Czy buntownicy łagodnieją z wiekiem? Niekoniecznie, ale patrzą na świat z większą czułością. Maria Peszek na 50. urodziny urządziła koncert i… ogłasza ciszę w eterze. Drugą połowę życia planuje spokojniejszą. „Bo nie będę dyskutować z własnymi potrzebami”. Ale nie ulegajmy złudzeniom, pod koniec tej rozmowy jej oko błyśnie do nowych pomysłów.
Spis treści
Twój STYL: Pewna piosenkarka, pokolenie starsza od nas, powiedziała mi, że pięćdziesiątka była uwalniająca. Poczuła ulgę: nie musi już być uwodzicielką, podobać się, konkurować o uwagę. Ja myślę inaczej, ten czas to drugi rozkwit kobiecości. A u ciebie?
U mnie to chyba będzie pierwszy rozkwit. Powiem coś intymnego: nie czułam się i ciągle nie czuję się kobieco. To wynika z podporządkowania wszystkiego pracy i sztuce. Kobiecość została przeze mnie ograniczona. Jestem przede wszystkim performerką, muszę mieć sprawne ciało, żeby na scenie zrobiło to, co chcę, np. gwiazdę. Brutalna prawda – zdaję sobie sprawę. Dla mnie nigdy nie było priorytetem, by ciało stało się maszyną do uwodzenia. To może piękne, ale ja nie umiem grać w te sztuczki. Z drugiej strony wiem, że mogę być atrakcyjną kobietą czy raczej dziewczyną, bo tak o sobie myślę. Atrakcyjną siłą intelektu, wdzięku, szaleństwa, empatii.
Co potwierdza tezę, że rozum bardziej sexy niż koronki.
Niedawno poznani Ilona Majer i Rafał Michalak z MMC – to oni ubrali mnie na urodzinowy koncert – radzili, w co mam się ubierać poza sceną. Argumentowali: w tym będziesz świetnie wyglądać „na życie”. A ja na to: nie wiem, co do mnie mówicie, ja „na życie” w ogóle się nie stroję. Mam jedno giezło, jedne gacie, nie mam swojego stylu. Ukochany śmieje się, że kiedy trzeba kupić buty sportowe na wyjazd, nie pamiętam swego rozmiaru. Nie mam podstawowych informacji dotyczących tego, co mi się podoba prywatnie. Ale jeśli chodzi o ubiór na scenę, nikt mi nie podskoczy! Wiem wszystko: co musi się błyszczeć, co być lejące, a co wystawać. I nigdy nie jestem zniecierpliwiona liczbą przymiarek.
Kiedy – poza sceną – czujesz się atrakcyjna?
Na golasa latem, kiedy jestem piegowata. Wychodzę z morza, siadam na skale, mam skołtunione włosy – to jest wspaniałe, dzikie, sauté. Edkowi też wtedy podobam się najbardziej. A najmniej atrakcyjnie się czuję, kiedy jestem dociśnięta, sfrustrowana pracą, za dużo się na mnie zwala. Gdy się boję. Wtedy żadne szpilki i gorsety nie pomogą.
Wspominasz o ukochanym. Mało wiemy, ale „niezawodna” Wikipedia podaje, że jesteście razem od 1993. Aż się chce zadać klasyczne pytanie o receptę na długodystansowość.
Gdybym miała wymienić jedną cechę, byłaby to umiejętność wspólnego śmiania się. Takiego do bólu brzucha. Najlepiej z siebie. Wtedy nic nie jest w stanie zagrozić związkowi. Edek fascynuje mnie intelektem. Z wykształcenia filozof, nieustannie coś czyta – socjologia, antropologia. Wie tyleż więcej niż ja, to wspaniałe! Ja jestem emocją, mam inaczej okablowany mózg. Niewykształcona intelektualistka, intuicjonistka. Częściej wpadam w konflikty ze światem, miotam się, cierpię. Czytam teraz kolejną mądrą księgę na ten temat i identyfikuję się z tym, co tam napisano. Większość ludzkości ma dominującą półkulę lewą, u mnie wyraźnie rządzi prawa. To się nazywa nadwydajność mentalna. Bodźce, które dla większości są akceptowalne, dla mnie nie są. Gdy to odkryłam, poczułam ulgę. Coś, co wydawało się nadwrażliwością, jest po prostu i n n ą wrażliwością. Uczę się z tym żyć. Czułość Edka wobec mojej osobowości jest niezmierzona. Mamy zresztą oboje świadomość, że ta nadwydajność jest paliwem naszego związku i pracy artystycznej. On wie, że trzeba mnie zabezpieczyć tak, żebym jak najmniej się poobijała. To, kim jestem – twórczo i życiowo – nie byłoby możliwe, gdyby Edek nie dostarczał mi emocjonalnego bezpieczeństwa. To duży mężczyzna, fizjonomię ma niedźwiedzią, ale bywa kruchy, nieporadny. I w ogóle nie umie kłamać. Samotnik jak ja, choć mamy grono osób, z którymi od lat utrzymujemy dobre relacje. Nazywamy ich „ohana”, z hawajskiego – rodzina z wyboru. Możemy na siebie liczyć, choć rzadko się widujemy. Jeszcze à propos recepty na związek – u nas sprawdza się gadanie. Nieustanna rozmowa. Nasza trwa od 30 lat.
Nie ma cichych dni?
Co najwyżej cicha godzina. Nie warto dłużej. Owszem, miewamy gigantyczne awantury, dramaty, tajfuny. W poprzednim mieszkaniu rzucałam szklankami o ścianę. Wyładowałam się, mówiłam: przepraszam, sprzątałam. Teraz nie mogę, bo mamy karton-gips. (uśmiech).
Zdarzało się pakować walizki?
Wychodziłam z domu, ale zazwyczaj czegoś zapominałam – tragikomiczne sytuacje. Jest jeszcze jeden aspekt. Razem pracujemy, więc od trzech dekad spędzamy obok siebie 24 godziny na dobę. Może dlatego jestem fanką oddzielnych sypialni. Edek pracuje w nocy, ja o świcie, potrzebujemy swoich przestrzeni. Ale rano nie mogę się doczekać, kiedy on wstanie. Jak wchodzi do kuchni, śmieje się, że jestem jak pies, który biega wokół niego, merda, ślini się, a on jeszcze nie rozumie, o co chodzi, bo się nie dobudził. Kiedy wreszcie to zrobi, ja… jestem gotowa do pierwszej drzemki. A kiedy padam o 22, on zasiada do pracy. Ale w sprawach uciech i bliskości się spotykamy.
Kto się do kogo zakrada?
Sytuacja odbywa się tam, gdzie nas dopada chęć. Rok temu przeprowadziliśmy się do nowego domku z dala od Warszawy. I wreszcie skorzystaliśmy z rady, której udzielił mi kiedyś terapeuta. Widział, jak trudne jest życie miłosne artystki i menedżera, więc zalecił wyznaczenie osobnego pokoju do omawiania spraw zawodowych. Wtedy nie było to możliwe. W mieszkaniu na Mokotowie kochaliśmy się w tym samym miejscu, w którym kłóciliśmy się o sztukę i omawialiśmy sprawy służbowe. Dziś mamy pokój pracy. Dosłownie cztery kroki – dla mnie, bo dla Edka trzy. Ale trzeba wyjść z domu, zamknąć drzwi i otworzyć te do biura. To miejsce na trudne rozmowy i emocje, których nie przenosimy do domu. Działa. Dowód: śpi nam się lepiej. W dodatku przestaliśmy oglądać netfliksy, bo mamy wokół przyrodę, która mnie roztkliwia.
Cały wywiad z artystką można przeczytać w październikowym wydaniu Twojego STYLu.