Wywiad

"Ja i życie na Instagramie? To się zupełnie nie udaje". Wywiad z Magdaleną Różczką, bohaterką marcowego wydania PANI

"Ja i życie na Instagramie? To się zupełnie nie udaje". Wywiad z Magdaleną Różczką, bohaterką marcowego wydania PANI
Fot. Adam Pluciński

Magdalena Różczka cały czas się śmieje. Trudności? Są po to, by je pokonywać. Jej optymizm i empatia zarażają. Przy niej zawsze widzi się szklankę do połowy pełną. Poznajcie ją lepiej.

PANI: Jesteś jedną z nielicznych aktorek, do których można zadzwonić. Odbierasz telefony, odpisujesz na SMS-y. Nie otacza cię mur agentów.

MAGDALENA RÓŻCZKA: Ojej, jak miło to słyszeć! Naprawdę nieliczną? Myślę, że agenci za bardzo odgradzają aktorów od realnego życia, a ja bardzo lubię ludzi. Nie mogę żyć w bańce mydlanej, odseparowana od tego, co dzieje się tu i teraz. Gdybym musiała przełożyć nasz wywiad choćby o 10 minut i nie miałabym do ciebie bezpośredniego numeru telefonu, zwariowałabym. Staram się też komunikować ze światem wprost: tego nie zrobię, to absolutnie tak! Nauczyłam się być sobą i wprost mówić o swoich potrzebach. Jeśli ktoś do mnie dzwoni z najwspanialszą propozycją zawodową, a ja wiem, że tego dnia muszę być z dziećmi, zawsze wybiorę dom. I potrafię powiedzieć to wprost. Nie kluczę, nie zasłaniam się innymi pracami. Kiedyś tak nie było. Nauczyłam się tego.

Czyli priorytetem dla ciebie jest czas dla rodziny.

Zawsze i od zawsze.

Ale bywa, że masz w serialu kilkanaście albo kilkadziesiąt dni zdjęciowych w miesiącu. Taksówka podjeżdża codziennie o piątej rano. Wracasz późno… Jak godzisz potrójne macierzyństwo z tak intensywną pracą?

Tak bywa, jednak pamiętaj, to się dzieje intensywnie, ale krótko. Rzeczywiście seriale „Rojst ’97” i „Tajemnicę zawodową” zrobiłam jeden po drugim, ale potem kilka miesięcy jestem z dziećmi. Od rana do wieczora. Tylko dla nich. To naprawdę komfortowa sytuacja w porównaniu z matkami, które w korporacji siedzą codziennie od 9 do 18. Ja nie mogę narzekać. Był czas, że nie pracowałam w zawodzie trzy lata i nikt tego nie zauważył. W telewizji jest dużo powtórek seriali, widzom wydaje się, że pracujemy non stop, a tak nie jest. A jak to godzę? Dwie babcie, opiekunka, mój partner. Muszę to godzić jak miliony matek. Kiedy wiem np., że jesienią będę intensywnie pracować, latem wyznaczam sobie małe cele, by bliskim poświęcić najwięcej uwagi. Umawiam się na randkę z Janem poza domem, planuję wyjechać gdzieś z najstarszą córką tylko we dwie, spędzam czas z moją mamą, by się wreszcie nagadać. Dbam bardzo o nasze relacje. Kiedy dużo gram, odmawiam wszystkich innych działań, nie chodzę na żadne premiery, nie biorę udziału w jakichś innych mniejszych projektach. Trzymam się zasady, by nie biec po pracy jeszcze na dubbing czy premierę, tylko jak najszybciej do domu.

Kto był na twoim roku w warszawskiej Akademii Teatralnej?

Długo by wymieniać... Mateusz Damięcki, Maciek Zakościelny, Kasia Ankudowicz, Magda Górska.

Trzymacie się razem? Widujecie?

Myślę, że dopiero zaczynamy się trzymać, bo przez ostatnie kilkanaście lat budowaliśmy swoje sprawy zawodowe i prywatne. By zaistnieć w zawodzie, trzeba poświęcić mnóstwo czasu, energii i mieć bardzo silną motywację. Czasem, jak w moim przypadku, trzeba dać sobie czas, by urodzić troje dzieci. (uśmiech) Więc tego trzymania się  razem było w naturalny sposób mniej. A teraz mamy taki czas szukania siebie od nowa. Wcześniej wszystkie spotkania towarzyskie były z mojej strony obarczone poczuciem winy, że wieczoru nie spędzę z dzieckiem, więc bardzo często z nich rezygnowałam. Między innymi z tego powodu zrezygnowałam z pracy w teatrze. Ja kocham być mamą. Usypiać, czytać książki na dobranoc. Zawsze bałam się, że pracując intensywnie, przegapię pierwsze chwile moich córek. Nie po to mam tak wspaniałą rodzinę, żeby nie bywać w domu, więc staram się być w nim jak najwięcej i jak najczęściej.

Aktorzy się przyjaźnią? Myślałam, że przede wszystkim rywalizują?

Ja czuję z moimi koleżankami i kolegami aktorami niesamowitą bliskość. I nie mówię tylko o kolegach czy koleżankach z roku, ale w ogóle o aktorach, z którymi miałam okazję pracować. Wszyscy jesteśmy gdzieś tacy sami, z emocjami na wierzchu, nadwrażliwi. Oczywiście bywają konflikty, nieporozumienia – jesteśmy we wszystkim bardzo intensywni – ale ze wszystkimi czuję więź. Spotykam kogoś nowego na planie, a po dniu, dwóch wiem, że to ta sama grupa krwi. Że mówimy tym samym językiem. Oczywiście jednych lubię bardziej, drugich mniej. Jednak zawsze szanuję i akceptuję.

Ale wiesz, że środowisko aktorskie ma opinię ludzi szalenie skupionych tylko na sobie.

Zawodowo pewnie tak, ale prywatnie jest kompletnie inaczej. Pytałaś, czy z kolegami się wspieramy? Od niedawna słowo „przyjaźń” nabrało dla mnie zupełnie innego znaczenia. Bo znalazłam ludzi, którzy patrzą w tym samym kierunku i chcą robić dobre rzeczy. I te osoby ostatnio są mi najbliższe. Wiem, że jest grono osób, do których zawsze mogę zadzwonić i poprosić o pomoc, bo mają otwarte serca i myślą tak jak ja. Nieważne, czy spotykamy się  codziennie na planie, czy raz w roku. Oni są. Ostatnio stworzyliśmy z kolegami grupę, która pomaga ludziom na wschodniej granicy. Między innymi z Majką Ostaszewską, Maćkiem Zakościelnym, Piotrkiem Stramowskim i Antkiem Pawlickim pojechaliśmy do Michałowa, by zawieźć rzeczy dla potrzebujących. Gdy jechaliśmy tam po raz pierwszy, wystarczyło jedno hasło, a Maciek, Piotrek, Antek już kupowali rzeczy, organizowali transport. Pojechaliśmy do Michałowa, by zapytać na miejscu, jak można realnie pomóc, co kupić, kogo wesprzeć. Poznaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy wierzą, że najdrobniejszy gest pomocy ma sens. Że takie gesty mówią najwięcej o naszym człowieczeństwie. Każde takie spotkanie pokazuje mi, jak wielu jest dobrych ludzi, jak proste ludzkie odruchy mogą uratować komuś życie.

 

Co było impulsem, by włączyć się w pomoc na granicy?

Kiedy zaczęły do mnie docierać informacje o sytuacji na granicy, nieustannie myślałam o ludziach, którzy tam cierpią. Nie mogłam też uwierzyć w ten przekaz medialny, że napadają na nas i chcą nam zrobić krzywdę. Ale kto? Matki z dziećmi? Kobiety w ciąży? I przede wszystkim nie mogłam uwierzyć, że my, ludzie, jesteśmy tak podli, że bez skrupułów skazujemy drugiego człowieka na przerzucanie przez druty kolczaste czy zamarzanie w lesie. To było dla mnie nie do pojęcia. Pomyślałam, że albo coś zrobię, albo się załamię i wpadnę w dół bezsilności. Dlatego podjęłam decyzję, że muszę zrobić cokolwiek. Znalazłam osoby, które myślą podobnie, i to już mi dało nadzieję, że nie wszyscy zwariowali, że nie jestem jedyna, która się z tym nie godzi. I nie mówię tylko o moich kolegach aktorach, lecz o ludziach, którzy pomagają uchodźcom 24 godziny na dobę. Fundacja Ocalenie, Grupa Granica, Medycy na granicy. Zobaczyłam, że jeżeli ktoś na miesiąc jedzie w okolicę pasa przygranicznego na wolontariat i co noc wychodzi z ciepłą zupą tylko po to, żeby komuś pomóc, przedłużyć życie, to mi się dalej chce być w takim świecie.

Ktoś ci odradzał zaangażowanie w pomoc uchodźcom?

Moja najbliższa przyjaciółka ostrzegała mnie, że nie powinnam o tym głośno mówić, bo nikt nie będzie chciał mnie zatrudnić. „Trudno, to nie będę miała pracy”, pomyślałam. Nie przeraża mnie to. Jakoś sobie poradzę. Ale jeśli moje działanie pomoże choć jednej osobie, to było warto. Czasem słyszę: „Ja nie mam, to jak mam pomagać?”. Ale zrobienie tylko jednego małego dobrego uczynku dodaje skrzydeł i chęci zrobienia kolejnego.

Zawsze zachęcasz do robienia małych gestów, które mogą uratować choć jedno serce, jedno życie. Od lat wspierasz Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny w Otwocku. Namawiasz, by znaleźć czas i przyjechać choć dwa razy w tygodniu i poprzytulać noworodki, które zostały porzucone.

To jest wielka rzecz. Bezcenny gest, który możemy zrobić wobec tych maluchów. Teraz oczywiście te wolontariaty są niemożliwe, bo szaleje COVID, ale kiedy przejdzie piąta fala, zachęcam, by zacząć pomagać. Największym dobrem wydaje mi się też adopcja dziecka lub bycie rodziną zastępczą. Marzę, by w Polsce było jak najmniej placówek, gdzie jest kilkadziesiąt dzieci bez rodziców, bez codziennego ciepła i zaopiekowania przez najbliższych.

Niezwykle chronisz swoją prywatność. Twój Instagram to właściwie zapis projektów zawodowych, akcji charytatywnych, czasem są to zdjęcia z kampanii reklamowych. Nie robisz ze swojego życia medialnego show, nie jesteś słupem ogłoszeniowym do reklamowania produktów. Rozumiem, że to świadomy wybór.

Zawsze kieruję się intuicją. Ja bym tego nawet nie umiała robić. Dla mnie każdy post jest wysiłkiem. Instagram nie jest moim naturalnym środowiskiem. Widzę czasem koleżanki, które tuż przed ujęciem w filmie czy serialu, przed okrzykiem "kamera akcja" wyciągają telefon, by nagrać InstaStories i w ułamku sekundy zaczynają scenę. Dla mnie praca wymaga skupienia. Bardzo szybko się rozpraszam, nie mam podzielnej odwagi. Dekoncentruje mnie nawet członek ekipy, który przechodzi z tyłu, a na próbie nie przechodził. Ja i życie na Instagramie? (śmiech) To się zupełnie nie udaje.

Dom jest twoim azylem. A gdzie jeszcze szukasz spokoju?

Bukowina Tatrzańska to świat mojego partnera, to jego dzieciństwo. Bardzo często odwiedzamy nawzajem swoje ścieżki z dzieciństwa. Jeździmy do Zosi do Bukowiny, a później do Nowej Soli, do mojej babci, moich kuzynek, z którymi się wychowałam. Jest ich siedem. Jest gwarno, radośnie, bo każda ma już rodzinę i dzieci.

A jak myślisz o sobie: "To mam po mamie, to po dziadku, to po babci", co przychodzi ci do głowy?

Nie porównuję. Zawsze czułam się niepodobna do nikogo. Chciałam osiągnąć coś, co było nie do pojęcia dla reszty rodziny. Aktorstwo? Wyjazd z Nowej Soli? To była czysta abstrakcja. Od dzieciństwa miałam w sobie nadmierną radość i nadmierny optymizm.

Dlaczego nadmierny?

Nadmierny w stosunku do ludzi, którzy go nie mają. Zawsze byłam marzycielką. Napisałam z kuzynką taką książkę dla dzieci "Gabi. A właśnie, że jest pięknie!". To jest opowieść o dziewczynce, która wychowuje się w rodzinie zastępczej i mogłaby mieć wiele powodów do smutku, a mimo wszystko jest bardzo radosna i bardzo wierzy we wszystko, co sobie wymyśli, że się spełni. Jeżeli ktoś chce mnie poznać, to zapraszam do lektury.

A kiedyś usłyszałaś w domu: "Marzenia marzeniami, a ty trochę pomyśl o swojej przyszłości bardziej realistycznie"?

Może usłyszałam to od kogoś w rodzinie, ale najbliższa mi osoba, czyli mama, zawsze mnie słuchała i wspierała. I nawet jeśli się dziwiła i mówiła: "Skąd ty mi się taka wzięłaś?", to nigdy nie podcinała mi skrzydeł. Pewnie miała wątpliwości, ale zawsze w końcu mówiła: "To może spróbuj". A innym osobom nawet wstydziłam się opowiadać o swoich marzeniach, bo patrzyły na mnie jak na kosmitkę.

Wychowywałam się jako jedynaczka, lecz nie czułam się samotna. W domu miałam mamę przyjaciółkę, zawsze mogłam pójść też do dziadków po porcję miłości i przytulasa. Miałam fajne koleżanki, cudowne kuzynki i co najważniejsze, zawsze widziałam szklankę do połowy pełną.

A ty wspierasz swoją 14-letnią córkę w jej marzeniach. Zagrała znakomicie w "Rojście ’97". Chce być aktorką?

Zawsze będę wspierać moje córki w ich wyborach i żadnego zawodu nie będę odradzać. Jeżeli jest coś, co daje im szczęście, to na pewno będę im kibicować, ale też nie będę ich do niczego pchać na siłę. O castingu do "Rojsta ’97" Wanda nie dowiedziała się ode mnie czy od Jana, ale wywnioskowała z naszej rozmowy, że taka rola jest. Po cichu nagrała self-tape’a i wysłała do castingerki, później była na próbnych zdjęciach. Doszła do finału razem z trzema dziewczynkami. Osoby decyzyjne w międzynarodowym Netflixie wskazały, że najbardziej do tej roli pasuje Wanda. Oczywiście, gdy to się już działo, prowadziłam z nią rozmowy takie, jakie toczyli z nami profesorowie w szkole aktorskiej, że casting jeszcze nic nie znaczy, że wyborze aktora decydują także różne inne względy. Chciałam jedynie przygotować ją do ewentualnej porażki. Nie przyszło mi do głowy, że wygra swój pierwszy casting w życiu.

Ty do szkoły aktorskiej w Warszawie dostałaś się za pierwszym razem?

Tak, ale wcześniej przez rok przyjeżdżałam na zajęcia do pani Ewy Różbickiej, którą polecił mi Michał Żebrowski.

Znałaś go?

Ależ skąd. Podeszłam do niego w Krośnie Odrzańskim na dworcu. Myślał, że chcę autograf, a ja zapytałam: "Przepraszam, czy możesz powiedzieć mi, bo nie znam żadnego aktora, co zrobić, by dostać się do szkoły aktorskiej?". A on spontanicznie odpowiedział, że poleca mi Ewę Różbicką, która jego przygotowywała do egzaminów. Jestem mu bardzo wdzięczna do dzisiaj, nie wiem, czy on zdaje sobie sprawę, że na tym dworcu pomógł właśnie mnie. (uśmiech)

Zanim trafiłaś do pani Ewy Różbickiej, przyjechałaś po maturze do telewizji na Woronicza i myślałaś, że z marszu dostaniesz pracę jako statystka w programach telewizyjnych. Naiwność czy determinacja?

Jedno i drugie. Czułam, że potrafię grać i to jest droga przebicia się z tej mojej Nowej Soli. Sześć lat grałam w teatrze amatorskim, czułam, że to mój żywioł. Wiedziałam, że nie chcę studiować socjologii i pracować od 8 do 15 w sądzie jako protokolantka. Że nie o to mi w życiu chodzi. Miałam ogromną nadzieję, że dostanę się do Akademii Teatralnej. Czułam podskórnie, że aktorstwo to jest świat, który mnie interesuje, i nieważne, jaką drogą tam dotrę. Statystowanie wydawało się w zasięgu ręki.

Pani Ewa Różbicka powiedziała ci, że masz szansę?

Kiedy przyjechałam do niej z pierwszym nauczonym tekstem, skwitowała tylko: "Czytałaś go wcześniej?". Odpowiedziałam: "Tak, pani Ewo, prawie na pamięć go znam", "A czytasz, jakbyś go pierwszy raz widziała", odpowiedziała niezadowolona. Więc wyszłam od niej kompletnie załamana. Ale to uczucie trwało 10 minut. Już po chwili pomyślałam sobie: "No, ja ci pokażę za trzy tygodnie, jak przyjadę". (śmiech) I po trzech tygodniach przyjechałam już z przećwiczonymi uwagami. Było lepiej. Cały czas pani Ewa zastrzegała, że nigdy nie mówi swoim studentom, czy się dostaną, czy nie, bo nie da się odgadnąć gustów komisji egzaminacyjnej i nie wiadomo, ilu będzie świetnych konkurentów i konkurentek. Ona wszystko widziała, choć była osobą niewidzącą. Z głosu wyczytywała, czy jestem wesoła, smutna, zdenerwowana czy rozproszona. Była wybitna. Tuż przed egzaminami powiedziała mi: "Nie wiem, czy się dostaniesz, ale jeżeli cię nie przyjmą, to będą głupi!". (śmiech)

Znalazłam taki cytat: "Odwaga nie zawsze krzyczy. Czasami odwaga to cichy głos, który na koniec dnia mówi: spróbuję jutro jeszcze raz".

Oj tak, to o mnie. Jeśli idziesz po swoje marzenia, to naprawdę nic nie jest za ciężkie. Pamiętam, jak jechałam do Warszawy, do pani Ewy. Po zajęciach biegłam na Chełmską do Wytwórni Filmów Dokumentalnych poznać agencje aktorskie i agencje statystów. Wracałam pociągiem do Nowej Soli, łapiąc parę godzin snu. Wysiadałam w mojej miejscowości o piątej rano, biegłam do domu się wykąpać i już o ósmej rano siedziałam w sądzie w Zielonej Górze jako protokolantka. W poniedziałki byłam tak niewyspana, że marzyłam, by strony na rozprawie dużo mówiły, bym mogła cały czas notować. Jak przestawali, głowa sama opadała mi ze zmęczenia. (uśmiech) A mimo to byłam bardzo, bardzo szczęśliwa, że daję sobie szansę. Nie myślałam o żadnych sukcesach, tylko o tym, by w tej Warszawie zostać. Miałam nawet plan B. Jakbym się nie dostała na Akademię Teatralną, chciałam zostać bileterką w teatrze, by być bliżej tego świata.

Kiedy cię przyjęto, pomyślałaś: Jestem najlepsza? Czy: To przypadek, zaraz odkryją, że się nie nadaję.

Wiesz, ani jedno, ani drugie. To profesorowie studzili nasze poczucie szczęścia. Od początku słyszeliśmy, że to rok selekcyjny. Że wielu z nas odpadnie. Robili wszystko, żeby nas zdołować, i w końcu byłam tak przerażona, że za chwilę mnie wyrzucą, że zamiast pracować, bardzo często siedziałam w oknie i zastanawiałam się, czy za rok zdawać do Krakowa, bo tam się podobałam, czy może sama mam już zrezygnować...

Czyli życie w nieustannym lęku. Przeżyłaś okrytą złą sławą fuksówkę?

Tak i do dziś tego żałuję, że nie miałam odwagi powiedzieć, że w tej idiotycznej imprezie nie będę brała udziału.

A kto był dla ciebie wtedy wsparciem?

Pani profesor od impostacji głosu Daria Iwińska. To ona nauczyła mnie, że w każdej scenie naprawdę trzeba słuchać i być gotowym i skupionym. Nie klepać przygotowanego tekstu, słuchać partnera, reagować na to, co mówi i jak mówi. Ona nauczyła mnie być w scenie. Może to się podobać albo nie, ale to jest mój sposób na ten zawód. Mogłam się też pani Darii zawsze wygadać. Bo ja nigdy nie płakałam. Dużo później odkryłam, jaką łzy mają moc oczyszczającą. Na trzecim roku zrobiłam korektę laserową wzroku i trzy tygodnie leżałam w łóżku, w bólu i łzach. A z nimi przypłynęły do mnie różne rzeczy, których nie wypłakałam przez wiele lat, i od tamtej pory płaczę bardzo często… Trochę czasu zajęło mi też zrozumienie samej siebie. Że mam prawo mieć zły dzień, że on jest po coś. Że być może to sygnał, że muszę zwolnić, że mój organizm potrzebuje odpoczynku. Dziś wsłuchuję się w siebie. Żyję mądrzej, uważniej.

Krystyna Janda powiedziała: „Ten zawód to nie jest religia, wyznanie ani zakon, to profesja. Buduję rolę tak, jakbym stawiała płoty”.

Myślę tak samo. Oczywiście u podstaw jest talent, ja to nazywam palcem bożym, albo kogoś dotknął, albo nie. Ktoś ma zdolności do bycia lekarzem, a ktoś do bycia aktorem. Natomiast już później to jest tylko profesja, znalezienie swojego sposobu na zbudowanie wiarygodnej roli. Czuję się w tym zawodzie rzemieślnikiem.

Świetnym rzemiosłem okazała się twoja rola policjantki Anny Jass w „Rojście ’97”. Wreszcie zagrałaś mocną, pełnokrwistą postać. I jak na polskie kino bardzo odważną. Homoseksualna policjantka, która umie stawiać granice i z powodu swojej orientacji nie jest ofiarą.

Konstruując tę postać, w ogóle o tym nie myślałam. Byłam tak jak Jass skoncentrowana na robocie. Miałam zagrać męsko. 40-letnią kobietę, która zawalczyła o swoją tożsamość. Jeśli uwierzyłaś w tę postać, to mogę być tylko szczęśliwa.

Powtarzasz: „Im jestem starsza, tym lepiej się ze sobą czuję”. A aktorki często narzekają, że po czterdziestce wszystko, co najpiękniejsze, mają za sobą.

Ja tak nie czuję. Grałam córki, teraz gram matki, za 20 lat będę grała babki. I to będzie wspaniałe. Mam 44 lata i czuję, że jestem w cudownym momencie mojego życia. Dbam o siebie, patrzę na to, co jem, poświęcam sporo czasu na domową pielęgnację, by nie używać botoksu ani wypełniaczy. Ale przede wszystkim mam cudowną rodzinę. To powoduje, że każdego dnia czuję się szczęściarą.

Dziś każdy dzień bez złych wiadomości jest świętem. Fisz w piosence „Nie za miłe wiadomości” śpiewa: „Twój świat zaczyna płonąć, bo mój świat od dawna płonie. To nie fajerwerki, to nie zimne ognie”. Co robisz w tym świecie, by chronić swoją wrażliwość?

Praktykuję wdzięczność. Każdego dnia za coś dziękuję. Doceniam to, co mam, potrafię się tym cieszyć. I w każdej złej sytuacji widzę tę lepszą stronę i znak, że wszystko dzieje się po coś.

Magdalena Różczka - rocznik 1978. Aktorka filmowa, teatralna i dubbingowa. Absolwentka warszawskiej Akademii Teatralnej. Zagrała w ponad 50 filmach i serialach. Ostatnie jej głośne role to w „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy” i w serialach „Tajemnica zawodowa” i „Rojst '97”. Mama trzech córek. Jej życiowym partnerem jest reżyser Jan Holoubek.

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 03/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również