Ubiegły rok był dla niej wyjątkowo trudny. Jak mówi, nawet śmierć ukochanego ojca nie zabolała jej tak bardzo jak rozstanie z mężem. Byli razem 26 lat, uchodzili za wzór małżeństwa. Dla Marcina była gotowa całkiem odmienić życie i zrezygnować ze swoich potrzeb. Na szczęście dziś Katarzyna Bosacka mówi nam, że to, co najgorsze, już za nią. Z optymizmem patrzy w przyszłość. I widzi ją u boku nowego mężczyzny.
Spis treści
Niespodziewanie, z dnia na dzień, runął świat, który Katarzyna Bosacka budo - wała z czułością i odda - niem. Z dnia na dzień została sama z czwórką dzieci, gdy jej trwające dwadzieścia kilka lat małżeństwo rozpadło się jak domek z kart. Musiała przejść wszystkie etapy żałoby: zaprzeczenie, złość, targowanie się, przygnębienie, by dotrzeć do ostatniego – akceptacji. Dziś ma ją już w sobie. Potrafi też spokojnie o tym opowiadać. Szczerze, bez lukru, jak to ona.
To po rodzicach ma w sobie troskę i opiekuńczość. Rodzina na pierwszym miejscu. Sobą zajmuje się, gdy zostanie trochę czasu.
Pamiętam, jak byłam u Kasi i nagle do domu wpadł Marcin. Był w trakcie kampanii wyborczej, miał mało czasu. Kaśka w kwadrans ulepiła i ugotowała mu pierogi z jagodami. Dla niej to nie był problem. Najważniejsze było zadbać o męża – opowiada przyjaciółka Kasi, Agnieszka Mejsner, i dodaje, że dziś, kiedy Kasia została sama, jeszcze bardziej wkurza ją to, że dbała o wszystkich, tylko nie o siebie.
Na jakiś czas zrezygnowała nawet z własnych ambicji, gdy Marcin (Marcin Bosacki - przyp. red.) został korespondentem „Gazety Wyborczej” w USA i cała rodzina przeprowadziła się do Waszyngtonu. W Warszawie Kasia miała pozycję zawodową, tam musiała zostać żoną swojego męża. Straciła felieton, potem program w TVN Style. Wpadła w depresję. „Tak ma wyglądać moje życie?”, myślała. I ważniejsze pytanie: „Gdzie jest mój dom?”. Przyszła tęsknota za rodziną, a zbliżały się święta i wiedziała, że nie spędzi ich z nią, bo brakowało pieniędzy na podróż pięciu osób do Polski (Bosaccy mieli wtedy troje dzieci).
Całymi dniami leżała pod kołdrą, nie miała siły wstać. To trwało parę miesięcy. Kiedy podniosła się z kanapy, zauważyła, że sporo przytyła. Zaczęła biegać. – Czułam się jak stara kobieta, która przebiegła sto metrów i dalej nie ma siły - wspomina. - Ale pomyślałam: „Jak nie pobiegnę następnego dnia, to będzie źle”. Podczas biegania wymyśliłam książkę o jedzeniu. Pomogła mi perspektywa emigrantki. Bo tam robiłam przyjęcia dla amerykańskich polityków, lepiłam dla nich pierogi i gołąbki, a oni zachwycali się polską kuchnią. A potem przyjechałam do kraju na wakacje i zobaczyłam, że chleb się kruszy, parówki śmierdzą i puchną podczas gotowania, szynka puszcza wodę. „Coś z tym trzeba zrobić!”, pomyślałam. I że muszę zrobić coś, czego jeszcze nie było. Wpadłam na pomysł poradnika „Czy wiesz, co jesz”. Sprzedał się w weekend, a Kasia dostała z TVN propozycję zrobienia programu kulinarnego. „Wiem, co jem” przyniósł jej nagrody i popularność. Ale dwa lata później rodzina Bosackich znów spakowała walizki. Marcin został ambasadorem Polski w Kanadzie. Tym razem przenosili się już z czwórką dzieci - bo właśnie urodził się Franek - psem i 36 walizkami. W roli ambasadorowej odnalazła się znakomicie, choć jechała pełna lęku. Myślała: „Może za wysokie progi na moje nogi? Dziewczyna z proletariatu, z robotniczej Woli. Czy nie będę czuła się jak Dyzma w spódnicy?”. Odnalazła się w tym nowym świecie, choć została sobą.
To przyjaciółki, a Kasia jeszcze z czasów podstawówki ma ich osiem, ruszyły na pomoc, gdy Marcin ją zostawił. Razem z nimi przeszła najtrudniejszy czas. Wsparciem okazała się też Anna Szczerba, siostra Marcina. – „Cenię Kasię za nieustający optymizm, niespożytą energię i przede wszystkim za dobre serce - mówi Anna. - Jest hojną i serdeczną przyjaciółką. Zawsze gotową pomóc. Wielokrotnie sprawdzoną w różnych sytuacjach – znamy się niemal 30 lat, wychowałyśmy «razem» dziewięcioro dzieci”. (śmiech)
Przez te wszystkie lata Anna obserwowała, jak Kasia wyrastała na telewizyjną gwiazdę i guru zdrowego jedzenia, a przy tym wciąż pozostawała tą samą dziewczyną z Woli. – Nie czuje się kimś lepszym od pozostałych ludzi, a myślę, że wielu na jej miejscu zmieniłoby się. Kasia pozostaje sobą - mówi Anna Szczerba i dodaje: – Zazdroszczę jej optymizmu i tego, że można zrobić sto pierogów w 120 minut (z produkcją ciasta włącznie). A wciąż ma dla kogo lepić.
Mam cudowne dzieci. Franek ma dopiero 10 lat, mam dla kogo być dzielna - mówi z uśmiechem Kasia. - Zawsze uważałam, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. I tak się stało. Powtarzam to moim dzieciom: „Pamiętajcie, że jedną z najważniejszych rzeczy w życiu jest dzielność”. Bo bez względu na to, co cię spotka i jak będzie ci ciężko, jak jesteś dzielna, przetrwasz to”.
Czy żałuje, że oddała całą siebie rodzinie, która po latach się rozpadła? – Skąd! Moja rodzina to przede wszystkim moje dzieci. Warto było na nią postawić, nawet jeśli coś odbywało się moim kosztem. Stara się nie oglądać za siebie, ale wciąż czuje ból. Co jest najtrudniejsze?
Chyba to, że zachwiała mi się wiara w ludzi. Zwątpiłam też w swoją atrakcyjność, także intelektualną. To trudne dla kobiety, bo bardzo podważa poczucie wartości – mówi.
Agnieszka Kręglicka żałuje, że Kasia nie walczyła o utrzymanie małżeństwa z Marcinem. – Straciliśmy fantastycznych kompanów do zabawy. Ale ufam, że wybrała to, co jest dla niej lepsze – tłumaczy. – Cieszę się, że Kasia koncentruje się na przyszłości, ma na siebie pomysł, zachowała pogodę ducha i tę szaloną energię.
Nie było to jednak łatwe. Kasia poszła do psychiatry.
Rozwód to jest jedno z najgorszych doświadczeń w życiu człowieka. Nawet śmierć taty nie rozwaliła mnie tak jak to niespodziewane odejście - zwierza się.
- Zaczęłam chodzić na długie spacery, robiłam po 10, nawet 12 kilometrów dziennie. Musiałam wychodzić smutek, rozpacz, złość. Wiem, że żal po stracie ma etapy i nie można ominąć żadnego. Psychiatra uczciwie powiedział, że to może potrwać nawet dwa lata. Żebym dała sobie czas. Daje i ze spokojem przyjmuje to, co przynosi nowy dzień. Myślała, że zamknie się na mężczyzn. Nawet nie odpowiadała na dziesiątki propozycji. To ją jednak dowartościowało. Chyba potrzebowała takiej akceptacji i adoracji.
Dziś jestem silniejsza, wyszłam z dołka i przestałam w nim kopać - śmieje się. – Oczami duszy widzę siebie w otoczeniu dzieci i wnuków na werandzie jakiegoś domu na Mazurach. Pies szczeka, jest gwarno i wesoło, a obok mnie znów jest ktoś bardzo mi bliski. Czuję się naprawdę szczęśliwa.
Cały artykuł można przeczytać w najnowszym numerze magazynu "PANI"