Utrzymanie rodziny to duże wyzwanie, które wymaga zaangażowania obojga partnerów. Z drugiej strony, nawet jeśli oboje pracują, nie zawsze wkład finansowy jest podobny. Jeden z partnerów może zarabiać znacznie mniej, co niekiedy budzi wątpliwości w kwestii podziału obowiązków domowych. Wypracowanie satysfakcjonującego dla danej pary rozwiązania bywa trudnym procesem. Kompromis to z założenia taki wybór i porozumienie, z którego żadna ze stron nie jest do końca zadowolona, w której każda musi coś poświęcić, z czegoś zrezygnować. Czy więc zadziała? Zwłaszcza gdy w praktyce jedna ze stron czuje się obciążona ponad miarę, odnosząc wrażenie, że dźwiga dom na własnych barkach, niczym Atlas, cały świat.
To dzięki mojemu mężowi finansowo niczego nam w życiu nie brakowało. Nie musieliśmy się ograniczać, oczywiście w ramach rozsądku, bez utracjuszowskich zapędów czy snobistycznego popisywania się wakacjami w egzotycznych miejscach. Wybudowaliśmy piękny dom i zadbaliśmy o porządne wykształcenie naszych dzieci, co byłoby niemożliwe, gdyby nie jego ciężka praca, nierzadko po kilkanaście godzin na dobę, zwłaszcza w czasach, gdy rozwijał własną firmę, która teraz świetnie prosperuje.
Nie uważam się za kobietę staroświecką czy zdominowaną przez męża tylko dlatego, że głośno to przyznaję. Nie zgadzam się też z lansowanym wręcz niemal na siłę poglądem o równouprawnieniu w związku i rodzinie, który wymusza na partnerach dzielenie obowiązków domowych po połowie. Równo nie zawsze znaczy sprawiedliwie. Kocham swoją pracę, ale biorąc pod uwagę płace w szkolnictwie, mogę ją traktować jako swoiste hobby. Mąż dużo więcej dokłada do budżetu, w zasadzie on ten budżet tworzy. Natomiast ja nim zarządzam.
Do moich obowiązków należało prowadzenie domu i opieka nad dziećmi. To ja zajmuję się gotowaniem, praniem i sprzątaniem. To ja dbam o to, żeby nasz dom był miejscem, do którego chce się wracać. To ja pilnuję terminów opłacania rachunków, organizuję potrzebnych fachowców, planuję remonty i wakacje. Rolą Pawła jest finansowe zabezpieczenie rodziny. Na teraz i na przyszłość. Zarabia na tyle dużo, że mogliśmy odłożyć sporą sumę pieniędzy. Czuję się bezpieczna, mając taką poduszkę finansową. Na dokładkę teraz, gdy dzieci wyprowadziły się z domu, ubyło mi obowiązków i codzienne życie stało się łatwiejsze. Niestety zdarza mi się słyszeć, i to ust z własnej córki, że dałam się zaszufladkować i sprowadzić do roli kury domowej, usługującej mężowi. To lekceważące i niesprawiedliwe podejście. Paweł nie jest przecież typem domowego leniwca, zalegającego na kanapie. Nie odmawia, gdy poproszę go o pomoc. A że rzadko proszę…?
Każdy pełni określoną funkcję w rodzinie. Nasze dzieci też miały swoje obowiązki. Również dlatego, by nie obciążać Pawła dodatkowymi zadaniami w domu, skoro to właśnie on zapewniał nam stabilizację finansową. Przez lata nauczyliśmy się dopasowywać i uzupełniać, dzięki czemu osiągnęliśmy to, co mamy dzisiaj. A ja zawsze potrafiłam znaleźć też czas dla siebie. Z wiadomych względów obecnie mam go więcej, za to sił mniej. Gdy kiedykolwiek poczuję, że nie daję rady, coś wymyślimy. Na przykład zatrudnimy gosposię.
Różnica zarobków nie ma żadnego znaczenia podczas rozdzielania obowiązków w domu. Pracuję w urzędzie tak samo ciężko jak mój mąż w korporacji. Wracam do domu po ośmiu godzinach i jestem równie zmęczona jak on. A nawet bardziej, bo on przynajmniej nie ma bezpośredniego kontaktu z klientami, którzy potrafią być trudni. Nie wyobrażam sobie, że miałabym codziennie gotować obiad, a potem sprzątać i prasować.
Mój mąż jest w pełni świadom, że gdyby nie dzielił się ze mną obowiązkami domowymi, gdyby nie współuczestniczył, to musiałby opłacić pomoc domową. Rynek pracy jest niejednolity, a wynagrodzenie nie zawsze jest w pełni satysfakcjonujące. Nie oznacza to jednak, że jako osoba zarabiająca mniej powinnam odpracowywać w domu „drugi etat”. Dom to wspólna przestrzeń, o którą powinni dbać wszyscy domownicy. Źle bym się czuła, gdyby wszystkie obowiązki spoczywały na mnie. Jak gdybym była coś winna mężowi, ponieważ więcej zarabia. Nie na tym polega partnerstwo, a dom nie powinien być miejscem dodatkowej pracy.
Skoro to nasze wspólne miejsce, nasz wspólny azyl, oboje powinniśmy dbać o niego w jednakowym wymiarze. Czasem to ja odkurzam, a mąż robi pranie. Innym razem on gotuje obiad, a ja zmywam naczynia. Nie mamy sztywnego podziału, wszystko przychodzi naturalnie. Mąż nie oczekuje wysprzątanego na błysk domu i ciepłego posiłku, gdy tylko wróci z pracy. Doskonale wie, że mimo niższych zarobków na obowiązki domowe mam dokładnie tyle samo czasu co on. Poza tym równouprawnienie w podziale zadań w domu to cenna lekcja dla naszych dzieci. Nie chciałabym, żeby córka wyrosła na kurę domową, a syn oczekiwał od swojej żony, żeby wszystko robiła za niego.
Stopniowo włączaliśmy dzieci w troskę o dom, dopasowując obowiązki do ich wieku. Dzięki nauce odpowiedzialności od małego, obecnie sumiennie wykonują swoje zadania, bo wiedzą, że nikt ich nie wyręczy. Ułatwia to utrzymanie porządku i przygotowywanie posiłków, również świąt. Na równym podziale obowiązków korzystają wszyscy, bo w efekcie poświęcamy na nie mniej czasu. Wspólnymi siłami tworzymy dobrze funkcjonujący dom, gdzie każdy czuje się potrzebny i nikt nie jest wykorzystywany.
Piastuję intratne stanowisko w jednej z najlepiej prosperujących firm w regionie. Zarabiam dużo więcej niż mój mąż, który pracuje zdalnie. Robert większość czasu spędza w domu, więc to na niego spadły domowe obowiązki. Nie protestuje, a ja jestem mu wdzięczna, że tak sprawnie łączy pracę zawodową z życiem rodzinnym. Uważam nasz podział obowiązków za najbardziej sprawiedliwy w tej sytuacji.
Robert ma lżejszą i mniej angażującą pracę, więc może się poświęcić dbaniu o domu. Nie obarczałabym go tyloma obowiązkami, gdyby pracował równie ciężko jak ja. Wtedy różnica w zarobkach nie miałaby większego znaczenia przy ustalaniu harmonogramu prac domowych. Najważniejsza jest szczera rozmowa i przedstawienie swoich oczekiwań. Nie wyobrażam sobie, żebym codziennie gotowała czy myła okna przy moim rozkładzie dnia i zarobkach, które wnoszę do domowego budżetu. Nie oznacza to jednak, że ten podział nie będzie się zmieniał. To nie umowa notarialna, tylko nasze prywatne, małżeńskie ustalenia. Robert doskonale wie, że zawsze możemy ten podział zmodyfikować.
W przyszłości nasza sytuacja zawodowa może się przecież zmienić, a co za tym idzie, będziemy musieli znaleźć nowe rozwiązanie, które będzie satysfakcjonujące dla nas obojga. Na razie to Robert z sukcesem pełni rolę gospodarza naszego domu i zajmuje się wszystkimi sprawami, które są związane z jego prowadzeniem. Dzięki temu może się wykazać i nie czuje się źle ze świadomością, że zarabia mniej ode mnie. Dla mężczyzny to ważne, bez względu na to, jak bardzo jest nowoczesny. Myślę, że takie rozwiązanie ma wiele plusów. A główny minus to opinia kolegów, nazywających go pantoflarzem i kogutem domowym. Niby żartem, niby się nie przejmuje, ale chyba nie do końca.
Rozdzielanie domowych obowiązków wzbudza wiele emocji. Czasami podział wydaje się mało sprawiedliwy dla tych osób, które muszą zajmować się większością domowych spraw. Nie każdemu to jednak przeszkadza. Są osoby, które świetnie się odnajdują w tyglu domowych obowiązków i czerpią z tego satysfakcję. Na ostateczny kształt takich rodzinnych ustaleń wpływa wiele czynników. Czasem znaczenie ma wysokość zarobków, ale warto wziąć pod uwagę również charakter pracy. Niska pensja i piętrzące się obowiązki domowe to przecież gotowy przepis na wypalenie, co na pewno stanie się zarzewiem kryzysu w rodzinie.