, ale jest w niej strach, że sobie nie poradzi. Więc szuka recept na zewnątrz, kupuje kolejne poradniki. Jest zagubiona i próbując zaspokoić oczekiwania innych, przestaje słuchać własnej intuicji, która mogłaby jej podpowiedzieć, czego tak naprawdę potrzebuje ona sama oraz jej dziecko. To błędne koło, w którym wszyscy są nieszczęśliwi. Dlatego podoba mi się, że niedawno młodzi ludzie tak wyraźnie zaznaczyli swoją odrębność w czasie Strajków Kobiet czy Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, pokazując, że oni nie dadzą się wciągnąć w podobną spiralę. To jest już inne pokolenie.  

Co masz na myśli?

Są dużo bardziej otwarci, co w czasach rosnących radykalizmów jest bezcenne. Chcą żyć w zgodzie ze sobą, dają sobie prawo do różnorodności i nie mają kompleksu niższości. A przede wszystkim mają odwagę bronić swoich racji. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie scena, kiedy podczas jednej z demonstracji pojawił się ksiądz i próbował protekcjonalnie pouczać młodzież, a oni odpowiadali mu z szacunkiem, ale jak komuś równemu sobie. Moje pokolenie było bardziej ugrzecznione. Nawet jeśli się przeciw czemuś buntowaliśmy, to łatwo było nas „zgasić”. Dawaliśmy się pouczać fałszywym autorytetom, a posłuch nie wynikał z szacunku, tylko z lęku. Ja byłam jedynym dzieckiem w klasie, które nie chodziło na religię, rówieśnicy wciąż mi dokuczali, straszyli piekłem.

Koleżanki zepchnęły cię z tego powodu ze schodów, a to już przemoc. Ale przemoc psychiczną stosowali również nauczyciele. Gdy obcięłaś włosy na zapałkę, jeden z nich kazał ci za karę usiąść w ostatniej ławce i się nie odzywać, bo nie chciał na ciebie patrzeć. Jakakolwiek inność nie była akceptowana.

Nauczyciele potrafili uderzyć ucznia książką w głowę czy bić kablem po rękach, a nam się wydawało, że tak musi być, że nic nie da się zrobić. Na szczęście świadomość się zmienia i nie ma już miejsca na takie zachowania. Nawet na niestosowne komentarze. To dotyczy nie tylko szkoły, ale i miejsc pracy. Uważam, że wielką rolę odegrał tutaj ruch #MeToo. W środowisku filmowym seksistowskie czy homofobiczne żarty były kiedyś na porządku dziennym. Nie śmiałaś się z nich razem z kolegami, zwracałaś im uwagę? Wtedy słyszałaś, że nie jesteś wyluzowana. Dziś takie zachowania nie mają racji bytu.

Kiedy w zeszłym roku zaczęły się pierwsze strajki kobiet, ty chorowałaś na COVID-19, nie mogłaś wyjść na ulicę. Ale nagrywałaś filmiki zachęcające do udziału w protestach, a po przejściu kwarantanny dołączyłaś do manifestacji. Stałaś się twarzą walki o prawa kobiet.

Nie wyobrażam sobie, że mogłabym nie stanąć po stronie praw człowieka. I oczekiwałabym tego samego od innych znanych osób, które mają wpływ na opinię publiczną. Zabieranie głosu w różnych ważnych sprawach to najlepsze, co mogę zrobić z tzw. popularnością. A w tym momencie chcę dawać wsparcie kobietom. Mam 48 lat, urodziłam dwoje dzieci, więc mnie osobiście problem jeszcze większego zaostrzenia dostępu do aborcji nie dotyczy, ale nie chcę, żeby moja córka żyła w świecie, w którym kobieta nie ma prawa sama decydować o sobie i swoim ciele oraz świadomie podejmować decyzji o macierzyństwie. A prawda jest taka, że zaostrzenie przepisów nie dotyczy tylko samej aborcji, ale też dostępu do inwazyjnych badań prenatalnych. Drugą ciążę miałam zagrożoną, musiałam leżeć prawie przez pół roku, żeby ją utrzymać. Zrobiłam wtedy wszystkie dostępne badania, również te inwazyjne, żeby wiedzieć, jak ewentualnie leczyć moje dziecko, jeśli urodzi się chore. Miałam szczęście, bo choć moja córeczka urodziła się jako wcześniak, była zupełnie zdrowa. Jednak doskonale znam strach o to, co będzie… Na swój pierwszy strajk poszłam będąc w ciąży z Frankiem, 13 lat temu, kiedy głośno było o sprawie Alicji Tysiąc (kobiecie odmówiono w szpitalu przerwania kolejnej ciąży, mimo że poród groził całkowitą utratą wzroku, a lekarz, który miał przyjąć ją na zabieg, zniszczył zaświadczenie umożliwiające terminację – red.). Sama zawsze bardzo chciałam być matką, ale uważam, że nikt nie ma prawa zmuszać nas do rodzenia dzieci. Niestety, każdy przemocowy system chce kontrolować kobiety, bo boi się ich siły. Już Simone de Beauvoir pisała, że jeśli pojawi się jakikolwiek kryzys polityczny, społeczny czy gospodarczy, to najpierw uderzy właśnie w kobiety. Dlatego musimy cały czas być czujne. Jednocześnie zawsze powtarzam, że feminizm to nie walka o matriarchat, tylko o równowagę i wzajemny szacunek.

A jednak w „Magnezji” twoja bohaterka taki matriarchat wprowadza. Kiedy umiera jej ojciec, przejmuje władzę nad przestępczym klanem, a w rządzeniu pomagają jej same kobiety. Róża Lewenfisz jest bezwzględna, wręcz przesiąknięta złem. To nietypowa w twoim dorobku rola.

I fantastyczny projekt, od razu wiedziałam, że chcę wziąć w nim udział. Bardzo dbam o to, żeby grać różnorodne role i nie zamykać się w żadnej szufladce. W Polsce powstaje niewiele kina gatunkowego, dlatego spodobało mi się, że Maciek Bochniak postanowił nakręcić western. Lub „eastern”, jak mówiliśmy na planie. Róża była rolą bardzo wymagającą fizycznie: miałam zajęcia z jazdy konnej, walki i strzelania, lekcje z kaskaderami. I trudna pod względem aktorskim, bo graliśmy w konwencji z przymrużeniem oka, ale musieliśmy uważać, żeby nie przekroczyć tej cienkiej granicy, za którą zaczyna się przerysowanie i sztuczność. Mam wizerunek aktorki raczej dramatycznej, ale uwielbiam komedie. Śmiech jest wentylem, a dystans do siebie ratunkiem przed bufonadą.

W filmie masz długie rude włosy, chodzisz w ciężkich kowbojkach, ze strzelbą u boku. Twoja bohaterka robi wrażenie.

Lubię zmieniać się do roli i podoba mi się wizerunek Róży. To zasługa kostiumolożki Doroty Roqueplo i charakteryzatora Waldemara Pokromskiego, z którym pierwszy raz spotkałam się przy „Katyniu” Andrzeja Wajdy. Peruka, którą Waldek specjalnie dla mnie przerobił, grała wcześniej w „Pachnidle” Toma Tykwera z 2006 roku. Zdjęcia kręciliśmy w sierpniu, w pięknych skansenach na Mazowszu. Zabrałam ze sobą psa, ale hotel, w którym mieszkała cała ekipa, nie akceptował zwierząt, więc zostałam ulokowana w innym miejscu, daleko od reszty. Po zdjęciach chodziłam na długie spacery, czytałam. Codziennie zabierałam ze sobą Fumę na plan, a kiedy wchodziłam z nią do przyczepy, w której mieściła się charakteryzacja, Waldek wołał: „Księżniczka idzie!” i nie było to o mnie. (śmiech) Fuma to klasyczny kundelek i w domowym ogródku potrafi szczekać jak wiejski burek, ale na planie czy w teatrze wie, że powinna być grzeczna, i siedzi cichutko. Niczym prawdziwa dama. Dobrze wspominam też spotkanie z fantastycznymi kolegami: Agatą Kuleszą, Andrzejem Chyrą, Magdą Boczarską, Małgosią Gorol, Mateuszem Kościukiewiczem i Dawidem Ogrodnikiem.

Andrzej Chyra i Agata Kulesza zagrali również w „Śniegu już nigdy nie będzie”, który jest polskim kandydatem do Oscara.

Na tym planie znowu miałam szczęście spotkać się z przyjaciółmi. Na dodatek powstał jeden z najważniejszych dla mnie filmów. Polska kandydatura do Oscara jest oczywiście bardzo miła i cenna, ale nie wiadomo, czy film trafi na shortlistę, bo do nagrody zostało zgłoszonych mnóstwo fantastycznych międzynarodowych tytułów. Dla mnie najważniejsze jest to, że produkcja została zauważona i doceniona na całym świecie, że zachwyciły się nią takie prestiżowe magazyny jak „Variety”, „Hollywood Reporter” czy „Forbes”. Na festiwalu w Wenecji dostaliśmy 15-minutową owację na stojąco, ludzie płakali. Podczas projekcji w napięciu czekaliśmy na napisy końcowe i reakcję widowni, bo atmosfera w tym roku była specyficzna, co drugie miejsce na sali musiało zostać puste. Ten widok wyludnionej Wenecji to było zresztą coś niesamowitego. Mogliśmy usiąść na kawę w Caffe Florian na placu Świętego Marka (najstarsza kawiarnia we Włoszech – red.) bez rezerwowania wcześniej stolika! „Śniegu już nigdy nie będzie” cały czas jeździ na światowe festiwale, choć teraz już wszystkie odbywają się online, a Małgośka i Michał mnóstwo czasu spędzają na Zoomie, udzielając wywiadów. Przez cały czas jesteśmy w grze. Poważna prasa zagraniczna typuje nasz film w top 10 czy 20 najciekawszych filmów roku! Uwielbiam tę produkcję i uważam, że jest naprawdę wyjątkowa.

Być może dlatego, że tym razem za reżyserię odpowiadał również twój partner? Wcześniej Michał Englert do filmów Małgośki Szumowskiej robił zdjęcia i pisał scenariusze.

Oni stanowią idealny tandem i dobrze się uzupełniają. Oboje są bardzo niezależni, nie chcą nikomu się przypodobać, idą swoją drogą. Od lat współpracują z grupą przyjaciół, tworząc twórczą wspólnotę. Wiem coś o tym, bo „Śniegu już nigdy nie będzie” to już moje kolejne z nimi spotkanie, po „Solidarność, Solidarność…” „W imię…” oraz „Body/Ciało”.

Z Michałem robisz właśnie kolejny, piąty film. Jest wobec ciebie bardziej wymagający niż w stosunku do innych aktorów?

Z pewnością bardziej krytyczny. Chwali mnie rzadziej niż innych, ale dobrze go znam i wystarczy jedno spojrzenie, żebym wiedziała, co myśli. Bardzo liczę się z jego zdaniem i lubię z nim pracować. To m.in. zasługa jego poczucia humoru i luzu, które na planie są niesamowicie ważne. Mamy to szczęście, że cenimy nawzajem swoje zawodowstwo i darzymy się pod tym względem pełnym zaufaniem. Pięć filmów razem to tak naprawdę niedużo. Oboje nakręciliśmy dziesiątki produkcji, więc każde spotkanie jest dla nas czymś wyjątkowym.

Małgośkę znasz jeszcze dłużej niż Michała. Też dobrze wam się współpracuje?

Poznałyśmy się jeszcze jako nastolatki, bo nasi rodzice byli znajomymi. Małgośka ma silną, przywódczą osobowość. Jest bardzo bezpośrednia. Nie obgaduje, nie knuje za plecami; jeśli coś do kogoś ma, to wali prosto z mostu. To może być przykre, ale ja bardzo cenię taką szczerość. Prywatnie przyjaźnimy się i rozumiemy. Bardzo lubię sposób, w jaki ona i Michał pracują – mimo precyzyjnie napisanego scenariusza nie trzymają się go kurczowo, cały czas szukają. Od aktorów oczekują gotowości do zmian oraz improwizacji. Niektórym sprawia to dyskomfort, ale mnie daje frajdę. Jestem zresztą do takiej formy przyzwyczajona – tego wymagał Krystian Lupa, mój mistrz z czasów studiów w Krakowie, potem Grzegorz Jarzyna w TR Warszawa, a teraz Krzysztof Warlikowski w moim Nowym Teatrze. To bardzo twórcze.

Zawodowo jesteś w lepszym momencie niż kiedykolwiek wcześniej. Grasz dużo, same świetne role. A prywatnie?

Nie narzekam. Piętnaście lat wspólnego życia z Michałem, dom, który tworzymy z dwójką naszych dzieci, to dla mnie wielka wartość. I szczęście. Przechodziliśmy różne wzloty i upadki, chwile euforyczne i trudne, ale nadal mamy się dobrze, nie wypaliliśmy się. To też cudowny wiek naszych dzieci, bo są jeszcze przed okresem buntu, który choć naturalny, na pewno da nam w kość. Oboje wciąż są słodcy, nie uciekają przed nami, a jednocześnie myślą już samodzielnie, mają swoje zdanie o świecie i są fantastycznymi kompanami. W końcu to interesujący dla mnie czas jako kobiety. Nie mogę już nie zauważać, że się starzeję, ale za to zyskałam dużo większą świadomość siebie. Nauczyłam się oddzielać własne potrzeby od cudzych oczekiwań i coraz mniej przejmuję się ocenami innych. Staram się z nikim nie porównywać, być dla siebie dobra. Nie ma już we mnie lęku, że coś mi przepadnie lub ucieknie, bo wiem, że to nieuniknione. I nareszcie pozwalam sobie na to, żeby poczuć się źle. Daję sobie prawo do tego, żeby skulić się w kłębek, poleżeć w łóżku i przeczekać. Szczęśliwe życie nie oznacza, że nie ma w nim trudnych momentów.

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 03/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również