Nigdy nie miałam problemów z dodatkowymi kilogramami. Wszystko zmieniło się po ciąży i tak już zostało. Po latach liczenia kalorii, dzisiaj wiem, że warto było pokochać siebie.
Jestem spełnioną, szczęśliwą kobietą. Mam własną firmę, kochającego męża, córkę, która właśnie kończy prestiżowe studia. Naprawdę lubię swoje życie. Ale jeszcze do niedawna nie potrafiłam się w pełni cieszyć tym, co mam. Powód może wydawać się niepoważny, błahy, ale dla mnie był jak ostry kamyk w bucie, jak ziarnko piasku w oku. Przeszkadzał, bolał, drażnił.
Od kilkunastu lat zmagam się z nadwagą. Dokładniej, powinnam powiedzieć: zmagałam się, bo ta walka jest już zakończona. Czy wygrałam? Uważam, że tak, chociaż znalazłoby się wielu, którzy uznaliby taki sukces za porażkę. Bo wcale nie schudłam, tylko zaakceptowałam siebie taką, jaka jestem, dwa rozmiary większą niż kiedyś.
Nie zawsze miałam ten problem. W młodości byłam szczupła bez żadnego wysiłku. Jadłam, co chciałam, ile chciałam, a brzuch pozostawał idealnie płaski, miałam wcięcie w talii i smukłe uda. Nieraz słyszałam komplementy, że mam figurę jak modelka. W tamtych czasach nie rozumiałam moich koleżanek, które walczyły z nadprogramowymi kilogramami. Pocieszałam je, ale w duchu myślałam, że są leniwe, łakome i tylko szukają wymówek, zamiast się za siebie zabrać. Przecież wystarczy się ruszać, zrezygnować ze śmieciowego jedzenia, ograniczyć porcje – i już. Sylwetka sama się nie wyrzeźbi. Ja bardzo lubiłam sport: jeździłam na rowerze, pływałam. Bez wątpienia aktywność fizyczna pomagała mi zachować szczupłą sylwetkę, ale z biegiem lat miałam się przekonać, że czasem to nie wystarczy…
Moje problemy z wagą zaczęły się kilka lat przed czterdziestką, kiedy po długich staraniach udało mi się zajść w upragnioną ciążę. Miałam ogromny apetyt i chociaż wiedziałam, że nie powinnam jeść „za dwoje”, a „dla dwojga” – czyli zdrowo, mądrze, bez przejadania się – to zwyczajnie nie potrafiłam się powstrzymać. Pochłaniałam ogromne ilości lodów, ciastek, kanapek, a potem czułam się źle, miałam wyrzuty sumienia, obwiniałam się o brak silnej woli. Moja lekarka przestrzegała mnie, że za szybko i za dużo przybieram na wadze. Potakująco kiwałam głową, obiecywałam poprawę, a potem znowu nocą zakradałam się do lodówki...
Pocieszałam się, że schudnę po porodzie, dzięki karmieniu piersią. Nie udało się. Maja była trudnym, wymagającym ciągłej uwagi niemowlęciem. Przez pierwsze lata jej dzieciństwa byłam wykończona i permanentnie niewsypana. Jedzenie stanowiło wówczas moje koło ratunkowe, moją pociechę, odskocznię. Kiedy powieki same mi się zamykały, kiedy miałam ochotę płakać z wyczerpania, sięgałam na zmianę po kawę i czekoladę. Słodycze plus kofeina dodawały mi sił i poprawiały nastrój.
Córeczka rosła, sytuacja się poprawiała, z każdym miesiącem stawała się bardziej pogodna i samodzielna, a ja stopniowo odzyskiwałam swoje życie. Ale nie moje dawne ciało. Zorientowałam się, jak bardzo przytyłam, dopiero wtedy, kiedy Maja poszła do przedszkola, a ja zaczęłam prowadzić w miarę normalne życie.
Ubrania sprzed ciąży już na mnie nie pasowały. Ulubione, dopasowane dżinsy były tak ciasne, że wciągałam je zaledwie do połowy ud. Garsonki i kostiumy dopinałam z trudem. Jeden mocniejszy wdech i mogły pęknąć. Musiałam wymienić całą garderobę.
Popełniłam błąd, nie żegnając się z moimi dawnymi ubraniami. Schowałam je na dnie szafy i obiecałam sobie, że już wkrótce znowu się w nie zmieszczę. Przeszłam na dietę, wróciłam do uprawiania sportu, dodatkowo zapisałam się na siłownię. I bingo, udało mi się szybko schudnąć!
A potem równie szybko przytyłam. Doświadczyłam na własnej skórze efektu jo-jo, w którego istnienie do tej pory nie wierzyłam. A tu proszę. Wystarczyło po odchudzaniu wrócić do normalnego jedzenia, bez odmierzania porcji, pilnowania składu, unikania cukru, tłuszczu i węglowodanów, odmawiania sobie wszystkiego, co pyszne. Kilogramy momentalnie też wróciły, i to z naddatkiem.
Załamałam się. Znowu przytyłam, a już nie miałam wytłumaczenia w postaci ciąży i wymagającego dziecka. Nie znosiłam swojego ciała w tej nowej wersji: z wystającym brzuchem, zbyt krągłymi udami i ramionami. Nienawidziłam cellulitu, który szpecił moją skórę. Mąż próbował mnie pocieszać. Przytulał mnie, głaskał, całował i dowodził, że w krąglejszej wersji jestem bardziej zmysłowa i pociągająca. Na próżno. Skoro ja się sobie nie podobałam, jego komplementy niewiele mogły zmienić.
Więc znów przeszłam na dietę. I tak zaczęła się moja wieloletnia, beznadziejna walka o wymarzone ciało. Męczyłam swój organizm kolejnymi dietami, a efekty były bardzo krótkotrwałe. Tak jakby moje dręczone ciało uparło się, że chce być puszyste i kropka.
Kiedy powiedziałam sobie „dość”?
Przeglądałam internet i trafiłam na test do samodzielnego wypełnienia. Dotyczył nastroju. Trochę dla zabawy, trochę z ciekawości wypełniłam go i osiągnięty wynik mnie przestraszył. Wynikało z niego, że mam bardzo obniżony nastrój. Takich testów nie należy traktować jak diagnozy, zdaję sobie z tego sprawę, ale coś sobie uświadomiłam. Bezustanne martwienie się o figurę ewidentnie mnie unieszczęśliwiało.
Czułam się winna, jak zjadałam ciastko i jak go nie zjadłam, będąc z przyjaciółką w kawiarni. Może są ludzie, dla których jedzenie nie jest ważne, ale ja do nich nie należę. Nie lubię uczucia głodu. Frustruje mnie zastanawiania się, co jest tuczące. Smakowanie potraw daje mi dużo radości. Kocham posiłki, bo łączą ludzi. Wspólne siedzenie za stołem, niespieszne rozmowy, śmiechy… Nie wyobrażam sobie życia bez takich chwil. Nie chcę też odmawiać poczęstunku u mamy, dla której gotowanie jest wyrazem miłości i troski. Owszem, dodaje do zup i gotowanych warzyw zasmażkę, a ciasta piecze na maśle i nie żałuje cukru, ale nie zamierzam jej nawracać na zdrową kuchnię. Wolę się cieszyć, że ją mam i chwalić smakołyki, które mi podsuwa. A że nie będę miała talii osy i nie wcisnę się w rozmiar 36? Trudno.
Zaakceptowałam swoją nadwagę, ale to nie znaczy, że sobie folguję. Nie objadam się i nie machnęłam ręką na zdrowie. Lubię sport i nadal go uprawiam. Dla przyjemności, dla endorfin, dla dobrej kondycji, a nie dla trzymania linii. Regularnie spaceruję i wszędzie, gdzie mogę, dojeżdżam na rowerze, zamiast samochodem. Staram się odżywiać rozsądnie, w moim jadłospisie jest dużo warzyw i owoców. Zmieniło się to, że pozwalam sobie na kulinarne „grzeszki”, takie jak pizza czy ciastko, bez najmniejszych wyrzutów sumienia.
Od kiedy przestałam walczyć z własnym ciałem, czuję się dużo lepiej – i psychicznie, i fizycznie. Nauczyłam się zauważać, co jest we mnie ładne, zamiast bez końca się zadręczać tym, co postrzegałam za brzydkie, za grube. Pełniejsze ciało ma też swoje zalety. Piękny biust i krągłe pośladki, które nie potrzebują żadnych sztucznych wypełniaczy. A dzięki pełniejszej twarzy wyglądam młodziej, niż na to wskazuje pesel...