Została mamą, to zmieniło jej świat. Ale chociaż czas dla aktorów trudny, a dziecko nie ułatwia starań o role, Magda Boczarska mówi, że... dawno nie było tak ciekawie. Szczęśliwa, zawodowo spełniona. Gra w sensacyjnym serialu profilerkę Saszę Załuską, która walczy z żywiołami. A nam opowiada o fascynacjach, które ostatnio odkrywa w sobie.
Czujesz w sobie ogień, kiedy...
Magdalena Boczarska: Biorę do ręki scenariusz i myślę: ta rola będzie wyzwaniem! Jest dreszcz, poczucie, że to okazja przekroczyć zawodowy Rubikon. Czułam, że Sasza, bohaterka powieści Katarzyny Bondy, okaże się takim zadaniem i miałam wrażenie, że jest mi w jakiś sposób przeznaczona.. Odmówiłam dla niej kilku atrakcyjnych propozycji.
Role wybierają aktorów, to możliwe?
Przynajmniej niektóre. Pamiętam chwilę, kiedy usłyszałam o Saszy: to ty powinnaś ją zagrać! Powiedziało mi to kilka osób. I sześć lat temu, przed spektaklem w Tetrze Wielkim, natknęłam się na Bondę. Oddawałam płaszcz do szatni, wynikło nieporozumienie z panią szatniarką, krótka dyskusja. Scenę obserwowała Kasia. Twierdzi, że… w tamtej chwili zobaczyła we mnie swoją Saszę. Nie wiedziała, kim jestem. Śledziła mnie w holu, poprosiła kogoś o zamianę miejsc i usiadła za mną. Na bankiecie zostałyśmy sobie przedstawione. Jej zdziwienie, że jestem aktorką – ogromne. Moje, że to jest TA Bonda – nie mniejsze. Powiedziała, że jeśli dojdzie do ekranizacji, zrobi wszystko, żebym zagrała. Kilka lat później upomniała się o mnie u producenta. Na „moją” Saszę miała prostą receptę: „Ty nic nie graj, ty bądź sobą”.
Poczułaś respekt przed tą rolą? Postać o skomplikowanej psychice, dla widza, który nie lubi łatwych rozwiązań...
Zawsze go czuję. Doszła trudność, z którą mierzyłam się pierwszy raz – w jakimś sensie ja i Sasza stanowimy duet przeciwieństw. Ona jest schowana, żyje życiem wewnętrznym, jej przeszłości musimy się domyślać. Moją strefą komfortu są emocje - ona jest powściągliwa, oszczędna w wyrażaniu siebie. W książce wszystko dzieje się w jej głowie. Jak stworzyć taką bohaterkę na użytek filmu? Zwłaszcza, że w życiu jestem spontaniczna, wybuchowa z natury. To pierwsza rola, w której musiałam redukować środki aktorskie. Zakręcić kurki, wymyślić jak... nie pokazać od początku kim jest moja postać. Od tej strony to zadanie aktorskie mocno mnie wyeksploatowało. Miałam momenty zwątpienia. Zadzwoniłam nawet do reżysera: „Jesteśmy w środku zdjęć, a ja mam poczucie, że coś mi się wymyka, wciąż Saszy nie rozgryzłam” Na co on: „To dobrze. Gdybyśmy rozgryźli ją na tym etapie, moglibyśmy iść do domu”.
W kilku scenach masz rude, ogniste włosy, nie poznałam cię... Lubisz przemiany?
Jeśli pytasz, co mnie rozpala, to możliwość metamorfozy – na pewno. To w aktorstwie mnie kręci. Najbardziej ekscytujące były przemiany w „Sztuce Kochania”. Ubrania, fryzury od lat 30. po 70. Do tamtej roli musiałam przytyć kilka kilogramów, żeby moja sylwetka stała się podobna do tych, jakie miały kobiety z pokolenia mojej babci. Przestałam ćwiczyć, zaokrągliłam się. To była fajna podróż w czasie. Mam szczęście do filmów historycznych, bo to mnie po ludzku bardzo wzbogaca. Kiedy przygotowywałam się do „Króla”, którego akcja toczy się w międzywojennej Warszawie, wbiłam w wyszukiwarkę hasła: lata dwudzieste – kobiety – obyczajowość. Wyskoczyły wyłącznie informacje na temat mody. Szukałam głębiej, ten świat mnie zafascynował, choć dla kobiet czasy były podłe, przypomina się Boy Żeleński. Musiały budować swoją pozycję na seksualności, bo z niczym innym nie mogły się przebić. Taka jest Ryfka - zakochana beznadziejnie w bokserze Jakubie Szapiro. To miłość totalna, kolejny ogień, który mnie pociąga w rolach. No i zaskoczyło mnie, że pod pewnymi względami Ryfka żyła w Polsce bardziej otwartej, wielokulturowej i tolerancyjnej. Także w sferze obyczajowej. Automaty z prezerwatywami dostępne w knajpach? Teraz by to nie przeszło.
O twojej Ryfce przeczytałam, że to „kobieta na te czasy”, bije się o swoje, wypada z pistoletem na ulicę i krzyczy „wyp....”. Twoje bohaterki często są feministkami.
Cieszy mnie zgodność tego co gram, z nastrojami, emocjonalnością współczesnych kobiet. Ryfka łączy siłę z kruchością. Pozornie jest harda i krnąbrna, ale w środku filigranowa, koronkowa. Jak wiele z nas, rozpycha się łokciami, żeby zrobić sobie miejsce w męskim świecie. Wisłocka też łamie stereotypy, co jest mi bliskie. W jej czasach nikt nie mówił o tym, że kobiety mają prawo czerpać przyjemność z seksu. Liczyły się męskie potrzeby. Przekonywała, że seks może być przyziemny jak wyrzucanie śmieci, ale może być też piękny jak modlitwa... Budując taką postać chcę, żeby kobiety odnalazły w niej siebie, własne doświadczenia.
Potrzebujesz poczucia, że istnieje wartość dodana roli?
To na pewno dodaje sensu mojemu zawodowi. W serialu „Pod powierzchnią” grałam Martę, która przeżyła zdradę, straciła dziecko, przechodziła załamanie psychiczne. Byłam zaskoczona, jak wiele kobiet się do mnie odezwało. Dzieliły się podobnymi doświadczeniami, co przynosiło im rodzaj ulgi. To dla mnie ważne, że film może dać więcej niż rozrywkę. Gdy dostaję sygnał: zagrałaś kogoś, kto jest mi bliski, albo: dobrze, że film porusza ten temat – nie ma dla mnie lepszej nagrody. Kiedy przyjrzałam się głębiej postaci Saszy znalazłam w niej rys, który również dotyczy nas w realnym życiu. Ona nie tylko walczy o siebie w nieprzychylnym męskim środowisku. Dodatkowo musi się zmierzyć z brakiem solidarności kobiecej – pani generał, która sama osiągnęła sukces, w stosunku do Saszy nie jest ani lojalna, ani empatyczna. Odnalazłam jeszcze jedną płaszczyznę wspólną dla mnie i dla Saszy - macierzyństwo. Sasza, podobnie, jak ja, wykonuje zawód, który z racji potrzeby zupełnego zaangażowania kłóci się z byciem matką. W tych przypadkach „aktorka i „matka” wzajemnie się znoszą.
Dlatego z urodzeniem dziecka czekałaś do czterdziestki?
Zdarzyło mi się późne macierzyństwo, bo tak chciał los. Widać wcześniej nie było dobrego kandydata na tatę. Śmieję się, że Henio – zaplanowany i wystarany - jest dzieckiem „Sztuki kochania”. Pół roku przygotowań, intensywne zdjęcia, cały czas blisko tematów macierzyństwa – trudno, żeby to na mnie nie wpłynęło. No i sama Michalina, która tak walczyła o każdą ciążę. Mówiła, że nie ma większego cudu niż narodzone dziecko. A właściwie „dzieciątko”. Szykując się do roli, spotykałam się z jej córką, Krysią Bielewicz. Powiedziała mi wtedy : „Zobaczysz, mama ci życie ułoży.” Po zakończeniu zdjęć poczułam, że to czas na zostanie matką...