Nowa dekada przyniosła mi sporo korzyści, choć tak się bałam przekroczenia pięćdziesiątki.
Odprowadziłam córkę na dworzec. Zaledwie dzień wcześniej do późnych godzin nocnych świętowałyśmy początek jej studiów. Młodość rządzi się swoimi prawami, więc po Weronice w ogóle nie było tego widać. Była wyraźnie podekscytowana, mnie rozpierała duma, mimo zmęczenia. Wychowałam pewną siebie i odważną dziewczynę, która nie bała się usamodzielnić. Cudownie było patrzeć, jak spełnia swoje marzenia. Naturalnie w głębi serca czułam smutek – wypuszczałam w świat swoje jedyne dziecko. Boże, jak szybko minął ten czas… Dzieciństwo niepostrzeżenie zastąpiła dorosłość. Stałam się matką młodej kobiety, ale sama wcale nie czułam się staro. Miałam pięćdziesiąt dwa lata i zaczynałam nowy etap życia. Byłam go bardzo ciekawa i gotowa na wszystko, co miało nadejść.
– Pisz do mnie na Messengera, mamo. – Weronika wsiadła do pociągu. Podałam jej wypchaną po brzegi walizkę. – I wysyłaj mi zdjęcia Belli!
Córka zostawiła nam pod opieką swoją suczkę, którą dotąd – tak jak obiecywała, gdy błagała o psa osiem lat temu – głównie ona się zajmowała. Jednak do akademika jej przecież nie zabierze. Nie szkodzi. Bella była dojrzałym, mądrym psem. Jej obecność powinna złagodzi tęsknotę za córkę.
Nie wiem, czy to zasługa spacerów z psem, czy pięknej jesiennej pogody, ale już po kilku dniach zdążyłam się przyzwyczaić do nowej rzeczywistości. Wcale nie przeszkadzał mi pusty i cichy dom. Oddychałam w nim jakby swobodniej. Odnosiłam wrażenie, że dużo gorzej znosi to Bella, która nie rozumiała, co się stało. Gdzie się podziała jej pańcia? Czemu nie wraca? Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Czekała i tęskniła.
Ja natomiast egoistycznie cieszyłam się wolnością. Byłam na takim etapie życia, że nie musiałam już nikomu niczego udowadniać. Jako ceniona przez szefostwo specjalistka, z wieloma nagrodami na koncie, miałam stabilną pozycję w firmie. Z moim doświadczeniem i wiedzą nie bałam się ewentualnego zwolnienia. Nawet gdyby do niego z jakichś względów doszło, z moimi kwalifikacjami szybko znalazłabym nową pracę. Mogłam więc po prostu robić swoje. Bez obaw i lawiny niepokojów. Doskonale pamiętam, jak drżałam o przyszłość tuż po urodzeniu Weroniki.
Byłam taka zagubiona, gdy lekarz z sumiastym wąsem oznajmił, że będę matką. Cieszyłam się i umierałam ze strachu jednocześnie. Niby braliśmy to pod uwagę, ale dopiero niedawno zaczęłam coś znaczyć w branży… Skończyłam trzydzieści dwa lata i jako ostatnia wśród znajomych zaszłam w ciążę. Zdawałam sobie sprawę, że nie powinnam dłużej odkładać tej decyzji. Młodsza nie będę. Z drugiej strony tak bardzo się bałam, że nie będę miała do czego wracać po macierzyńskim. Z tego też powodu dawałam sobą manipulować i pozwalałam na wyzysk. Do pracy jeździłam ze ściśniętym ze stresu żołądkiem. Chciałam, musiałam wszystkim udowodnić, że jestem właściwą osobą na właściwym miejscu. Kosztowało mnie to bardzo dużo nerwów. Teraz wiem, że to nie było dobre, zdrowe podejście, ale wtedy znalazłam się w krytycznym momencie życia. Tak uważałam. Czułam się, jakbym balansowała na linie nad przepaścią. Próbowałam być dobrą matką i nie stracić wymarzonej pracy w biurze architektonicznym. Do tego musiałam dbać o związek, który niejednokrotnie otarł się o rozstanie. To wszystko było takie trudne i wyczerpujące.
Jako pięćdziesięciolatka mogłam wreszcie odetchnąć z ulgą, choć tak naprawdę pewność siebie i świadomość własnej wartości zaczęła się u mnie kształtować już po czterdziestce. Wtedy byłam jednak zaabsorbowana sprawami córki, należałam do trójki klasowej i miałam wiele spraw na głowie związanych z jej wychowaniem, nauką, zajęciami po szkole.
Teraz mogłam w pełni skupić się na sobie i swoich potrzebach. Nowa dekada przyniosła mi sporo korzyści, choć tak się bałam przekroczenia pięćdziesiątki. Tej granicy, za którą miało być już tylko z górki. Owszem, czasami brakowało mi energii. Tak jak po tamtym długim wieczorze przed wyjazdem Weroniki na studia. Byłam bardziej krucha, organizm nieco dłużej się regenerował, menopauza mieszała, ale potrafiłam sobie z tym poradzić. Po prostu musiałam bardziej na siebie uważać i brać tabletki hormonalne. Reszta w porównaniu wypadała o wiele korzystniej niż jeszcze dziesięć lat temu. Nawet w małżeństwie układało mi się lepiej. Wreszcie mieliśmy z mężem czas tylko dla siebie, a ja czułam się w jego oczach atrakcyjna, choć nie mieściłam się już w rozmiar 36.
Bo nie o rozmiar chodziło ani nawet o odmładzające, ujędrniające zabiegi kosmetyczne, na które mogłam sobie pozwolić, i czasowo, i finansowo. Seksowny był mój spokój, moja pewność siebie, przekonanie, że nic nie muszę, a wszystko mogę. Błysk w oku, poczucie humoru, rozbudzone na nowo libido. Wszystko wskazywało na to, że jestem w najlepszym momencie swojego życia. Wyjazd Weroniki na studia był jak przypieczętowanie tego nowego etapu.
– Jak tam? – zagadnęła mnie Diana, koleżanka z pracy. Wychyliła się zza ekranu komputera i utkwiła we mnie ciekawskie spojrzenie. – Pewnie masz syndrom pustego gniazda, co?
Uśmiechnęłam się.
– Sama się sobie dziwię, ale nie. Mam mnóstwo planów na przyszłość. Cieszę się, że Weronika dobrze sobie radzi i za bardzo nie tęskni za domem. Zresztą ciągle do siebie piszemy, więc jestem na bieżąco.
Leżący na moim biurku telefon zapikał, jakby na dowód moich słów. Zbudowałam z córką silną relację i teraz nadszedł czas zbierania plonów. Zazdrosne spojrzenie, jakim mnie obdarzyła Diana, było w pełni uzasadnione. Zwłaszcza że sama znajdowała się na całkiem innym etapie. Ledwo co skończyła trzydziestkę i była umęczoną matką trzech niesfornych chłopców. Miałam ochotę ją przytulić i zapewnić, że z każdym rokiem będzie trochę lepiej. Niepotrzebnie boimy się upływu czasu. Powinnyśmy z nadzieją patrzeć w przyszłość i cieszyć się z tego, co przynosi los. Zupełnie bezboleśnie wkroczyłam w nową dekadę życia, zatem wiedziałam, o czym mówię.
– Ale ci zazdroszczę… – westchnęła Diana. – U mnie w domu właśnie szaleje ospa. Nawet opiekunka ma dość.
– To może skoczymy gdzieś po pracy? – rzuciłam spontanicznie. – Naładujesz akumulatory, zanim wrócisz do swoich chłopaków.
– Nie dzisiaj, ale dzięki za propozycję – odparła zrezygnowana. – Szczerze mówiąc, miałabym ochotę się z tobą zamienić, choć na jeden dzień. Wrócić do cichego mieszkania, wziąć kąpiel w soli i pianie, poczytać książkę bez jęczenia nad uchem…
– Na wszystko przyjdzie czas – pocieszyłam ją. – Tak to jest sprawiedliwie urządzone.
– A ty?
– Co ja?
– Nie chciałabyś się zamienić? – zapytała z filuternym uśmiechem. Jej twarz od razu wydała się młodsza. W krągłych policzkach miała urocze dołeczki. – Nie chciałabyś znowu mieć trzydziestu lat?
Nie wahałam się, odpowiadając:
– Wierz lub nie, ale wolę swoją pięćdziesiątkę.
Uśmiechnęłam się, bo patrzyła na mnie z nieskrywanym podziwem, jakby to było coś niesamowitego. Rzeczywiście komuś w jej wieku mogło się tak wydawać. Jędrne ciało, brak zmarszczek i siwych włosów, siła i energia – to był jej kapitał, na którym budowała poczucie własnej wartości. I bała się, że kiedyś to straci. Kompleksy miała wręcz wypisane na twarzy. Oby zrozumiała z wiekiem, że młodość nie jest synonimem piękna. Można być dojrzałą i atrakcyjną zarazem.
– Wpadnij kiedyś, to pogadamy – zaproponowałam, kiedy wychodziłyśmy z pracy.
Czułam na sobie jej wzrok, kiedy sprężystym krokiem szłam w stronę czekającego na mnie męża. On również świetnie się odnalazł w naszej nowej rzeczywistości. Kupił sobie dżipa, samochód, o jakim zawsze marzył. Serce szybciej mi zabiło, kiedy mnie pocałował. Znów byliśmy w sobie zakochani.
– Mam dla ciebie niespodziankę – powiedział. – Wskakuj, piękna.
Wsiadłam do auta i pomachałam koleżance. Kiedy jechałam z mężem ulicami miasta, ku niespodziance, jaką dla mnie przygotował, czułam, że żyję. Wreszcie wolna i na własnych zasadach. Chyba to prawda, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce.