Wywiad

Pandemia tematem nowego filmu Kingi Dębskiej: "Materiału do scenariusza szukam na SOR-ach"

Pandemia tematem nowego filmu Kingi Dębskiej: "Materiału do scenariusza szukam na SOR-ach"
Kinga Dębska, reżyserka i scenarzystka filmowa.
Fot. AKPA

Kinga Dębska materiał do scenariusza filmu o pandemii Covid-19 zbiera w szpitalu, ale czerpie też z własnego życia. „Film jest jak lustro” – mówi. Czy dlatego "Moje córki krowy" poruszyły widzów? "Zupa nic" nawiązuje do tej historii, ale cofa ją do niezwykłego dzieciństwa w PRL-u. „Wszyscy mamy porąbane życiorysy – uważa reżyserka i scenarzystka filmowa. – Właśnie dlatego są takie fascynujące!”

Co panią niesie w życiu? Jako kobietę, jako reżyserkę?

Kinga Dębska: Niepokój, który powoduje, że nie mogę długo zostać w jednym miejscu. Taki „drive” do szukania czegoś więcej. Nigdy mi nie wystarczało to, co mam, bo byłam ciekawa, co jest za zakrętem. Zupa nic ma za chwilę premierę, a ja piszę już nowy scenariusz, pandemiczny, i zbieram dokumentację na SOR-ach.

Wczoraj spędziłam dzień w szpitalu w Grodzisku Mazowieckim. Ordynator opowiadał mi o koledze lekarzu, który niedawno zmarł na Covid-19, o wesołej, pulchnej kobiecie, którą przyjął w marcu zeszłego roku z lekką dusznością, a która, mimo starań lekarzy, po kilkunastu godzinach nie żyła.

Kolejny raz uświadomiłam sobie, że tu nie ma żadnych reguł. Czekam na szczepionkę jak na zbawienie.

Czego pani szuka na tych SOR-ach?

Prawdy. Muszę sama porozmawiać z lekarzami, poznać ich historie, spojrzeć w oczy i zapytać: „Co panu zapadło w serce?”. To musi być ich wiedza osobista, indywidualne doświadczenie. Wtedy wszystko zaczyna mi się układać w głowie. W pewnym sensie nie wiem, czego szukam, bo nie wiem, co usłyszę, odkryję. Myślę, że pandemia jest dla nas doświadczeniem nieporównywalnym z niczym innym. Zauważyłam, że ludzie starają się nie zbliżać do siebie, nie przytulać, nie całować. Mam obawy, że ten lęk z nami zostanie. Psychologicznie to ogromna zmiana.

Zamierzam zrobić film o rodzinie podzielonej politycznie – jeden z jej członków jest lekarzem na SOR-ze, wybucha epidemia i... co dalej?

Chciałabym zrozumieć, co działo się z nami przez ten ostatni rok. Film jest jak lustro. Można się w nim przejrzeć, żeby zobaczyć, czy wciąż jesteśmy ludźmi. Mimo wszystko będzie to komedia, do której mi ostatnio najbliżej.

„Życie jest poza kinem. Kino może tylko o nim opowiadać” – powiedziała mi pani kiedyś.

Moją misją jako reżysera jest rozmawianie z widzami nie po to, by im coś w życiu naprawiać czy pouczać, tylko żeby zrobiło im się cieplej na sercu, by poczuli, że nie są sami.

Tak się poczułam, oglądając film Zupa nic. Zafundowała nam pani powrót do dzieciństwa w PRL-u. Zobaczyłam w tej opowieści kawałek swojego życia.

Ten film jest moim słodko-gorzkim powrotem do dzieciństwa intymnego, do tego, co mnie uformowało. Na początku myślałam, że powinnam swoje wspomnienia skonsultować z siostrą, pogadać z nią, jak było naprawdę. Ale doszłam do wniosku, że im bardziej ta opowieść będzie osobista, nawet zmyślona, bo przecież pamięć płata figle, tym będzie lepsza. Bo wyjdzie z mojej krwi i z mojej wyobraźni.

Co było tym wyjątkowym wspomnieniem, które uruchomiło pani pamięć?

Mam może sześć lat, jesteśmy w dużym pokoju, ława odsunięta od wersalki, na której spali rodzice. Razem z siostrą z rączkami w górze stoimy na dywanie w majtkach i koszulkach, a tata owija nas lisimi kitkami, bo w taki sposób rodzice postanowili przemycić je na Węgry – na dzieciach. Węgierki uwielbiały lisy i nosiły je jako szaliki. Obie z siostrą poruszamy się jak wańki-wstańki w tej konstrukcji z lisów. Do dziś pamiętam, jak drapią mnie lisie pazurki. W moich wspomnieniach są chwile radości i szczęścia, ale też lęki i smutek. Punkt widzenia dziecka jest szczególny...

Dzieci często mają poczucie odpowiedzialności za wszystko wokół. Wydaje się im, że od nich zależy, czy rodzice się rozwiodą, czy świat się nie skończy.

Dlatego na planie Zupy nic powtarzałam, że bez względu na to, jak bardzo mieliśmy spieprzone dzieciństwo, możemy być szczęśliwi. Sztuka jest formą terapii i to była moja terapeutyczna teza. Mamy zbyt dużą łatwość obarczania rodziców winą za nasze nieudane życie. Pamięta pani książkę "Toksyczni rodzice" Susan Forward?

Nie.

To ma pani szczęście. Ta książka zrobiła mi dużo złego, bo przeczytałam ją za wcześnie. Koleżanki i ja czytałyśmy ją z wypiekami, a potem formułowałyśmy oskarżenia, że to mi nie wyszło przez ojca, tamto przez upiorną matkę i że zmarnowane szanse to ich wina. Dziś myślę, że zwalanie odpowiedzialności na innych jest dziecinne. Jesteśmy panami własnego losu, od nas zależy, co zrobimy z życiem. Nikt nam nie obiecywał, że będzie łatwo. Droga do dorosłości, do szczęścia jest wyboista, ale warto odszukać własną. Może to zabrzmi banalnie, ale nie należy spełniać marzeń innych.

Ciąg dalszy wywiadu w kwietniowym numerze "Twojego Stylu".

zamow do domu0421

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również