Klęski, potknięcia, wpadki... Zamiast się ich obawiać, spróbuj je cenić i obrócić na swoją korzyść. Prestiżowy magazyn „Nature” opublikował badania, które dowiodły, że w życiu rozwijamy się najlepiej, gdy doświadczamy i sukcesów, i porażek. Dlaczego? Bo człowiek, który się myli i ponosi klęski, intensywnie się uczy i rozwija. A ci, którzy twierdzą, że idą od jednego sukcesu do drugiego, oszukują innych i siebie, mówi Ewa Stellmach, psycholog i coach.
Twój STYL: Coś się pani ostatnio nie udało?
Ewa Stellmach: Nie używam zwrotów udało się – nie udało. Udać to się może trafienie szóstki w totka. Bardziej odpowiada mi metafora gry: można grać, wygrać lub przegrać. Słowa „porażka” nie lubię, bo ma smutny wydźwięk. A jeśli przegrałam, wiem, że próbowałam. Czuję, że jest we mnie siła, nie zdaję się na los. Byłam dumna, gdy jeden z piłkarzy, z którymi pracuję, na komentarz dziennikarza: „no, udało ci się strzelić bramkę”, odpowiedział: „Nie udało mi się. Byłem w odpowiedniej chwili w odpowiednim miejscu, wiedziałem, co zrobić, gdzie się ustawić, cały zespół wiedział”.
To ważne, jak mówimy o sukcesach i przegranych?
Tak, bo to kształtuje nasz sposób myślenia o świecie. Z moimi klientami – nie tylko sportowcami, ale też biznesmenami, lekarzami – pracuję nad ich odpornością psychiczną, nazywaną przez psychologów rezyliencją. To cecha osobowości, która w znacznym stopniu determinuje to, w jaki sposób radzimy sobie ze stresem, presją, wyzwaniami. Odpornym psychicznie jest łatwiej, bo wierzą, że niezależnie od wszystkiego dadzą radę. I dają. Przegrane ich nie załamują. Kluczowe w budowaniu tej umiejętności jest przekonanie, że to MY mamy wpływ na bieg zdarzeń. Natomiast nie idzie z nim w parze mówienie „powiodło mi się”. Ogląda pani czasem konferencje prasowe po zawodach, meczach? Irytuje mnie, gdy słyszę, jak sportowiec, który właśnie stanął na podium mówi: „Udało się zdobyć medal”. Myślę wtedy: Chłopie, co ty mówisz?! To nie przypadek! Ciężko pracowałeś i tego dnia byłeś najlepszy!
Mnie irytuje, gdy sportowcy, którzy przegrali w słabym stylu, mówią: „No, tym razem się nie udało…”. Ale może tak jest łatwiej, niż przyznać: „Popełniłem błąd. Byłem słabo przygotowany, nietrafnie oceniłem sytuację”.
Takie sformułowanie to jest rodzaj wymówki. W naszym społeczeństwie nie przyznaje się ludziom prawa do popełniania błędów. Odczuwamy lęk przed przegranymi i redukujemy go, zwalając winę na okoliczności: „To nie ja zawiodłem, to przez pogodę, śliskie buty, pecha”. Niektórzy negują wręcz fakt przegranej. Bagatelizują ją albo uciekają, zamiast bardziej się postarać, nie odpuszczać, ciężej pracować.
Na przykład zmieniają pracę, małżonka. Znajomy prezes powiedział, że nigdy nie zatrudnia osób, które na rozmowach kwalifikacyjnych chwalą się, że odnoszą same sukcesy.
Słusznie, bo prawdopodobnie to ludzie, którzy nie chcą dostrzegać przegranych. Ale to znaczy, że odbierają też sobie szansę na uczenie się na własnych błędach. „Nie trafiłem dziewięć tysięcy razy, przegrałem prawie trzysta meczów, powierzano mi decydujące rzuty, a ja chybiałem. Przegrywałem raz za razem w moim życiu. Dlatego właśnie odniosłem sukces”, powiedział Michael Jordan, jeden z koszykarzy wszech czasów. Kiedy rozmawiam z moimi klientami na sesjach indywidualnych czy podczas szkoleń, często porównuję porażkę do przyjaciela. Pytam, kim jest najlepszy przyjaciel, czego od niego oczekujemy? Prawie zawsze pada stwierdzenie: że powie prawdę, nawet bolesną. Widzicie? Przegrana jest jak najlepszy przyjaciel, bo mówi nam ważne rzeczy, pokazuje, co zmienić, żeby następnym razem być lepszym.
Co konkretnie możemy wyczytać z porażek? I jak to robić?
Ważne, jaki jest mój pierwszy cel. Jeśli jest nim „wygrana”, a na mecie mecie jestem czwarta, choć miałam możliwości na lepsze miejsce, powinnam przyjrzeć się tym trzem, które lepiej wypadły. Mówiąc „meta”, mam na myśli nie tylko sport. Przecież codziennie stajemy do wyścigu: o awans, podwyżkę, miejsce na studiach, dofinansowanie dla firmy. Poza tym przegrana to okazja, by dowiedzieć się czegoś ważnego o sobie. Pamiętam zawodniczkę. Zbliżały się ważne zawody, była wymieniana w gronie faworytek. Miała doświadczenie, świetne czasy na treningach, była w szczytowej formie i... trudno w to było uwierzyć, ale osiągnęła jeden z najgorszych wyników. A najdziwniejsze, że w trakcie startu w ogóle nie czuła, że coś jest nie tak.
Co było nie tak?
Po powrocie do kraju długo analizowałyśmy to wydarzenie. I ona w końcu mówi: „Przypominam sobie jedną ważną rzecz. W dniu zawodów trener powiedział, że rezygnuje po mistrzostwach, bo nie czuje wsparcia ze strony zawodniczek i nie widzi sensu w dalszej pracy”. No i wszystko stało się jasne. Ta zawodniczka należała do grupy osób szczególnie wrażliwych. Takich ludzi emocje typu smutek, rezygnacja, poczucie beznadziei, które udzieliły im się od kogoś innego, potrafią radykalnie podciąć. Dziewczyna, o której mówię, dużo pracowała potem nad swoją odpornością psychiczną i umiejętnością odcinania się od emocji w momencie startu. Często pytam zawodowych sportowców, którzy ponieśli klęskę: kiedy dokładnie przegrałeś? Jeden z dżudoków odpowiedział: „W momencie, w którym ktoś krzyknął na trybunach. Spojrzałem tam, zdekoncentrowałem się i zostałem powalony na matę”.
Dlaczego to takie ważne?
Bo przegrywamy nie wtedy, kiedy ogłosi to sędzia, ale w chwili, w której popełniamy błąd, nieraz banalny, albo kiedy się poddajemy. To samo wydarza się w życiu. Ten na pozór nieistotny błąd trzeba zdemaskować. Jak mój dżudoka. Przegrywam z kimś innym wyścig o wymarzoną pracę, bo spóźniłam się pięć minut. Drobiazg. Już to wiem. Na przyszłość się nie spóźnię. To jest nauczka z przegranej. Przegrana może wyrobić też w nas waleczność. Czytałam wywiad z trenerem, który wyszukiwał w USA zdolnych młodych sportowców z lig okręgowych. Powiedział, że interesują go zawodnicy, którzy sprawiają wrażenie utalentowanych, ale wiedzą, jak to jest nie być pierwszym. Bo jeśli teraz idzie im dobrze, to znaczy, że potrafią się podnosić po upadku i walczyć dalej. Najgorzej, gdy klęska spotyka kogoś, kto zaliczał tylko zwycięstwa i wierzył, że tak będzie zawsze.
Jak to? Tyle mówi się o nastawieniu na sukces. Podobno można się na niego zaprogramować?
Hm, to nie działa tak prosto. Kilka lat temu ukazała się książka "Nowa psychologia sukcesu" wybitnej psycholożki, profesor Uniwersytetu Stanforda Carol Dweck. Dweck dzieli ludzi na nastawionych na trwałość albo na rozwój. Ci pierwsi żywią przekonanie, że cechy, inteligencja, talenty są stałe. Rodzimy się z nimi i albo je mamy, albo nie, koniec, kropka. Rodzice osób nastawionych na trwałość w dzieciństwie mówili im: „Jesteś uzdolniony plastycznie”, „Jesteś najlepszy”. Takie osoby cały czas próbują sobie i innym coś udowodnić. Porażka w tym wypadku nie wchodzi w grę, bo stawia pod znakiem zapytania wszystkie przekonania na temat samego siebie. „Mam podobno dar do muzykowania i słuch absolutny, a nie zostałam gwiazdą estrady! Co to znaczy? Może jednak to nieprawda, może wcale nie jestem uzdolniona muzycznie! To kim ja jestem?” – to jest w skrócie ten typ rozumowania. Prowadzi do strachu przed przegraną, a gdy ona ma miejsce – do negowania jej, ignorowania lub uciekania przed skonfrontowaniem się z nią. Taka osoba musi ciągle potwierdzać własną wartość zwycięstwami, sukcesami udowadniać, kim jest. Natomiast dla osób nastawionych na rozwój porażka jest naturalną częścią życia, bo im wpojono wiarę, że nad umiejętnościami trzeba pracować, talent niewiele znaczy bez ciężkiej pracy. A porażka nie przekreśla talentu, a jedynie wskazuje, że w trakcie pracy popełniliśmy błąd. Naprawimy i wtedy się uda.
Rozumiem, że to drugie nastawienie jest dla nas lepsze?
Ale niestety w naszym świecie jednak rzadziej spotykane. Ostatnio coraz częściej odbieram telefony z prośbą o konsultację z młodymi sportowcami. Nie pracuję z dziećmi, ale z ich rodzicami i trenerami. Budzi mój sprzeciw, gdy na profilu społecznościowym ojca nastoletniego zawodnika, który zajął drugie miejsce, czytam gratulacje od znajomych i niżej odpowiedź ojca: „Nie ma czego gratulować. Pierwszy przegrany”. My nie tylko sobie nie dajemy prawa do porażek, ale także, a może przede wszystkim nie dajemy go najbliższym. „Dostałeś czwórkę? Fajnie, a co dostała Zosia?”, mówimy do dziecka. „Nie załapałeś się na podwyżkę? A kogo szef awansował, znowu Darka?”, pytamy partnera. A bez „zaprzyjaźnienia się” z przegraną szanse na złoto czy awans są niewielkie.
Klęski możemy sami zaprogramować?
Zaryzykuję twierdzenie, że przegrana zaczyna się w głowie. Od przekonań, które niweczą nasze nadzieje na zwycięstwo. Niedawno prowadziłam szkolenie dla kobiet biznesu. Rozmawiałyśmy o często używanym na tzw. motywacyjnych eventach haśle: „Możesz wszystko”. A to nieprawda. Nie możesz wszystkiego, choć możesz wiele. Z pewnych rzeczy zrezygnuj. Nie musisz być idealna. Nie musisz ciągle zwyciężać. To nie powinien być cel.
Jak to? Nie musimy tego celu realizować?
Wróćmy do metafory sportu, bo tu zwycięstwo i przegrana są szczególnie bolesne i raczej trudno udawać, że porażki nie istnieją. Jeśli jest mecz, walka bokserska, bieg na sto metrów, to wygra tylko jedna drużyna czy jeden zawodnik. Jeśli stawiamy sobie tylko taki cel – złoto! mistrzostwo! – dużo ryzykujemy. Lepiej formułować cele zadaniowe. Taki cel postawili sobie zawodnicy polskiej drużyny amp futbolu (piłka nożna uprawiana przez osoby po amputacji – przyp. red.), zaliczani do światowej czołówki. Ich głównym i najważniejszym celem jest zbudować mistrzowski zespół. Czyli taki, w którym jeden na drugiego zawsze może liczyć, jeśli trzeba, weźmie odpowiedzialność za kolegę z drużyny. Zespół, w którym każdy zawodnik ma poczucie, że jest ważny, nawet jeśli siedzi na ławce rezerwowych.
Przełóżmy to na język świata pozasportowego.
Dyrektor działu handlowego też może chcieć zbudować mistrzowski zespół handlowców, zamiast straszyć pracowników wyśrubowanymi normami i wrzeszczeć, że powinni mieć lepsze wyniki od konkurencji. Może pytać: czego nam trzeba, żeby uzyskać lepszy wynik, co mogę zrobić, żeby wam pomóc? Gdy idzie pani na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy marzeń, proszę nie zawieszać się na myśli: „Muszę zdobyć tę posadę”. Raczej zacząć od zastanowienia się: „Dlaczego to dla mnie ważne?”. Proszę przygotować się do rozmowy merytorycznie, z kimś ją przećwiczyć. Zadbać o komfort i dobre samopoczucie, włożyć ukochane czerwone szpilki, które dodają pani pewności siebie, ale nie nowe buty, które mogą pani obetrzeć stopy i zdekoncentrować. A na koniec pomyśleć: „Zrobię wszystko, żeby pokazać się od jak najlepszej strony. I w takim wypadku, nawet jeśli nie dostanę tej pracy, będę miała następną szansę i kolejną”. Motywacja zadaniowa jest świetna, bo nie jest motywacją na efekt wygrana–przegrana, tylko na zdobywanie doświadczenia i rozwój. Nastawienie wyłącznie na sukces sprawia, że w decydującej chwili jesteśmy spięci, nawet rutynowe czynności nam nie wychodzą.
To chyba częsta przypadłość. Ktoś świetnie zna materiał, a na egzaminie oblewa.
O takich osobach w sporcie mówimy „mistrzowie treningów”. Gdy pracuję z klientami nad wyrobieniem motywacji zadaniowej, często przywołuję słowa Roberta Karasia, triatlonisty, mistrza świata w potrójnym Ironmanie: „Wiedziałem, po co przyjechałem, wiedziałem, że będzie ciężko, mam cel do osiągnięcia, zadanie do zrealizowania i trzeba to po prostu zrobić. Byłem zaprogramowany tak, żeby w zdrowiu i najlepiej, jak potrafię, dobiec z punktu A do B”. Dodajmy, że konkurencja, w której startuje Robert Karaś, to ponad 11 km pływania, 126 kilometrów biegu i 540 km jazdy na rowerze. Robertowi Karasiowi zajęło to ponad 30 godzin.
Imponujące! Wiele godzin morderczego wysiłku na granicy możliwości...
...w upale! Profesor Carol Dweck nazwałaby to właśnie nastawieniem na rozwój. Ono plus ciężka praca, przygotowanie zapewniły mu zwycięstwo. Sukces można odnieść, nawet nie zdobywając medalu, tylko wypełniając ten plan: w zdrowiu i na miarę swoich możliwości.
Czym w tym wypadku byłaby porażka?
Na przykład wycofanie się, bo ciężko, bo gorąco, ciało boli. Poddanie się negatywnym myślom: nie dam rady, oni są lepsi, pierwsze miejsce albo nic. Z tym że nawet wtedy lubię mówić klientom, że porażka to jest... alternatywna forma sukcesu.
Czyli? Bo to jednak brzmi zaskakująco.
Prosty przykład: pracę w korporacji traci kobieta, która spędziła w jednej firmie wiele lat, poświęcając jej też życie prywatne, zdrowie. Jest załamana, ale po pewnym czasie zaczyna dostrzegać pozytywy sytuacji. Ma więcej czasu dla siebie i mniej stresu. Rozmawiamy o tym, co lubi robić, co ją cieszy. Okazuje się, że zawsze chciała zajmować się rękodziełem. Korporacja przytrafiła się przypadkiem, a potem ona latami w niej tkwiła od sukcesu do sukcesu. I ta osoba zaczyna pracować nad nową ścieżką kariery. Coś, co początkowo wydaje się być porażką, często jest jak zwrotnica: zmienia bieg życia. Najczęściej na lepsze. Choć trzeba czasu, by to dostrzec.
Gdy tak z panią rozmawiam, mam wrażenie, że porażka w ogóle nie istnieje, zawsze jest w pewien sposób… korzystna!
No widzi pani! I nie porażka, tylko przegrana. Grała pani, przegrała. Następnym razem może pani wygrać.
Ewa Stellmach jest trenerem, psychologiem i coachem, pracuje głównie ze sportowcami i przedsiębiorcami w zakresie wzmacniania odporności psychicznej. Uczy, jak cieszyć się z sukcesu, a z przegranych wyciągać wnioski.