Joan Didion zmarła w grudniu zeszłego roku. Wybitna amerykańska dziennikarka, jak nikt inny czuła, że z naszym światem dzieje się coś niedobrego. I chciała nas przed tym ostrzec. Jak wyglądały jej pierwsze, zawodowe kroki? Jak zapamięta ją społeczeństwo? Oto historia ikony.
Była prawdziwą literacką gwiazdą. Kolorowe magazyny uwielbiały pokazywać jej zdjęcia. Uwagę przykuwały jej mocno czerwone usta i wielkie okulary przeciwsłoneczne, zwiewne sukienki. Bez wątpienia miała styl. Była też malowniczo ekscentryczna. Rano piła zimną coca-colę i jadła solone migdały. Gdy praca nad tekstem grzęzła w martwym punkcie, chowała maszynopis na pewien czas do zamrażarki. I nie jest to bynajmniej metafora, po prostu Joan Didion trzymała niedokończone prace w lodówce. Fascynowała mężczyzn. W jej kalifornijskim domu bywali Martin Scorsese i Steven Spielberg. Wytrwale adorował ją Warren Beatty. Ona sama flirtowała ze światem filmu, była m.in. współscenarzystką przebojowych „Narodzin gwiazdy” z Barbrą Streisand i Krisem Kristoffersonem. Wyrazem jej popularności niech będzie również to, że jako jedyna pisarka doczekała się filmu dokumentalnego na swój temat, dostępnego w ofercie Netfliksa (bądźmy sprawiedliwi, film o Susan Sontag znajdziemy za to na HBO Go). Kiedy reżyserującemu film bratankowi pisarki Griffinowi Dunne’owi zabrakło pieniędzy na dalszą produkcję, Joan Didion sprzedała na aukcji dwie pary swoich okularów. To w zupełności wystarczyło.
Jest we wspomnianym filmie zatytułowanym „Wszystko w rozpadzie” scena niezwykła. Oto w 2013 roku Joan Didion otrzymała z rąk Baracka Obamy prestiżowy National Humanities Medal. Podczas uroczystości w Białym Domu 79-letnia pisarka wygląda niezwykle krucho, sprawia też wrażenie zagubionej. Ten rodzaj zagubienia znają doskonale wszyscy, którzy zetknęli się z osobami cierpiącymi na chorobę Parkinsona. Było coś głęboko poruszającego w szacunku i uwadze, z jakimi amerykański prezydent odnosił się do Didion. Zdumiewała też treść poświęconej jej laudacji. Dowiedzieliśmy się więc, że pisarka zostaje wyróżniona za „mistrzostwo stylu” i – co naprawdę zaskakujące – za „odkrywanie istoty smutku”.Tym drugim zajmowała się zresztą już od dzieciństwa, które spędziła, podróżując wraz rodzicami i bratem od jednej amerykańskiej bazy wojskowej do drugiej. Jej ojciec był oficerem finansowym. Jak to zrozumiała dużo później, przez lata bezskutecznie walczył z depresją. Można odnieść wrażenie, że jego niepokój udzielił się córce. „Swój pierwszy notatnik dostałam od matki z jasnym przekazem, żebym przestała marudzić i spisywała myśli”, wspomina pisarka. A myśli przychodziły jej do głowy dość niecodzienne: „Pierwsze opowiadanie było o kobiecie, która zamarzała w arktyczną noc. Jednak o świcie okazało się, że jest na Saharze, gdzie wkrótce umrze z gorąca. Nie mam pojęcia, co natchnęło umysł pięciolatki do stworzenia tak ironicznej i egzotycznej historii. Był to przejaw upodobania do skrajności, które nie opuściło mnie w dorosłym życiu”.
Po otrzymaniu dyplomu z literatury angielskiej na Uniwersytecie Kalifornijskim Joan Didion wzięła udział w konkursie, w którym nagrodą był staż w magazynie „Vogue”. Konkurs wygrała. I nagle dziewczyna z Sacramento znalazła się w fascynującym, lecz i przerażającym świecie redaktorek słynnego miesięcznika o modzie. Dowiedziała się, że ma pisać krótko, dowcipnie, z dużą dawką ironii. Nie ukrywać swoich uczuć i myśli. Lekcję odrobiła i wkrótce przerosła swoje nauczycielki. Stała się wraz z Trumanem Capote’em, Tomem Wolfem czy Normanem Mailerem jedną z najbardziej znanych przedstawicielek nurtu zwanego Nowym Dziennikarstwem, który wzbogacał reportaż technikami literackimi i nie stronił od wyraźnej obecności autora w tekście. Joan Didion była w swoich tekstach obecna bardzo mocno. Pisała o tym, o czym zwykle się milczało. O tym, że czasem nie jest w stanie połączyć ze sobą dwóch słów i czuje się, jakby właśnie dostała udaru: „Co jeszcze? Słabo mi idzie przeprowadzanie wywiadów. Unikam sytuacji, w których muszę rozmawiać z czyimś agentem prasowym. (To wyklucza pisanie artykułów o większości aktorów – co samo w sobie jest pewną premią). Nie lubię telefonować i nie chciałabym stanąć przed koniecznością zliczenia poranków, kiedy siedziałam na łóżku w jakimś motelu Best Western i starałam się zmusić do wybrania numeru zastępcy prokuratora okręgowego. Na moją korzyść jako reporterki działa jedynie to, że fizycznie jestem tak nieduża i mam tak nienarzucający się sposób bycia, a do tego wyduszenie z siebie słowa przychodzi mi z trudnością wręcz neurotyczną – że dzięki temu ludzie zwykle zapominają, że moja obecność stoi w sprzeczności z tym, co leży w ich interesie”.
Jej szczerość szła jeszcze dalej. Joan Didion odsłaniała w swych esejach własne egzystencjalne zagubienie, zmagała się z przeczuciem, że świat wypadł ze swych zwykłych torów i nieuchronnie zmierza ku katastrofie. Swoim pisarstwem zaklinała ten lęk, walczyła ze smutkiem. A pisała o tym wyjątkowo pięknie: „Raniłam osoby, na których mi zależało, a te, na których mi nie zależało, obrażałam. Odcięłam się od osoby, która była mi bliższa niż ktokolwiek inny. Płakałam tyle, że w końcu nawet nie wiedziałam, kiedy płaczę, a kiedy nie, płakałam w windach i taksówkach, i w chińskich pralniach, a kiedy poszłam do lekarza, powiedział tylko, że widocznie mam depresję i powinnam udać się do »specjalisty«. Zapisał mi nazwisko i adres psychiatry, ale się tam nie wybrałam. Zamiast tego wyszłam za mąż, co okazało się bardzo dobrym wyborem, choć w nie najlepszym momencie, ponieważ wciąż nie byłam w stanie przejść rano Madison Avenue, nadal z nikim nie rozmawiałam i nadal płakałam po chińskich pralniach”. Tym bardzo dobrym wyborem w nie najlepszym momencie był uznany dziennikarz John Gregory Dunne. Para po dwóch latach adoptowała córeczkę Quintanę i zamieszkała w Kalifornii.
Zdaniem krytyków swój talent Joan Didion najpełniej ujawniła w dwóch książkach: „Dryfując do Betlejem” i „Roku magicznego myślenia”. Pierwsza z nich to zbiór reportaży i esejów z Ameryki lat 60. XX wieku. Wyczulona na niewidoczne dla innych oznaki zbliżającej się katastrofy pisarka przepowiedziała w niej, że hipisowskie lato miłości wkrótce się skończy. I że nie będzie to szczęśliwe zakończenie. Miała rację. Mord dokonany przez bandę Mansona sprawił, że zaczęto zadawać pytania w rodzaju: co się stało z Ameryką? Co się stało z nami? Joan Didion mogłaby powiedzieć wtedy: „A nie mówiłam!”.
„Rok magicznego myślenia” jest dziełem dużo późniejszym, bo pochodzi z roku 2005. Jak go najkrócej określić? To reportaż z żałoby. Joan Didion opisała w nim, co przeżyła przez rok po śmierci ukochanego męża Johna Gregory’ego Dunne’a. Oddajmy głos samej Didion: „Żałoba to miejsce, które się poznaje dopiero, gdy się tam dotrze. Wiemy, że ktoś nam bliski może umrzeć. Spodziewamy się szoku. Ale nie spodziewamy się zdruzgotania, przetrącenia ciała i umysłu. Oczekujemy załamania, depresji, żalu po stracie. Nie spodziewamy się, że oszalejemy. I w nadziei, że mąż wróci, kupujemy mu buty”. Książka Didion uchodzi dziś za klasyczny zapis żałoby, rodzaj świeckiego podręcznika, który może pomóc uporać się ze stratą. „Musiałam to opisać, bo nikt mi nie powiedział, jak to jest. Teraz możecie się przygotować”, tłumaczyła pisarka. Niestety Joan Didion musiała zmierzyć się z tym tematem raz jeszcze. Półtora roku później w wieku zaledwie 39 lat zmarła jej córka Quintana. Tej stracie pisarka poświęciła z kolei książkę „Błękitne noce”, której tłumaczenie ukazało się na polskim rynku. Rację więc chyba miał Barack Obama, mówiąc, że Joan Didion posiada jak mało kto wielkie zasługi w „odkrywaniu istoty smutku”.