Wywiad

"Zgubił go narcyzm. Zapłacił za to wielką cenę". Reżysera Andrzeja Kondratiuka wspomina brat

"Zgubił go narcyzm. Zapłacił za to wielką cenę". Reżysera Andrzeja Kondratiuka wspomina brat
Andrzej Kondratiuk
Fot. AKPA

"Cały czas właściwie był w konflikcie ze stałym porządkiem natury, że to jest okropne i nie wolno się poddawać chorobom, niedołęstwu. Mówił też, że życie bez kamery nie ma najmniejszego sensu. Jak niebo bez gwiazd. Jedyną rzeczą, która się dla niego liczyła, była twórczość" - tak o Andrzeju Kondratiuku mówił w 2018 roku jego brat, Janusz Kondratiuk.

Andrzej Kondratiuk i Janusz Kondratiuk: historia braci opowiedziana w filmie "Jak pies z kotem"

PANI: Ależ mnie pan tym filmem „Jak pies z kotem” poruszył. I te role! Fantastyczny Olgierd Łukaszewicz w roli pańskiego brata, Andrzeja, i Robert Więckiewicz, który wciela się w pana. Mistrzostwo świata, że zobaczył pan w Łukaszewiczu Andrzeja.

JANUSZ KONDRATIUK: Wie pani, w tym przedziale wiekowym nie ma wielu polskich aktorów, którzy by mieli żywe, inteligentne oczy. Oczami płaci się za całe niecne życie: za pijaństwo, za bezmyślność, za grę w kości w przerwie spektakli, za kobiety. Starzy aktorzy mają oczy martwe, starcze albo zalane sadłem, albo bezmyślne po prostu. A Olo, co jest wyjątkowe, ma żywe, wyraziste, myślące oczy. Cudny człowiek – cudowne oczy. Mój brat miał takie do samego końca.

Igę Cembrzyńską zagrała Aleksandra Konieczna. Nie było w panu myśli: tę rolę powinna zagrać sama Iga?

Próbowałem namówić Igę na tę rolę, ale szybko się zorientowałem, że jest na to za wcześnie. Przy każdym zdaniu łzy napływały jej do oczu… To było dla niej za mocne, a dla mnie za okrutne. Nie teraz.

Taką miłość, jaka była między panem a bratem, określa się jako szorstką.

Ja mogę mówić tylko o sobie. Pani powie: dwóch facetów, dwóch reżyserów. Konkurencja. Z mojej strony nie było żadnej chęci konkurowania. Ja w ogóle nie chciałem być filmowcem, tylko malarzem. Tak naprawdę chciałem być malarzem aktów. (śmiech) W Łodzi, gdzie zamieszkaliśmy po wojnie, do ciotki na obiady przychodził stary malarz, pan Niemirski. On mi nabajtlował o Modiglianim, ile miał kochanek. Pomyślałem wtedy, że też tak bym chciał.

 

Jak wyglądało życie Andrzeja Kondratiuka?

Andrzej urodził się w Pińsku przed wojną. Co to były za tereny?

Polesie, ludność tam zamieszkała to Poleszucy. Bieda straszna. Bagna, lasy. Ludzie mieszkali w kurnych chatach, chodzili w łapciach, kożuchach i lnianych gaciach. Nie mieli poczucia narodowości, mówili o sobie „tutejsi”. Rząd polski postanowił tę ludność trochę na chama polonizować. Mama pojechała tam tuż po szkole z powodów, w jej mniemaniu, patriotycznych. Postanowiła uczyć te dzikie Poleszuczki tkactwa. Tam poznała przystojnego nadleśniczego, mojego ojca. Szybko się pobrali.

Pana rodzina, z małym Andrzejem, została wywieziona z Pińska w czasie wojny w głąb Rosji. Rodzice opowiadali o tamtych czasach?

Całą rodzinę pierwszym transportem wywieźli w głąb Rosji, w las. Nikt nie wie, jak to miejsce się nazywało. Kazali im wykopać doły, w zimie zresztą. I spali w tych dołach, w popiele z ognisk. Sami musieli sobie zbudować cały obóz. Ciężko pracowali. Od 1939 do 1941 roku przy wyrębie lasu. Każdy musiał. Kto nie pracował, nie dostawał jedzenia. Po 1941 przyjechała do nich nagle dwuosobowa orkiestra. Jeden facet grał na bębnie, drugi na skrzypcach. Zagrali „Jeszcze Polska nie zginęła”, oświadczyli, że teraz Polacy i Rosjanie są aliantami i można jechać, gdzie się chce. Ale transportu nie dali, więc jak się stamtąd wydostać? Dookoła same lasy, „Samojedzi”, czy li półdzikie plemiona, które zamieszkiwały tamte tereny. I żadnych informacji, co się dzieje na świecie, kto z kim prowadzi wojnę. Więc ci zesłańcy zbudowali tratwy i popłynęli do Archangielska, a dalej pociągiem na południe do Armii Andersa. Zanim dojechali, to Anders już wyszedł z Rosji, a nasza rodzina wylądowała w Kazachstanie, więc Andrzej jako młody chłopak zwiedził trochę świata. Ale nie była to podróż dla niego zbyt przyjemna. Zapamiętał strach.

Czego się bał?

Na tej rzece Siewiernej Pinedze, gdy padła komenda „na prawo”, to było nieźle, bo brzeg był bliżej, ale jak „na lewo”, to miał pełne portki. Bo te rzeki ogromne, jak morze. W pociągu też strach, że się zgubi. Strach, że ojciec wysiądzie na stacji, by zdobyć coś do zjedzenia, i ten pociąg odjedzie.

A pan gdzie się urodził?

W Akbułaku w Kazachstanie. Nie wiem nawet w którym, bo Akbułaki są aż trzy. A mnie się nigdy nie chciało sprawdzać w którym. Nie ciągnie mnie tam. Mam wrażenie, że pamiętam z tego czasu scenę, którą umieściłem w filmie. Stoimy z Andrzejem na bezkresnym stepie wśród plantacji arbuzów, oni je nazywali kawonami. Wylądował samolot, roztrzaskał te arbuzy, wyskoczył pilot i wrzucił parę arbuzów do samolotu, i nim nadbiegli strażnicy, zdążył wystartować. Kara śmierci groziła za zerwanie takiego arbuza. Bo niby wszystko szło na front. A moi rodzice to byli szalenie nieodpowiedzialni ludzie. Ponieważ według moich obliczeń zostałem poczęty w sylwestra z roku 1942 na 1943. W takiej sytuacji, gdzie był głód nieprawdopodobny. Wszystkie dzieci umierały w okolicy, ja jedyny przeżyłem jako noworodek.

Jak udało się wam uciec z Kazachstanu?

Ojciec nas wykradł. Wrócił do Polski z II Ludową Armią Polską, bo do Armii Andersa nie zdążył się załapać. My z mamą i babcią zostaliśmy w Kazachstanie. Ojciec miał bardzo ładny charakter pisma, więc wzięli go na pisarza sztabowego. Wypisywał m.in. przepustki, więc sobie wypisał taką z Łodzi do Akbułaku i z powrotem. Na powrotnej zostawił tyle miejsca, by można było wiele osób dopisać. Jakiś generał, pijaczyna, podpisał mu tę przepustkę, nie czytając. Zdobył jeszcze zaświadczenie, że matka jest konieczna do odbudowy Łodzi. Kiedy znalazł się w Akbułaku dopisał do tej przepustki z 10 osób, wszystkie ciotki i ich dzieci. Nikt nie miał pieniędzy na bilet, za to ciocia Nadzieja miała złote zęby, więc przedzielili tę złotą szczękę siekierą na pół…

I za połowę szczęki kupili bilety kolejowe?

Nie, najpierw kupili masło, a potem za masło bilety. (śmiech) Pociągiem dojechali do Moskwy, tam poszli do Związku Patriotów Polskich, gdzie dostali jakiś zasiłek, i matka z ciotkami za ten zasiłek kupiły sobie kapelusze z woalkami. (śmiech) Chciały być piękne. Ale już im nie starczyło na ubranie. Skutek był taki, że jak już z Moskwy dostaliśmy się do Warszawy i wsiedliśmy do tramwaju, to się ludzie od nas odsuwali – tak byliśmy wszyscy zawszeni, brudni.

Andrzej żył wspomnieniami?

Andrzej był osobliwym człowiekiem, czy z tych doświadczeń, czy z natury. Wymyślał sobie jakąś teorię i nie można go było już z tego wybić. Bo jak się dyskutowało, to on się tylko umacniał w tej teorii. Miał takie dwie. Czuł jakąś pogardę dla rodziny, dla ojca, że się dał złapać i wywieźć z tego Pińska. Powtarzał: „Byk zdrowy, mógł się w lasach ukryć, znał je świetnie, to pozwolił się jak baran wywieźć”. Tłumaczyliśmy, że to nie takie proste. Że nie da się ukryć kilkunastu osób, że dziadek, że babcia. Nie chciał słuchać, wiedział lepiej. Nie dochodził do niego nawet fakt, że ojciec nas z tego Kazachstanu cudem wywiózł. Wykazał się wtedy sprytem i odwagą. Druga teoria dotyczyła dzieci – że ludzkość jest jakąś pomyłką i nie wolno ciągnąć tego gatunku. Przyjaźnił się z Polańskim. Jak Polański dzieci zrobił, to był koniec. Kropka. Zerwał kontakt. Jak urodziły się moje dzieci, też mi nie mógł darować.

W Warszawie nie zostaliście. Ruszyliście do Łodzi. Dlaczego?

Ciocia Zosia, przedwojenna nauczycielka, miała domek na Julianowie, w dzielnicy Łodzi. Zaoferowała nam pomoc. Mieszkało w tym domku z 10 osób. Ciasno było.

Andrzej był szczęśliwy, że wróciliście?

Cierpiał, płakał. Ponieważ w tym Kazachstanie, pomimo panującego strasznego głodu, czuł się wolny. Opowiadał, że z jakimiś „bezprizornymi” sierotami, łobuzami biegał po okolicy, polowali na susły. I wrócił tu, do śmierdzącej rynsztokami Łodzi. Poranek wyglądał tak: najpierw z kołchoźników, głośników zawieszonych na latarniach, puszczano piosenkę „Czarnulka wyspała się nocą. Syrena już gwiżdże i gra. Do pracy czas, czarnulko wstań”. I w zimowym porannym mroku do tramwajów ruszał szary tłum zmęczonych, niewyspanych ludzi z powykrzywianymi nogami. Wykarmionych ziemniakami. Kapitalizm odcisnął ogromne piętno na tym mieście. Na Syberii matka opowiadała Andrzejowi jakieś mity o Polsce, o pięknych szklanych domach jak z Żeromskiego, więc czuł się zawiedziony.

Syberia zahartowała rodziców na dalsze lata?

Mama była twardą osobą, miała charakter. Ojciec był psychicznie słaby. Romantyk. Nie radził sobie z tym, że mieszka w robotniczym mieście. Jego, leśnika z dziada pradziada, ciągnęło do lasów, do natury. Zrezygnowany, został urzędnikiem. Coś tam produkowali – rury czy kible. Był moim prawdziwym przyjacielem. Masę rzeczy mnie uczył. Mama była zajęta, rzuciła się w wir organizowania Muzeum Włókiennictwa, ciągle jej nie było. Poza tym, co mnie wkurzało, zachwycała się Andrzejem – jaki on piękny, zdolny i kochany. Jak już na starość była niedołężna, telefonowała do mnie do Austrii, żebym wkręcił jej żarówkę. Odpowiadałem: „Mamo, masz Andrzeja, on ma do ciebie 130 km, ja ponad 1000”. „Nie, jemu nie wolno przeszkadzać, on tworzy”, odpowiadała mi kochana mama. Nie żeby mnie nie kochała, ale Andrzej był zawsze na specjalnych prawach.

Andrzej pierwszy dostał się do łódzkiej filmówki. Ciągnęło go do filmu od dziecka?

Ojciec jeszcze w Rosji wykombinował mu na tych stepach projektor, ale taki najprostszy rzutnik dla dzieci. I tam były bajki na O zdanie: „To gdzie idziemy? Możemy tu, możemy tu. Mamy wiele możliwości”. Oni to odczytali jako krytykę systemu, alternatywę dla komunizmu.

 

 

Jakie były relacje Andrzeja Kondratiuka z bratem?

Twoje relacje z Andrzejem były wciąż chłodne?

Wtedy były dobre. Skrytykowano go bardzo za film „Skorpion, Panna i Łucznik”, potem dostał baty za „Hydrozagadkę”. Zakochał się w Idze i trochę odskoczył. Pamiętam, że po recenzji Daniela Passenta „Hydrowpadka” kompletnie się załamał. Do tego stopnia, że całkowicie wycofał się z życia towarzyskiego. Kupili działkę w Gzowie, między Pułtuskiem a Serockiem. Pomagałem mu postawić chatkę, znaną z filmów. Schował się tam. Ponieważ był twórczy, to nie mógł wytrzymać i zaczął kręcić te filmy. Pracowaliśmy razem. Nie było łatwo. Wcześniej wspólnie robiliśmy film „Czy jest tu panna na wydaniu?”. Duża ekipa, kamery. Ja miałem skręcić piękny zachód słońca. Już było po zdjęciach, ekipa pojechała. Andrzej wpada na plan i krzyczy: „Kręć to zachodzące słońce!”. Ja mówię: „Nie mam kamery, nie ma ludzi”. „Durniu, chamie, knociarzu” – i tak z niczego robił awantury… Łatwy nie był.

Kiedy chodziło o dobre ujęcie, nie przebierał w słowach. Potrafił sam na światło czekać sześć, osiem godzin.

Tu się ujawniała jego natura dłubacza, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. On dokładnie wiedział, gdzie jest słońce, o której godzinie, minucie, i musiał trafić w ten punkt. A jak aktor grał źle, to szału dostawał, bo wiedział, że już ma pozamiatane ze światłem. Ponieważ filmy w Gzowie kręcił sam, to mógł sobie pozwolić na kręcenie natury w nieskończoność. Dzisiaj nie ma takich możliwości. Producent wpada i wydaje polecenie: „Nie pada, no to kręcicie”.

Andrzej Kondratiuk i Iga Cembrzyńska

Środowisko się od niego odwróciło?

Nie, to nie było tak. Od niego się nikt nie odsuwał. To on się odsunął od wszystkich. Z Igą uważali, że to oni kreują rzeczywistość, że oni są pępkiem świata, a jak coś im nie pasowało, to nie miało racji bytu. Potrafili w tym Gzowie mieszkać latami, nawet zimą. Chatka była ogrzewana prądem, nie miała ani łazienki, ani toalety. Przed chatką stała wanna, czasem się w  niej kąpali. Para neoromantyków. (śmiech) Taksówką z Warszawy przyjeżdżali tam Maklakiewicz i Himilsbach. Zaczęły się już wtedy problemy z alkoholem. Ale Andrzej nie widział żadnego problemu. On na wszystko miał swoje teorie. Dostawali nagrody za te filmy gzowskie. W peweksie kupowali te wina, czekolady, rothmansy. A przy okazji nakręcili przepiękny film „Gwiezdny pył”.

Iga prowadziła dom?

Nie bardzo. Ogarniała ich firmę producencką, rachunki, na resztę nie starczało siły.

Andrzej Kondratiuk i Iga Cembrzyńska
Andrzej Kondratiuk i Iga Cembrzyńska
AKPA

W latach 80. wyjechał pan najpierw do Berlina wykładać w szkole filmowej, potem dostał pan propozycję zostania dziekanem na Wydziale Mediów Wizualnych ASP w austriackim Linzu. Utrzymywaliście wtedy ze sobą kontakty?

Zaprosiłem Andrzeja do siebie, chciałem mu pokazać pociąg, którym szedł cały handel ze Wschodu na Zachód. Byliśmy w trakcie rozwalania muru berlińskiego, nakręciliśmy nawet o tym razem dokument. Wysłali nas z nim do Cannes. Ale Andrzeja polityka nie interesowała ani za komuny, ani po jej upadku. A film zainspirowany pociągiem przemytniczym nakręciłem sam, „Złote runo” się nazywał. Andrzej napisał scenariusz, ale kiedy przyszło do kręcenia zdjęć, powiedział mi, że muszę to sam zrobić, bo ja to lepiej czuję.

Został pan w Austrii na prawie 20 lat. Andrzej tam pana odwiedzał?

Przyjechał raz i strasznie wszystko krytykował. A to pierożków mu brakuje, a to Austriacy nie mają poczucia humoru. A to że kultura niskich lotów. Oj, szkoda gadać. Nie chciało mi się tłumaczyć, że są niezwykle dowcipni i mają na koncie o wiele więcej Oscarów niż Polacy. Jego musiało być najlepsze, on musiał być pępkiem świata. A ja mieszkałem w zamku jak hrabia Monte Christo. Urodziło mi się dwoje dzieci. Dziś studiują: jedno w Austrii, drugie w Holandii. Siedziałem w nowych technologiach, w grafice 3D, rozwijałem się, uczyłem nowych rzeczy. Kupiłem profesjonalną montażownię, w której zdarzało mi się montować filmy Andrzeja.

Zanim pan wyjechał, powstał jeden z najpiękniejszych filmów brata w ramach tryptyku gzowskiego – „Cztery pory roku”. Film o odchodzeniu, umieraniu waszego ojca. Masę w nim wzruszających scen, gdy nosicie schorowanego, niedołężnego ojca w lektyce, opiekujecie się nim.

To Andrzej wymyślił, by ułatwić tacie odejście. Wiedzieliśmy, że to długo nie potrwa. Stąd pomysł nakręcenia filmu, żeby go zająć, żeby był znów w swoim ukochanym lesie. Wszystko po to, by nie zdychał w szpitalu, na korytarzu z twarzą skierowaną do wychodka. Tata był szczęśliwy, ale już słabo kontaktował. Potem się zrobiła taka zimna jesień i trzeba było wrócić. I wtedy dla ojca zajęliśmy mieszkanie Andrzeja.

 

Andrzej Kondratiuk: choroba

9 kwietnia 2005 roku Andrzej doznaje udaru. Akurat jest pan w Gzowie.

On się śmierci parę razy wywinął. Kiedyś na planie filmu wyczuł sobie gulę na szyi. Z wielkimi oporami poszedł do lekarza. Diagnoza: rak węzłów chłonnych. I on tej choroby nie przyjął do wiadomości. Wziął chemię, ale chorobę zignorował. I rak nie wrócił. Za to nikt mu nie powiedział, że chemia powoduje zwapnienie żył i trzeba to kontrolować. I wtedy udar niedokrwienny zaatakował go po raz pierwszy. Byłem wtedy w Gzowie, bo chciał, żebym przyjechał i zrobił mu napisy do nowego filmu.

Nie wyglądał najlepiej, cały przygaszony, małomówny. Myślałem, że jest na kacu, ale nie. Nie pił. Rano budzi mnie Iga, że Andrzej leży i nie ma z nim kontaktu. Wezwałem pogotowie, wzięli go do szpitala do Pułtuska. To była sobota albo niedziela. Nikogo rozsądnego na dyżurze. Zostawili go w pokoju i tak leżał. Zacząłem dzwonić po mieście, szukać pomocy. Załatwiłem dojście do szpitala na Szaserów w Warszawie, niestety minęło już parę godzin. Przewieźliśmy go do Warszawy, jedną część ciała miał już całkiem niewładną. Ale nie bełkotał, mówił wyraźnie. Zgubił go narcyzm. Zapłacił za to wielką cenę. Po pierwszym udarze nie chciał ćwiczyć, rehabilitować się. Poddał się, nie wychodził z domu. Chciał, by ludzie zapamiętali go silnego, przystojnego, twardego – jak z tych filmów kręconych w Gzowie.

Po drugim udarze w 2015 roku zabrał pan Andrzeja do siebie. W pana domu za Warszawą dostał najlepszą opiekę. Zmieniał pan mu pieluchy, gotował, wywoził w wózku do ogrodu. W tej heroicznej walce pomagała panu żona. Jak znaleźć w sobie siłę, by rzucić wszystko i zaopiekować się bratem, z którym kontaktu prawie nie było?

To była konieczność. Ja nie postrzegam tego w kategoriach heroizmu. Tak naprawdę to opiekowali się nim moja żona i syn żony Mateusz, fajny chłopak. Ja tylko pomagałem. Iga odjechała zupełnie. Te kolejne choroby to było za wiele, nawet dla tak silnej osoby jak Iga. Miała problemy z nogą i moja żona jeździła co drugi dzień na Ochotę robić jej opatrunki. Iga oszukiwała się, że sami dadzą radę. Ona nie była w stanie nawet go podnieść. Zaczęły się też problemy z rodziną Igi. Członek rodziny wystąpił o jej ubezwłasnowolnienie i zamknięcie jej w zakładzie opieki. Bo jest niepoczytalna. I sąd rodzinny to przyklepał. Jak ja się o tym dowiedziałem, zadzwoniłem do adwokata. Okazało się, że jeszcze jest czas, żeby apelować. Odbyły się cztery rozprawy, sąd odrzucił niepoczytalność i oddalił żądanie zamknięcia Igi w domu opieki. Wtedy zadeklarowałem, że zajmiemy się nią, pomożemy. Wcześniej z konta Igi zniknęły wszystkie pieniądze, zabrano jej samochód. Miałem sporo roboty, by to zgłosić do prokuratury, odkręcać. A sprawy do dziś się ciągną.  

Dowiedział się pan czegoś o sobie w czasie tego roku opieki nad bratem?

Samych niedobrych rzeczy. O takiej relacji jak nasza Niemcy mówią „Hassliebe” – miłość i nienawiść w jednym. Rozumieją to ludzie, którzy takie rzeczy przeżywali. Zwykle literatura i filmy te sprawy wygładzają. Obrażał mnie, Idze opowiadał, że się nad nim znęcam. Że ma rany na plecach, że go zamknąłem w piwnicy na całą noc. Krzyczał, że siekierą walnąłem go w plecy. Czasami chciałem, żeby umarł. Za chwilę gryzłem się w język: „Co ty myślisz, co ci do głowy przyszło?”. Tłumaczyłem sobie, że to nie on, to choroba. Coraz częściej przebywał w światach równoległych. Nie wiem, czy uczucie, czy tylko obowiązek pozwolił mi to wytrzymać. Film jest wiernym odtworzeniem tego, co się działo przez ten rok. O czym rozmawialiśmy, jakie Andrzej miał wizje. To nie jest film o umieraniu, ale o żalu, że sobie dłużej szczerze nie pogadaliśmy.

W 1997 roku Andrzej udzielił wywiadu magazynowi „Film”. Powiedział: „To taka moja wizja. Tak to sobie wyobrażam śmierć. Pogodnie, jesienią, zgodnie z rytmem przyrody. Z kobietą, z którą przeszedłem przez życie, moją partnerką i przyjacielem. Przewidziałem to na rok 2016. Nie wiem, czy uda mi się dotrzymać słowa”. Zmarł w czerwcu w roku, który zaplanował…

Miał jeszcze jedną wersję: że razem z Igą popełnią samobójstwo. Bo nie chcą się starzeć, nie chcą się upokarzać. Cały czas właściwie był w konflikcie ze stałym porządkiem natury, że to jest okropne i nie wolno się poddawać chorobom, niedołęstwu. Mówił też, że życie bez kamery nie ma najmniejszego sensu. Jak niebo bez gwiazd. Jedyną rzeczą, która się dla niego liczyła, była twórczość.

Pamięta pan waszą ostatnią rozmowę?

Pokazałem ją w filmie, ale nie jako ostatnią. Kiedy on próbuje wstać z łóżka i ratować Igę. To było w nocy, myśmy z żoną spali. Uczepił się łóżka, z diabelską siłą, był cały mokry od potu. Władowaliśmy go do tego łóżka. Ale rozmów już nie było. No a rano wysoka gorączka. Pani doktor przyjechała natychmiast, do szpitala zawieźli go już nieprzytomnego, śmierć była dla niego wyzwoleniem. To straszna męka być sparaliżowanym… Kiedy jeszcze niedawno było się pięknym, pożądanym, nagradzanym.

Podziwiam pana za to, co pan zrobił. Do dziś z żoną opiekuje się pan Igą. To nie są czasy dla takich ludzi. Pan wziął na siebie wielką odpowiedzialność.

Podoba mi się to, co pani mówi, ale ja chyba nie mam do siebie takiego szacunku. Pod koniec życia Andrzeja czułem się po prostu wobec niego jak starszy brat. Może być taka puenta?

Andrzej Kondratiuk
Andrzej Kondratiuk
AKPA

Kim był Andrzej Kondratiuk?

Andrzej Kondratiuk - (1936-2016). Reżyser, producent, aktor i dźwiękowiec w jednym. Prywatnie był mężem aktorki Igi Cembrzyńskiej i bratem reżysera Janusza Kondratiuka.
Studiował na Wydziale Operatorskim PWSTiF. Mówi się, że był perfekcjonistą. Na dobre światło potrafił czekać nawet osiem godzin. Jego słynne filmy „Gwiezdny pył”, „Wrzeciono czasu” i „Cztery pory roku” powstały w Gzowie koło Pułtuska. 
W 2000 roku zaczął mieć problemy ze zdrowiem. Lekarze zdiagnozowali nowotwór. W 2005 doznał pierwszego udaru, zaś w 2015 kolejnego. Reżyser zmarł w 2016 roku.
 
Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 10/2018
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również