Chociaż raz warto umrzeć z miłości, pisała Agnieszka Osiecka. Magdalena Popławska, którą niebawem będziemy mogli zobaczyć w roli poetki w nowym serialu, mówi, że chciałaby zakochać się jeszcze nie raz, choćby nieszczęśliwie.
Masz ulubioną piosenkę Agnieszki Osieckiej?
MAGDALENA POPŁAWSKA: Jeszcze podczas studiów brałam udział w konkursie „Pamiętajmy o Osieckiej”. Musiałam wybrać tylko jeden utwór i to był dla mnie koszmar. Agnieszka napisała ponad dwa tysiące tekstów, większość jest świetna. Kobiece, głębokie, często tragiczne. I bardzo prawdziwe. Dla dojrzewającej dziewczyny to był idealny materiał. Dziś też odnajduję się w co drugiej piosence. Są tematy, które nigdy się nie nudzą: miłość i tęsknota za nią, żal po stracie.
Pytam, ponieważ pod koniec roku w TVP1 premierę będzie miał serial „Osiecka”, w którym grasz poetkę.
Agnieszka Osiecka to wyjątkowe wyzwanie. Piękna i fascynująca kobieta. Bardzo wrażliwa, a równocześnie konkretna, z dystansem. Wszystko, co w niej było niespójne, wszystkie jej sprzeczności były dla mnie najlepszym materiałem. „Potargana w miłości”, tak ją opisała Ula Ryciak w tytule swojej biograficznej książki. Osiecka nieraz była przez miłość nieszczęśliwa, a jednocześnie tak pięknie umiała ją nazywać. Wcześniej znałam tylko jej piosenki, w których mówi o sobie wiele, ale dopiero z dzienników i listów wyłania się pełniejszy obraz tego, jaka była. Trudne zadanie do zagrania.
Czemu trudne?
Bo związane z dużą odpowiedzialnością. Nie jest łatwo opowiadać o kimś tak znanym jak Agnieszka, o artystce, która ma tyle twarzy. Serial jest biograficzny, pokazuje całe jej życie, od końca liceum aż do śmierci. To wszystko jest rozłożone jedynie na 13 odcinków. A życie Osieckiej jest materiałem na 10 filmów albo 10 sezonów. Tyle miłości, tyle osobowości wokół, przemiany historyczne. Dlatego poczucie, że w tak krótkim czasie trzeba pokazać tak wiele rzeczy i jeszcze nie zrobić tego powierzchownie, momentami było przytłaczające. Chciałabym, żeby ten serial trafił również do młodych, którzy nie znają Agnieszki Osieckiej, żeby przyciągnął ludzi do jej twórczości.
W serialu młodą Osiecką gra Eliza Rycembel, która ma 28 lat. Kiedy patrzyłaś na nią, przypominało ci się, jaka ty byłaś
w tym wieku?
Z Elizą spotkałyśmy się już na planie „Obietnicy” Anny Kazejak. To był jej debiut, jednak było widać, że jest silną osobowością. Od tamtego czasu dojrzała i wydaje się bardzo świadomą siebie dziewczyną. Ja w jej wieku byłam bardzo zakompleksiona. Nie chciałabym się cofać do tego czasu.
O młodości Osiecka pisała, że „jest potwornie ciężkim przypadkiem i chyba nie ma nikogo, kto by z tego wyszedł bez powikłań”.
Bo młodość jest okropna, ciągle czujesz się nierozumiana i nieakceptowana. Do tego dochodzą zawiłości rodzinne i błędy wychowawcze rodziców, za które płacimy czasem przez całe nasze dorosłe życie. Agnieszka miała specyficzną relację z rodzicami. Ojciec porzucił jej matkę, która nie umiała się z tym pogodzić i ugrzęzła w pajęczynie żalu. W serialu widzimy ją cały czas siedzącą na kanapie w podomce, palącą papierosa. Nigdzie się stamtąd nie ruszała, odcięła się od świata. Agnieszka przejęła to jej nieszczęście, chociaż całe życie buntowała się przeciwko temu. Bo wzorce, które wynosimy z domu, są bardzo ważne. I choć najczęściej chcielibyśmy od nich uciec jak najdalej, to ostatecznie mniej lub bardziej powielamy różne schematy. Dziedziczymy niepozałatwiane sprawy rodziców.
Ty dorastałaś w tradycyjnej śląskiej rodzinie.
Nie lubię słowa „tradycja”, kojarzy mi się z przymusem powtarzania jakiegoś wzorca. A to budzi we mnie bunt. Tak naprawdę moja rodzina nie była ani tradycyjna, ani śląska. Ojciec przyjechał na Śląsk z Zamojszczyzny za pracą, rodzice mamy znaleźli się w Zabrzu z tego samego powodu. Pokochaliśmy Śląsk, bo tam był nasz dom, ale nie mówiliśmy po śląsku. Nie miałam typowego wzorca, to mama była głową rodziny. Chociaż może na Śląsku tak właśnie wygląda typowy układ? Mówi się, że Ślązaczki to twarde kobiety. I że lubią porządek. To by się zgadzało, moja mama musiała dźwigać wszystko na swoich barkach.
Nie oczekiwała od twojego ojca większego wsparcia?
Ten układ wydawał się pasować im obojgu. I był skuteczny, do czasu. Później odkryłam, że był spowodowany czymś innym, alkoholizmem taty. To trudny temat… Długo nie mogłam pozbyć się wstydu, że mam tatę alkoholika, nie umiałam tego głośno powiedzieć. Tym bardziej że przez lata, jak w każdej takiej rodzinie, uczysz się ukrywania prawdy. To bardzo destrukcyjnie działa na relacje, odbiera podstawy poczucia bezpieczeństwa. Człowiek traci kontakt ze sobą i bliskimi. Ja już przestałam się wstydzić, ale pozwolenie rodzicom na popełnianie błędów, zobaczenie w nich ludzi i porzucenie marzenia o rodzicach superbohaterach i tak jest trudne, w każdym wieku. Mówię o tym, bo uważam, że dzielenie się lękami pomaga je oswoić. Wśród artystów, moich koleżanek i kolegów, wiele osób pochodzi z podobnych domów. Może to uwrażliwia i daje nam predyspozycje do uprawiania tego zawodu? Teraz tak o tym myślę. Nie zmienię przeszłości, ale mogę zmienić myślenie o niej.
Długo nie mogłam pozbyć się wstydu, że mam tatę alkoholika, nie umiałam tego głośno powiedzieć. Tym bardziej że przez lata, jak w każdej takiej rodzinie, uczysz się ukrywania prawdy. To bardzo destrukcyjnie działa na relacje, odbiera podstawy poczucia bezpieczeństwa.
Grana przez ciebie Agnieszka Osiecka pisała, że alkohol szkodzi zdrowiu, ale pomaga życiu. Sama zmagała się z tą chorobą, jednak nie chciała się leczyć.
Mówi się, że to choroba ludzi wrażliwych i dla mnie Agnieszka jest tego przykładem. W serialu wątek choroby jest tylko zarysowany, nie było czasu, żeby opowiadać o kobiecym alkoholizmie. A szkoda, bo to ważny i trudny temat. Od Osieckiej prawie wszyscy ostatecznie się odsunęli. Albo ona odsunęła ich, bo zatraciła się w nałogu.
Czasem była słaba, innym razem silna. A mnie ciekawi źródło twojej siły. Dziękując za nagrodę w Gdyni, mówiłaś o czterech pokoleniach kobiet ze swojej rodziny, samych mocnych osobowościach. To ich zasługa?
Siła zawsze kojarzyła mi się z kobiecością, bo w mojej rodzinie to właśnie kobiety były silniejsze psychicznie i życiowo, bardziej przedsiębiorcze. Nie tylko moja mama, ale także ciocie, babcie. Musiały być silne, bo mężczyzn po prostu nie było, z różnych powodów. Ta sztafeta pokoleniowa działa, to dzięki nim stoję mocno na ziemi. To ma też jednak swoje konsekwencje. Tak jak pisała Osiecka: „Mężczyźni, niestety, boją się mocno kochających kobiet. Często uciekają od tych wspaniałych, namiętnych, pięknych do spokojnych, niewymagających »szarych myszek«. Oni po prostu wolą spokój niż szalone uczucia. Te ich najzwyczajniej w świecie męczą. Zaborcza partnerka przeszkadza w osiąganiu sukcesów zawodowych, a mężczyzna chce być doskonały w tym, co robi, a nie w miłości”.
A chciałabyś się zakochać?
Agnieszka pisała, że chociaż raz warto umrzeć z miłości. Tylko mnie ona rzadko się przytrafia. (śmiech) Jestem szalenie nieromantyczna, pragmatyczna i pozbawiona złudzeń, ale tęsknię za nią jak wszyscy. A tęsknota czasem jest piękniejsza niż sama miłość. Pracując nad rolą Agnieszki, mogłam razem z nią stracić głowę dla tych wszystkich mężczyzn, których kochała. Zakochałam się razem z nią w Hłasce. W jego histerycznych miłosnych uniesieniach. Potem zakochałam się w Przyborze, w jego delikatności, pięknych wersach, w tym, jak bardzo był nią zauroczony. Ich listy pełne poezji i czułości zupełnie mnie „rozmarzyły”. Czytałam je niemal z wypiekami na twarzy, jakby to mnie dotyczyły. Jasne, że chciałabym się zakochać, bo to najpiękniejsze uczucie na świecie. I to jeszcze nie raz, nawet nieszczęśliwie.
Wierzysz w miłość do grobowej deski?
Oczywiście, ale komu to jest dane? Trzeba być bardzo dojrzałym i świadomym siebie człowiekiem, mieć dużo szczęścia i trafić na drugą taką osobę. A ja znam samych „popaprańców”. (śmiech) Nie chcę tracić nadziei, ale nie jestem naiwna. Wystarczy rozejrzeć się dookoła… Poza tym jestem zakochana już od ponad czterech lat. W mojej córce. Chciałabym, żeby kiedyś mogła zobaczyć mamę zakochaną nie tylko w niej, jednak teraz jestem moim macierzyństwem niezwykle zajęta. Nie mam w głowie przestrzeni na inną miłość.
I jesteś szczęśliwa?
Tak, tak czuję. Oczywiście bywają gorsze momenty, kiedy odpowiedzialność i życie zaczynają trochę mnie przerastać. A ciężar tej odpowiedzialności jest jeszcze większy, odkąd zostałam mamą. Jednocześnie odkryłam w sobie uczucia, których wcześniej nie znałam. Nigdy nikogo tak nie kochałam. Staram się nie być więźniem tego uczucia i myśleć również o sobie, ale nie czuję, że czegoś lub kogoś mi brakuje. Nie muszę mieć standardowego domu. Zresztą nic w moim życiu nie było standardowe, zawsze na opak. Odkąd pamiętam, potrzeba wolności i niezależności była dla mnie ważniejsza niż chęć bycia z kimś. Nie dajmy się zwariować, związek to nie jest gwarancja szczęścia.
Hania ma w życiu męskie wzorce?
Dużo więcej jest w jej życiu kobiet. Nie ma dziadków, ale ma tatę, który bardzo ją kocha i zbudował z nią świetną relację. Ma wujków. Oraz bliski kontakt z moimi przyjaciółmi, którzy żyją w różnych konfiguracjach. Chcę, żeby zobaczyła, że są różne domy, różne związki i rodziny. Chciałabym nauczyć ją kochać, a w jakiej wersji, to już nie ma znaczenia. I tak zrobi wszystko po swojemu.
Artystyczny zawód trudno jest pogodzić z byciem mamą?
Dziecko to była kompletna rewolucja. Wcześniej moją miłością był teatr, tam spędzałam prawie cały swój czas, ale praca na scenie jest trudna dla samodzielnej matki. Oznacza brak wspólnych wieczorów w domu. Wyszło na to, że nie da się pogodzić tych moich dwóch miłości, więc trochę się z teatru wycofałam. Macierzyństwo to dla mnie niesamowita przygoda, być może jedyna taka na całe życie, dlatego chcę wykorzystać najlepiej jak umiem mój czas z córką. Uwielbiam wspólnie podważać wszystkie wartości, które wydają się ważne, i obserwować rzeczywistość jej oczami. Dziecko to świetna wymówka, żeby razem robić rzeczy, których dorosłemu „nie wypada”.
Nie bałaś się ograniczeń, które narzuca macierzyństwo?
W ciąży nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo zmieni się moje życie, niezbyt świadomie to wszystko przeżywałam. Jeszcze w ósmym miesiącu pojechałam na wakacje pod namiot, sama z psami. Tylko czasem pojawiały się lęki, np. związane z pracą. Musiałam szybko zrezygnować z teatru, bo większość moich spektakli była bardzo wymagająca fizycznie, ciągle się w nich rzucałam, skakałam i krzyczałam. Z brzuchem w filmie też nikt mnie nie chciał. Przez całą ciążę byłam sama, więc sama to wszystko przeżywałam. Najgorszy jednak był strach przed porodem i obawa, czy dziecko urodzi się zdrowe. A jeśli nie, to czy dam radę? Czy będę kochała wystarczająco? Dużo czytałam o depresji poporodowej. Sięgnęłam też po książkę „Czarne mleko” tureckiej pisarki Elif Şafak opowiadającej o ciemnych stronach macierzyństwa. Chciałam być przygotowana na wszystko. Jednak zalała mnie miłość. Wszystko się wtedy w moim życiu wywróciło, ale jakoś się ułożyło.
Potrzeba wolności i niezależności zawsze była dla mnie ważniejsza niż chęć bycia z kimś. Nie dajmy się zwariować, związek to nie jest gwarancja szczęścia.
Kto się zajmował córką, kiedy wróciłaś do pracy?
Wróciłam dosyć szybko, bo musiałam zarabiać, a dostałam świetne propozycje. Kiedy Hanka miała trzy miesiące, ja już robiłam film. Najpierw „Jestem mordercą” Maćka Pieprzycy, a potem „53 wojny” Ewy Bukowskiej. Wróciłam też do teatru, bo byłam w dobrej kondycji. Mogłam sobie na to pozwolić, bo moja mama rzuciła wszystko i przeprowadziła się do Warszawy, żeby mi pomóc. Najpierw zamieszkała u mnie, ale wytrzymałyśmy razem niecały miesiąc. (śmiech) Obie jesteśmy dość apodyktyczne, więc nie możemy za długo przebywać pod jednym dachem. Dystans nam sprzyja.
Twoja mama przyznała, że nie była zbyt czuła wobec ciebie i twojej siostry, bo wydawało jej się, że tak powinno się wychowywać dzieci. I że teraz tego żałuje. Ty jesteś inną matką?
Mama stosowała tak zwany zimny wychów cieląt, ale wtedy to nie było dla mnie problemem, bo nie wiedziałam, że może być inaczej. Dzisiaj mama jest zupełnie innym człowiekiem, jest inną babcią. A pośrednikiem między nami, naszymi emocjami często bywa moja córka. Sto razy dziennie mówię jej, że ją kocham. I tulę na okrągło, choć z natury nie jestem przytulaśna. Kiedy weszłam do zespołu Nowego Teatru, gdzie wszyscy wylewnie się witają, trudno mi było się do tego przyzwyczaić. Trochę mnie oswoili, jednak ciągle okazywanie uczuć jest dla mnie skomplikowane.
Kiedy chodziłaś do liceum ekonomicznego, już należałaś do grupy teatralno-muzycznej w innej szkole. Co wtedy dawał ci teatr?
Liceum ekonomiczne to był nietrafiony kierunek, zmarnowany czas. Nie zostałam księgową i po maturze od razu wyparłam całą wiedzę. Kiedy podpisywałam swoją pierwszą umowę aktorską, już nie pamiętałam, czym się różni brutto od netto. (śmiech) Na szczęście przygarnęła mnie grupa teatralno-muzyczna, do której dołączyłam, kiedy moja siostra wyjechała na studia do Wrocławia, i zajęłam jej miejsce. Przygotowywaliśmy spektakle muzyczne, występowaliśmy w różnych miejscach. Wygraliśmy konkurs piosenki studenckiej w Krakowie. Przejechaliśmy też stopem całą Francję i Hiszpanię. Graliśmy na ulicach i w ten sposób zarabialiśmy na kempingi. Przeżyłam tam mnóstwo przygód, również ekstremalnych. Cudownych i strasznych zarazem. Raz w deszczu zabrała nas siedmioosobowa rodzina rozklekotanym samochodem, a potem na motocyklu podjeżdżałam pod pałac przyjaciela króla Hiszpanii. Czasem budzi cię rano zraszacz do trawy, innym razem uciekasz przed podejrzanymi typami. Podróżowanie na stopa jest nieprzewidywalne, co jest w tym najgorsze i najlepsze jednocześnie. Ale córki bym nie puściła. (śmiech) Jednym z miast, które wtedy odwiedziliśmy, był Awinion – graliśmy w nim dla ludzi w restauracjach podczas festiwalu teatralnego. Kiedy po latach przyjechałam tam ze spektaklem „(A)pollonia” Krzyśka Warlikowskiego, to ja siedziałam w tych restauracjach, przed którymi grały uliczne teatry. Życie jest nieprzewidywalne.
To prawda, że papiery do szkoły teatralnej złożyła za ciebie Aleksandra, twoja siostra?
Bardzo długo nie chciałam być aktorką i wstydziłam się swojego zawodu nawet po skończeniu PWST. Bo aktorstwo traktuje się z egzaltacją, której ja nigdy nie rozumiałam. Dla mnie to był naturalny wybór, bo wychowałam się w kulisach, patrząc na mamę, która grała w amatorskim teatrze. Nawet gdy zakończyła tę przygodę, pozostała absolutną miłośniczką teatru. Z siostrą brałyśmy udział we wszystkich możliwych konkursach recytatorskich. Ale wtedy moje poczucie wartości nie przystawało do wyjątkowości tego zawodu. Dlatego potrzebowałam kogoś, kto mnie popchnie. Najpierw to była moja siostra. Potem cała masa ludzi, którzy bardziej we mnie wierzyli niż ja sama. Miałam szczęście, że na swojej drodze zawodowej spotkałam takie osoby, bo bez nich nic bym nie osiągnęła, nic nie zrobiła.
Starsza siostra była dla ciebie wsparciem?
Ola studiowała we Wrocławiu, ja w Krakowie, więc szybko straciłyśmy kontakt i nasza relacja nie była bliska. Zrezygnowałam z ostatniego etapu egzaminów do Wrocławia, chociaż wiedziałam, że się tam dostanę. Nie chciałam być porównywana do siostry, nie chciałam być „młodszą Popławską”. Była bardzo zdolną studentką, a ja nie chciałam mieć forów. Do Warszawy się nie dostałam i długo z tego powodu płakałam. Jestem ambitna, a przegrywanie zawsze jest trudne. Na szczęście rok później zostałam przyjęta do Krakowa. A „drugą Popławską” jestem do dzisiaj, wszyscy ciągle nas mylą i na planie do mnie mówią „Ola”, a do niej „Magda”. Ale teraz nam to nie przeszkadza, bo każda pracuje na własny rachunek.
Trzy lata temu Aleksandra powiedziała: „Zastanawiam się, jak Magda zmieni się przez swoją córkę i jak to wpłynie na nasz kontakt”. Wpłynęło?
Aktor spędza po 12 godzin na planie, gdzie kontakty międzyludzkie są bardzo intensywne, więc po pracy jest tak wyczerpany, że nie ma ochoty na jakiekolwiek relacje z drugim człowiekiem. Przynajmniej tak ma część z nas, w tym ja. Poza tym oprócz dziecka mam jeszcze trzy psy i kota, więc muszę całemu temu towarzystwu poświęcić trochę czasu. Z Olą już od wielu lat układa nam się tak, że gdy jedna ma wolne, druga pracuje i nie możemy się zsynchronizować. Rzadko się spotykamy, ale staramy się, żeby nasze drogi raz na jakiś czas się przecinały. Zależy mi na tym, żeby moja córka miała z nią dobry kontakt. Straciłam przez chorobę dwie koleżanki, które zostawiły małe dzieci, więc mam w sobie lęk, żeby w razie czego Hanka nie została sama. Dlatego pracuję nad tym, żeby miała w swoim życiu inne ważne osoby.
Często powtarzasz, że jesteś nieśmiała. Nie przeszkadza ci to w zawodzie?
Nie wiem, czy „nieśmiałość” to właściwe słowo. Ja po prostu się boję. Nie lubię być przymuszana do śmiałości, wywołana do tablicy. Kiedy po studiach nie miałam pracy, zatrudniłam się w restauracji. Najpierw jako kelnerka, ale bałam się zbierać zamówienia, wszystko ze stresu myliłam, rozlewałam. Jakimś cudem przesunęli mnie na menedżerkę sali, myśląc, że jako aktorka właśnie tam sobie poradzę. A ja chowałam się, gdy wchodzili klienci, licząc na to, że sami znajdą wolny stolik. Zrobiłabym wszystko, żeby uniknąć kontaktu. (śmiech) Szybko zrezygnowałam z tej roboty, bo byłam beznadziejna. Wbrew pozorom wielu aktorów to ludzie nieśmiali, którzy poprzez pracę walczą z własnymi kompleksami. Zresztą udzielanie wywiadów również jest dla mnie stresujące. Nie jestem mądrzejsza od innych, nie czuję się uprawniona do wygłaszania morałów, nie mam niezwykle ciekawego życia. Czasem nawet ciężko mi mówić o moim zawodzie, bo to wszystko w słowach traci sedno. Jedyne, co wydaje mi się teraz ważne i co podkreślam w rozmowach, to szukanie harmonii bez wykorzystywania innych. Opowiadam o zwierzętach, namawiam do współodczuwania, empatii czy – jak mówi Olga Tokarczuk – czułości.
Od lat jesteś wegetarianką.
Współczujemy zwierzętom, które zginęły w Australii, a codziennie wysyłamy na rzeź tysiące innych, które nawet nie wiedzą, co jest ich naturalnym środowiskiem, nie mają szansy zobaczyć nieba, poczuć trawy. To przekonanie o wyższości człowieka nad wszystkim zawsze było dla mnie niezrozumiałe. Nie jem mięsa od 20 lat, staram się produkować jak najmniej śmieci, zaczęłam robić sama chemię w domu. Większość rzeczy kupuję z drugiego obiegu, żeby nie prowokować podaży. To jedyne, co pamiętam z ekonomika – że popyt rodzi podaż. Od dziecka miałam bliskie połączenie z naturą i ze zwierzętami, niezrozumiałe dla otoczenia, ale nie było mnie stać, żeby wtedy głośno o tym mówić. Przestałam jeść mięso, dopiero gdy wyprowadziłam się z domu i zaczęłam żyć na własny rachunek. Na szczęście czasy się zmieniają i niejedzenie mięsa stało się teraz modne. Nawet babcia, która długo nie mogła się pogodzić z tymi moimi „fanaberiami”, nauczyła się robić gołąbki wegetariańskie. A mama robi najlepsze zupy bez mięsa. Część rodziny przeciągnęłam na swoją stronę.
W kwietniu kończysz 40 lat. Okrągłe rocznice skłaniają do podsumowań?
Cały czas żyję, zastanawiając się, jak żyć. I mam nieustające poczucie, że jeszcze tyle spraw powinnam przerobić, wyprostować. A czterdziestka… Jako młoda dziewczyna patrzyłam na 40-letnie kobiety i widziałam szacowne panie w garsonkach. Wtedy uważałam, że to bardzo dojrzały i poważny wiek. A dzisiaj wcale nie czuję się ani dojrzałą, ani poważną osobą.
Osiecka w „Szpetnych czterdziestoletnich” pisała, że w tym wieku człowiek „czuje już troszeczkę żalu, że tak szybko jest po balu”.
A ja mam wrażenie, że ten bal dopiero się dla mnie zaczyna. Więcej rozumiem, częściej potrafię odpuścić, głównie sobie. Poczucie, że nic nie muszę, jest cudowne.
Nie boisz się, że będzie dla ciebie coraz mniej ról? Kino lubi młodość.
Piękna 20-latka jest piękna, ale dojrzałość jest ciekawsza. Uważam, że bagaż doświadczeń oraz różnych rozczarowań życiowych pomaga mi w zawodzie. Już nie mogę się doczekać, kiedy skończę 60 lat i będę mogła zagrać np. straconą miłość albo zakochanie w takim wieku. Oczywiście jest też we mnie strach przed przemijaniem, jak w każdym człowieku. Ale startowałam z tyloma kompleksami, że im jestem starsza, tym bardziej się sobie podobam. Chciałabym się fajnie zestarzeć i dobrze wyglądać, ale jeśli zestarzeję się źle, to trudno. Najwyżej będę wtedy grała bardziej charakterystyczne role.