Przez lata tkwiłam w małżeństwie, które było układem. Dziś wiem, że to był błąd. Romans z Karolem tylko mnie w tym utwierdził.
Przed laty, uważając się za osobę dojrzałą i rozsądną, podjęłam decyzję, która miała być dla mnie najlepsza. Składając podpis w urzędzie stanu cywilnego, nie czułam przysłowiowych motylków w brzuchu, ale za to byłam spokojna i pewna swojego wyboru. Wychodziłam za odpowiedzialnego i troskliwego człowieka. Po wcześniejszych doświadczeniach z mężczyznami poczucie bezpieczeństwa było dla mnie najważniejsze.
Wszystkie moje dotychczasowe związki opierały się na gorących uczuciach. Kochałam, płonęłam, szalałam, dawałam całą siebie, a potem, prędzej czy później, wszystko rozpadło się z hukiem. Nie chciałam więcej przez to przechodzić. Za każdym razem czułam się upokorzona, wykorzystana i miesiącami leczyłam złamane serce. Z Rafałem było zupełnie inaczej. On także nie stracił dla mnie głowy i doskonale o tym wiedziałam. Nasze małżeństwo to był układ, który odpowiadał nam obojgu.
Jako kobieta wykształcona i spełniająca się zawodowo, a zarazem nastawiona na budowanie rodziny, byłam według Rafała świetną kandydatką na żonę. Miałam swoje pasje i zainteresowania, co bez wątpienia mu imponowało. Potrafiliśmy godzinami rozmawiać na temat literatury czy sztuki. Chodziłam z nim na wernisaże do muzeów, razem oglądaliśmy spektakle teatralne i bywaliśmy w kinie na premierach. Przyjaźniliśmy się.
Nie znałam drugiego tak zgranego małżeństwa jak nasze. Owa wielka miłość, która zaślepia i odbiera rozum, była zdecydowanie przereklamowana. Przynosi więcej szkody niż pożytku. Takie niszczące uczucie nie było mi do niczego potrzebne, kiedy miałam u boku dobrego, solidnego człowieka.
Z zegarmistrzowską niemal precyzją zaplanowaliśmy obie ciąże. Pierwszy urodził się syn – kopia Rafała, z jego wielkimi brązowymi oczami i burzą kręconych włosów. Młodsze dziecko przyszło na świat dokładnie trzy lata później, bo uznaliśmy, że to optymalna różnica wieku. Córeczka była eteryczną blondynką i przypominała bardziej mnie, ale od urodzenia miała spokojne usposobienie, zupełnie jak jej tata. Byłam szczęśliwa, bo wszystko układało się dokładnie tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. Czy nie na tym właśnie polega udane życie? Nasze dzieci miały idealne warunki do prawidłowego rozwoju. W domu nie było kłótni ani awantur, wyznawaliśmy z Rafałem te same zasady i priorytety. Mijały kolejne rocznice ślubu, a ja utwierdzałam się w przekonaniu, że dobrze postąpiłam.
Z perspektywy czasu myślę, że przekonywałam samą siebie, bo nie było już odwrotu. W tamtym czasie nie doskwierał mi brak romantyzmu, namiętnych pocałunków czy spontanicznych miłosnych uniesień. Wszak nawet w małżeństwach zawieranych z wielkiej miłości z biegiem czasu ogień namiętności się wypala. My z Rafałem mieliśmy tę przewagę, że darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem i sympatią. Każde z nas miało do odegrania swoją rolę. Podział obowiązków był jasny. Moje koleżanki narzekały na mężów, którzy wracają z pracy i kładą się na kanapie. Nie interesowały ich obowiązki domowe ani większy udział w wychowywaniu dzieci. W naszym związku było inaczej i ceniłam to.
A teraz?
Można by nas nazwać wzorcowym małżeństwem, gdyby nie jeden z pozoru nieistotny detal. W idealnym małżeństwie pierwsze skrzypce powinny grać uczucia, a tego u nas brakuje. Rafał uważa mnie za partnerkę, ale jego oczy nie błyszczą na mój widok. Zresztą to działa w obie strony, ja też nie wodzę za nim rozmarzonym wzrokiem. Zaczęło mi to przeszkadzać dopiero po czterdziestce…
I nie umiałam sobie z tym poradzić. Poczucie dyskomfortu, poczucie braku czegoś ważnego narastało z każdym dniem. Nasze wspólne życie zaczęło mnie nużyć. Kiedy w sobotni ranek wychodzę na pływalnię, Rafał nie pytał, gdzie się wybieram ani kiedy wrócę. Na lodówce wisi tygodniowy harmonogram, więc zawsze może sprawdzić, gdzie jestem, będę albo już byłam. A nawet gdyby coś się zmieniło, gdyby coś mi wypadło, pewnie niewiele by go to obeszło. Nie wiem, kiedy w nasz przyjacielsko-partnerski związek wkradły się obojętność i chłód. Rozmawiamy ze sobą coraz rzadziej. Najwyraźniej przez te wszystkie lata powiedzieliśmy sobie już wystarczająco dużo. Na szczęście potrafię sobie zapełnić wolny czas. Mam swoich znajomych, swoje pasje. Zapisałam się też na kolejny kurs pływania, aby szlifować umiejętności.
Kiedy zobaczyłam instruktora i moje tętno przyspieszyło, pomyślałam: będą kłopoty. Gdybym była dawną rozsądną sobą, której niczego do szczęścia nie brakuje, zrezygnowałabym z kursu, by uniknąć zbędnej pokusy. Nie zrobiłam tego, nie uciekłam. Wysoki, dobrze zbudowany, szpakowaty blondyn obudził we mnie głęboko skrywane uczucia. Te uczucia, którym latami zaprzeczałam.
Gdy nasze spojrzenia się spotykają, wyobraźnia podsuwa mi obrazy, od których się rumienię. Z ekscytacji i wstydu. Przecież jestem mężatką! Próbowałam walczyć z tym zauroczeniem. Tłumaczyłam sobie, że nawet jeśli moje małżeństwo przypomina wystygłe danie, to nadal jest pożywne i zdrowe. Poza tym mamy dzieci. Nie będę burzyć idealnego porządku naszego życia dla czegoś ulotnego. Przekonywałam samą siebie, tak jak podświadomie robiłam to przez wszystkie lata małżeństwa.
Mimo to nadal chodzę na zajęcia.
Co więcej, kupiłam sobie chyba już trzy nowe kostiumy kąpielowe i zaczęłam używać samoopalacza. Dużo ćwiczę, pilnuję diety i mogę by dumna ze swojej figury. Nie oszczędzam też na zabiegach upiększających. Rafał nie zwraca na takie rzeczy uwagi, ale robię to dla samej siebie. Lubię się sobie podobać. Lubię komplementy typu, że wyglądam jak starsza siostra swoich dzieci. Bonusem okazało się zainteresowanie ze strony przystojnego instruktora.
To on zrobił pierwszy krok. A ja się w ogóle się nie opierałam. Zapomniałam o zasadach, moralności, jak domek z kart runęło moje przekonanie o tym, że wcale nie potrzebuję miłości. Ani seksu. Pragnę Karola całą sobą. Myślę o nim dniem i nocą. Gdy mnie dotyka, drżę. A gdy kochaliśmy się pierwszy raz, zadygotała cała ziemia. Z Rafałem nigdy nie przeżyłam czegoś podobnego.
Nie obiecuję sobie wiele po romansie z Karolem. Kiedyś się skończy, a ja będę cierpieć, tak jak dawniej. Dobrze wiem, z czym wiążą się takie uniesienia. Podjęłam jednak ryzyko, bo… nie umiałam się oprzeć. Może to kryzys wieku średniego?
Karol wie, że jestem mężatką. Dziś powiedziałam mu całą prawdę o moim małżeństwie i o tym, że już nawet nie jest letnie. Nie miałam nic do stracenia. Poza tym chyba chciałam się przed nim wytłumaczyć. A on? Kompletnie mnie zaskoczył. „Kocham cię i chcę być z tobą”, tak powiedział. Nie spodziewałam się… Wyznanie miłości? Kiedy ostatni raz usłyszałam te słowa od mężczyzny? Nie pamiętam. Od męża nigdy.
Mimo wszystko nie powinnam go oszukiwać.
Powiedziałam mu. Wszystko mu wyznałam. Z duszą na ramieniu i drżącym głosem, ale szczerze. A Rafał po prostu przyjął to do wiadomości. Podobno od kilku lat też się męczył w tym naszym małżeństwie z rozsądku. Nic nie mówił ze względu na mnie. Widać u nas obojga zbliżająca się pięćdziesiątka zaowocowała buntem wobec zastałego, zardzewiałego układu.
Rozwiedziemy się bez orzekania o winie. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Dzieci są już duże, powinny zrozumieć nasze decyzję…
Nie zrozumiały. I głośno dały wyraz swojego niezadowoleniu. „Nie zgadzam się! Żadnego rozwodu nie będzie! Każdy, ale nie wy!”, wykrzykiwała córka, niemal tupiąc ze złości nogami. Nie poznawałam mojej łagodnej córeczki. Syn w ogóle nie chciał rozmawiać. Trzasnął drzwiami i zamknął się w swoim pokoju.
Konfrontacja z rozczarowaniem dzieci to najtrudniejsze doświadczenie w moim życiu. Musimy dać im czas na oswojenie się z sytuacją. Przez te wszystkie lata sami tworzyliśmy dla nich iluzję rodzinnego szczęścia, nic dziwnego, że rozwód nie mieści im się w głowie. Kłóci się z tym, w co wierzyły i nadal wierzą. To nasza wina, nie… zasługa. Właśnie do mnie dociera, że podjęta przed laty decyzja była błędem. Myśleliśmy tylko o sobie. Chcieliśmy stworzyć modelową rodzinę, zapominając, że dzieci nie miały pojęcia o naszym układzie. Syn zadał mi tylko jedno pytanie: „dlaczego nam to robicie?”. Córka podkreślała, że przecież zawsze dobrze nam się układało. Wspomina wakacje, wypady do kina, wspólne pieczenie ciasteczek, rodzinne Wigilie… Tak, fasada była piękną, ale kryła się za nią pustka.
Brakowało najważniejszego pierwiastka – prawdziwej miłości. Czasem kłótni, które zdarzają się najbardziej zakochanym parom, sporów o głupoty, a potem godzenia się ze sobą. Może to kryzys wieku średniego, a może zrozumienie istoty życia, które przyszło do mnie tak późno.
Rozwód jest już przesądzony, nawet jeśli moja relacja z Karolem nie przetrwa próby czasu. Na nowo zasmakowałam miłości, namiętności i nie zamierzam wracać do tego sztucznego, uporządkowanego życia. Dzieci wciąż nie mogą się pogodzić z rozpadem naszej rodziny, namawiają nas na mediację. Wierzę, że kiedyś zrozumieją. Dzięki temu w dorosłym życiu będą kierować sercem, a nie tylko rozumem.