Niechętnie się przyznaję do tego, ile mam lat. Ponad pół wieku… Byłam świadkiem minionej epoki i ważnych historycznych wydarzeń. Co gorsza, jestem wdową. Nie lubię tego słowa: niesie w sobie smutek, naznacza kobietę, określa ją poprzez poniesioną stratę.
Kiedy zmarł mój mąż, myślałam inaczej. Pasował mi wdowi kolor, widziałam wszystko w czerniach i szarościach, wydawało mi się, że świat się skończył. Byliśmy razem blisko dwadzieścia pięć lat, wychowaliśmy dwóch synów. Bywało między nami różnie, nie zawsze pięknie i kolorowo. Najpoważniejszy kryzys przechodziliśmy, kiedy biznes Grzegorza podupadł. Ja bałam się o przyszłość, on był wiecznie zdenerwowany, często się kłóciliśmy. Zdarzało mi się wtedy myśleć o rozwodzie. Ale przetrwaliśmy. Mąż zamknął firmę i zatrudnił się u kolegi. Nasza sytuacja finansowa stopniowo się poprawiała, a wraz z nią nasze wzajemne stosunki. Byłam mu wdzięczna, że potrafił schować dumę do kieszeni, zrobić taktyczny krok w tył i zatrudnić się jako zwykły pracownik, po latach bycia szefem własnej firmy. Zrobił to dla rodziny i doceniałam jego poświęcenie. Późniejsze wzloty i upadki nie naruszyły naszej więzi. Z każdych kłopotów wychodziliśmy obronną ręką, jeszcze bardziej ze sobą zżyci.
A potem Grzegorz zmarł. Miał tętniaka, który pękł, i w jednej chwili straciłam męża, a wraz z nim dotychczasowe życie i emocjonalne wsparcie. Nikt nie jest przygotowany na śmierć najbliższej osoby, ale to było tak niespodziewanie… Byłam kompletnie nieprzygotowana, bo w ogóle nie brałam tego pod uwagę.
Po szoku uderzyła rozpacz. Dostałam leki uspokajające i pogrzebu prawie nie pamiętam. Chłopcy się tym zajęli, jak wszystkim innym, ale nie mogli być przy mnie cały czas. Mieli swoje życie, do którego musieli i powinni wrócić. Obaj studiowali, jeden w Krakowie, drugi w Stanach. Przy nich udawałam silną i zdeterminowaną. Zapewniłam ich, że sobie poradzę. Wyjechali, a ja, gdy zostałam całkiem sama, poczułam się okropnie zagubiona i bezradna. Jak nigdy wcześniej.
Miałam koleżanki, znajome z pracy, sąsiadki, ale właściwie żadnych przyjaciół. Nie potrzebowałam bliskich więzi z innymi, bo mąż mi wystarczał. Dlatego moja żałoba była tym dotkliwsza – straciłam i męża, i przyjaciela. Bez niego tonęłam w pustce. Była wokół mnie, była we mnie…
Ale nie załamałam się. Niemal słyszałam, jak Grześ szepcze mi do ucha: wstawaj, nie poddawaj się, żyj za nas dwoje. Powoli, mozolnie budowałam swoje życie na nowo, ucząc się samotności. Dopiero gdy ją oswoiłam, gdy nie przerażała mnie już panująca w mieszkaniu cisza, zaczęłam z niego wychodzić. Poznawać nowych ludzi, a przy okazji rozszerzać swoje zainteresowania. Zapisałam się nawet na kurs tańca dla osób pięćdziesiąt plus.
Właśnie na kursie poznałam Stefana. Od razu go polubiłam, od pierwszego wspólnego tańca i śmiechu, bo oboje mieliśmy więcej chęci niż poczucia rytmu. Gdy byliśmy razem w parze, rozmawialiśmy i żartowaliśmy, co oczywiście utrudniało nam naukę kroków. Kiedy kurs się skończył, Stefan zaprosił mnie na pożegnalną kawę. Potem było pożegnalne kino, następnym razem teatr… Lubiłam z nim spędzać czas, łączyło nas podobne poczucie humoru i taki sam gust w wielu kwestiach.
Problem w tym, że mój nowy znajomy, który stawał mi się coraz bliższy, nie patrzył na mnie jak na zwykłą znajomą. Chyba od początku wiedziałam, że mu się podobam, takie rzeczy kobieta wyczuwa. Ale świadomie udawałam, że nie rozumiem znaczenia jego komplementów, szarmanckich gestów i gorących spojrzeń. Starałam się obracać w żart próby flirtu, lecz on się nie zniechęcał.
Niedawno przekroczył stawianą przeze mnie granicę i odważył się na pocałunek. Dalsze udawanie, że to platoniczna znajomość, straciło sens. Nie odepchnęłam go, chyba z ciekawości, i teraz nie wiem, co mam zrobić. Pocałunek nie wywarł na mnie wrażenia. Żałuję, ale taka prawda. Żadnych ciarek. Zero chemii. Stefan mnie nie pociąga, nie czuję przy nim motyli w brzuchu, nie miękną mi kolana. Nie chodzi o jego wygląd; obiektywnie patrząc, jest przystojnym mężczyzną: wysoki, dobrze zbudowany, a łysina zamiast go postarzać, dodaje mu męskości. Ale zauroczenie to kwestia subiektywna. Gdybyśmy mogli się zakochiwać, w kim chcemy, życie byłoby dużo prostsze.
Waham się, jak postąpić. Postawić na szczerość? Ale wtedy mogę go stracić, a żal by mi było tej znajomości. Naprawdę lubię Stefana, rozśmiesza mnie jak nikt inny, czuję się przy nim komfortowo – swobodnie i bezpiecznie. Dzięki niemu znów mogę doświadczać dzielenia się. Podróżowanie, oglądanie filmów, wyjście do restauracji, wszystko to można robić w pojedynkę, jednak radość jest większa, a przeżycia intensywniejsze, kiedy dzieli się wrażeniami z drugą osobą.
Czy to wszystko? Nie.
Odkryłam w sobie kobiecą próżność. Sprawia mi przyjemność bycie podziwianą i adorowaną. To mnie bawi i odmładza. Dlatego nie chcę odrzucić Stefana. Kto wie, może moje uczucia z czasem się rozwiną i nabiorą rumieńców. Przecież nie zawsze musi być uderzenie pioruna, czasem miłość cicho puka do drzwi. Pocałunek trzęsienia ziemi nie spowodował, ale to nie znaczy, że chemia się nie pojawi. Później. Może Stefan ma bogate doświadczenie i porywające umiejętności… Tylko musiałabym mu dać szansę, by się nimi wykazał. Bez tego...
Pytanie: co dalej? Związek to nie tylko namiętność. To nie tylko żarty i rozmowy. To także dopasowywanie się do siebie nawzajem i kompromisy. Czy ja mam na to siły i ochotę? Nie jestem już młoda, brak mi wytrwałości i entuzjazmu. W młodości człowiek jest jak plastelina, dopiero poznaje siebie i łatwo mu się zmieniać pod wpływem innych, lecz z czasem ta elastyczność zanika. Chyba nie mam wystarczającej motywacji, aby się starać tak jak za młodu.
Stefan nigdy nie będzie dla mnie tak ważny jak mój nieżyjący mąż. A jednak sprawia, że częściej się uśmiecham, i tęsknię za nim… Nie chcę go zwodzić, nie zasłużył na to. Samej siebie też nie chcę oszukiwać. Jak mam się angażować, to na sto procent. Tylko czy takie podejście mnie nie ogranicza?
Coraz bardziej mnie męczy ta sytuacja zawieszenia. Wkrótce będę musiała podjąć decyzję, nie mogę dłużej robić uników. Stefan jasno się określił. Chce ze mną być, nie jako towarzysz w spędzaniu wolnego czasu, ale jako życiowy partner.
Zaryzykować i dać mu szansę? Niech o mnie zawalczy.
A jeśli ostatecznie go odtrącę i zranię jeszcze bardziej? Czy warto tracić jego i mój czas, narażać nas oboje na niezręczność i przykrości? Mam w głowie taki mętlik od ciągłych rozważań „za” i „przeciw”, że już parę razy sięgałam po monetę. Niech los zdecyduje. Niestety, albo na szczęście, jestem zbyt rozsądna na takie rozwiązanie.
Gdybym była zakochana, nie wahałabym się?