"Nie ma nic piękniejszego niż odnalezienie w całym tym chaosie własnej drogi", powtarza i konsekwentnie nią kroczy. Wydawałoby się, że Jodie Foster, aktorka wybitnie utalentowana, w kinie osiągnęła już wszystko. Ale ona po sześćdziesiątce nabiera wiatru w żagle.
Spis treści
PANI: Liz Danvers nie jest miła, trudno ją polubić. Czemu zdecydowała się pani wcielić w postać, która momentami potrafi wręcz wkurzyć?
Jodie Foster: Gdy osiągniesz pewien wiek, a ja mam 61 lat, to zaczynasz być bardziej szczera ze światem, bo możesz już sobie pozwolić na wszystko. (śmiech) I to rzutuje na postacie, w które w ostatnim czasie się wcielam. Danvers nie ukrywa swojej ciemniejszej strony, przestała udawać, że jej nie ma. Łączy w sobie sprzeczności. Jest skupiona na sobie, a jednocześnie jest w relacji ze sobą rozproszona. A przy tym wszystkim bywa niezwykle dosadna, mówi to, co myśli, bez owijania w bawełnę, nie patyczkuje się. Ta bezczelna szczerość ogromnie mi się w niej podoba.
Przyjemnie jest grać kogoś, kto nie przejmuje się tym, co myślą o nim inni?
Wręcz świetnie! Wcielanie się w Danvers to była zabawa na całego. Myślę jednak, że ona ma problem z tym, że traktuje lekceważąco emocje innych i nie szanuje osób, które kierują się nimi w życiu. Ta bohaterka reprezentuje stary świat, w którym podejście do uczuć i emocjonalności było inne. Danvers nie zauważyła, że wykonaliśmy pod tym kątem krok do przodu, że już jesteśmy gdzie indziej. Ona zupełnie nie rozumie, dlaczego tak dużą wagę przykłada się dziś do wrażliwości.
Spotykamy się na Islandii. Jestem z Polski, więc jestem przyzwyczajony do mrozu, ale w Rejkiawiku nawet ja momentami dygotałem z zimna. Jak poradziła sobie w tych niskich temperaturach Amerykanka urodzona i wychowana w słonecznym, upalnym Los Angeles?
Zimno nie robi na mnie specjalnego wrażenia. Łatwo adaptuję się do trudnych warunków, w czym zaprawiłam się, jeżdżąc na rowerze po górach. Kocham to. W ogóle uwielbiam góry, zwłaszcza kiedy napada śniegu i można jeździć na nartach. Teraz jestem trochę smutna, bo synoptycy zapowiadają, że do końca naszego pobytu na Islandii nie spadnie już więcej ani centymetr, a bardzo na to liczyłam. Proszę trzymać kciuki, żeby jednak napadało!
Jak się pani czuje, będąc na innym kontynencie, z dala od żony i dzieci?
Przed podjęciem decyzji o wyjeździe przedyskutowałam temat z rodziną. Byłam już kiedyś na Islandii wspólnie z dzieciakami, ale wtedy przyjechaliśmy latem. Uwielbiam to miejsce, długi pobyt tutaj był jak spełnione marzenie, więc nie wahałam się, żeby je zrealizować. Moja rodzina mnie w tym wsparła.
Tęskni pani za domem?
Kręciłam już wiele produkcji poza Los Angeles, więc nie jest to dla mnie nowa sytuacja. Nie jest tak, że nagle zostałam rozdzielona z bliskimi i nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Kiedy wyjeżdżam na dłużej, próbuję zbudować sobie w nowym miejscu dom. To dla mnie ważne. Tutaj, w Rejkiawiku, mam wspaniałe mieszkanie, ulubioną malutką knajpkę, „swój” sklep, w którym robię regularnie zakupy, „swoją” siłownię, „swój” samochód… Rejkiawik jest zresztą bardzo przyjemnym miejscem do życia. Zazwyczaj, kiedy kręcimy zdjęcia wyjazdowe, to znajduję się na wygwizdowie, gdzieś pośrodku niczego. A tutaj jestem w prawdziwym mieście, mam wszystko na wyciągnięcie ręki. Jednocześnie otacza mnie wspaniała natura, mam z nią codzienny kontakt. Kiedy przylecieliśmy na Islandię i zaczęliśmy zdjęcia, było jeszcze ciepło, więc nie mogliśmy kręcić na zewnątrz, bo śnieg się nie utrzymywał. Skupialiśmy się więc na wszystkich tych scenach, które rozgrywają się wewnątrz budynków. A potem, gdy pogoda już na to pozwalała, na dwa miesiące przenieśliśmy się na zewnątrz. Ta praca była przepięknym doświadczeniem, a jednocześnie bardzo ciężkim. Nie wiem, czy byłabym w stanie ją powtórzyć.
Muszę się pani przyznać, że oglądam „Milczenie owiec” regularnie, ten film się w ogóle nie starzeje i nadal jest przerażający. Pani często do niego wraca?
Od premiery oglądałam go tylko raz, razem z moimi synami, i to dopiero osiem lat temu. Długo nie pokazywałam go moim dzieciom, ale gdy byli już nastolatkami i ktoś powiedział, że grają „Milczenie…” w kinie, to się na nie wspólnie wybraliśmy. Oglądałam i uśmiechałam się pod nosem, bo wiele scen wydawało mi się zabawnych. A moje dzieci tak się bały! Zapomniałam, że ten film jest dla widzów aż tak niepokojący. Nie pamiętałam też, że reżyser Jonathan Demme popchnął gatunek psychologicznego dramatu w stronę horroru. Patrzysz na Clarice i zaczynasz się o nią martwić niczym o własne dziecko, bo ta postać jest w ten sposób stworzona, żeby budziła takie emocje. Niepokoimy się jej losem, co wywołuje momentami nieznośne do wytrzymania napięcie. W „Detektywie” zastosowaliśmy podobną taktykę.
Czy jest różnica, kiedy tę strategię wdraża za kamerą mężczyzna, a kiedy robi to kobieta?
Od lat powtarzam, że dla mnie Jonathan Demme był najbardziej feministycznym, najbardziej kobiecym reżyserem, z jakim kiedykolwiek pracowałam. Przebywając z nim, miałam wrażenie, jakbym była w towarzystwie innej kobiety, bo tak dobrze mnie rozumiał. I bez najmniejszego problemu potrafił zajrzeć w głąb Clarice. Nie ma znaczenia, jakiej jesteśmy płci. Ma natomiast znaczenie, jak zostaliśmy wychowani, jakie wzorce przekazali nam rodzice i nasze środowisko. Łatwo jest egzystować w świecie białych heteroseksualnych mężczyzn, którzy są na szczycie. Na tej pozycji najczęściej nie trzeba się wysilać i myśleć o potrzebach innych ludzi. A Jonathan zawsze patrzył na innych, podobnie Issa López.
Cały wywiad możecie przeczytać w marcowym wydaniu magazynu "PANI"