W świecie, gdzie pojęcia miłości, męskości i kobiecości są nieustannie przepisywane na nowo, "Kocha, lubi, szanuje" (reż. Glenn Ficarra, John Requa) z 2011 roku wciąż zaskakuje świeżością. To nie tylko lekka komedia romantyczna. To opowieść o życiowych przemianach, których nigdy nie jest za późno doświadczyć – niezależnie od wieku, statusu czy stanu cywilnego. Mówi o utracie, o pragnieniu bycia widzianym, o kryzysach wieku średniego, ale przede wszystkim – o tym, że każda porażka może być nowym początkiem.
Poznajmy Cala Weavera (w tej roli fenomenalny Steve Carell), przeciętnego faceta po czterdziestce, który po ponad 20 latach małżeństwa słyszy od swojej żony Emily (świetna Julianne Moore), że zdradziła go i chce rozwodu. Ich dzieci dorastają, związek dawno stracił iskrę, a Cal nie wie już nawet, jak być sobą – nie mówiąc o tym, jak podrywać czy odnaleźć się w świecie randek.
Właśnie wtedy w jego życie wkracza Jacob Palmer (Ryan Gosling) – charyzmatyczny, pewny siebie, seksowny specjalista od flirtu, garderoby i kobiecej psychologii. Pomiędzy panami rodzi się nieoczekiwana przyjaźń, a Jacob postanawia zamienić Cala w "mężczyznę z klasą" – choć ten na początku bardziej przypomina zagubionego urzędnika niż przyszłego Casanovę.
To, co mogłoby być jedynie stereotypowym „face-liftem” dla faceta w kryzysie wieku średniego, zostaje tu potraktowane z lekkością i dużą dozą czułości. Tak, Cal przechodzi wizualną metamorfozę – nowe ubrania, nowe ruchy, pewność siebie. Ale przede wszystkim zaczyna na nowo budować relację… ze sobą. Przestaje być tylko mężem, ojcem, porzuconym. Staje się mężczyzną, który chce żyć, a nie tylko przetrwać.
W tle jego przemiany toczą się inne wątki – równie ważne i zaskakująco dojrzałe jak na komedię romantyczną. Jest gorzko-słodka historia Jacoba i Hannah (pełna energii Emma Stone), młoda dziewczyna, która pod pozorem beztroski szuka emocjonalnej stabilności. Jest również wątek dorastającego syna Cala, zakochanego po uszy w opiekunce. Miłość w tym filmie nie ma jednej twarzy – bywa absurdalna, trudna, piękna, bolesna i... śmieszna. No i piękny jest Ryan Gosling...
"Kocha, lubi, szanuje" nie próbuje być moralizatorem. Jego siła tkwi w tym, że z humorem i lekkością pokazuje prawdziwe życiowe rozdroża. Bo czy nie znamy takich Calów i Emily z naszego otoczenia? Ludzi, którzy zbyt długo trwali w rutynie, aż w końcu coś musiało pęknąć? A jednak w ich historii jest nadzieja: że nawet po zdradzie, bólu, błędach i śmiesznościach można coś odbudować – może nie to samo, ale coś prawdziwego.
Nie sposób też nie wspomnieć o stylu – nie tylko tym ubraniowym (Jacob jako modowy mentor to klasa sama w sobie), ale i filmowym. Świetna ścieżka dźwiękowa, przyjemne, ciepłe kadry, naturalne dialogi i aktorstwo z sercem sprawiają, że „Kocha, lubi, szanuje” ogląda się z przyjemnością i… wzruszeniem. Z przyjemnością ogląda się oczywiście też Ryana Goslinga.
Serio, lubię ten film. Ta lekka komedia romantyczna pokazuje, że można zacząć od nowa, niezależnie od wieku i porażek, a także, że przyjaźń między mężczyznami też może być czuła i wspierająca. Nieczęsto widzę to w realu, ale chciałabym. Miło, że ktoś pokazał ją w filmie.
To idealna propozycja na leniwe popołudnie z myślą: nigdy nie jest za późno, by zacząć żyć naprawdę. Oraz, że to słynne "żyli długo i szczęśliwie" wymaga czasem wielu prób, potknięć i... odwagi.
No i Ryan Gosling....
"Kocha, lubi, szanuje" do zobaczenia na Netflixie.