Byłam rozgoryczona, kiedy nowa lekarka w przychodni nie doceniła mojego doświadczenia. Pod wpływem chwili zrobiłam coś, co miało później poważne konsekwencje.
W centrum medycznym pracuję od piętnastu lat. Lubię tę pracę i to miejsce, położone nieopodal starego parku, w dzielnicy willowej powstałej jeszcze przed wojną, jako sypialnia dla elit. Budynki projektowali tu najlepsi architekci. Nasze centrum znajduje się w secesyjnej willi, wpisanej do rejestru zabytków.
Nasi pacjenci też mieli już swoje lata, a ja znałam każdego. Obudzona w środku nocy mogłam z pamięci recytować zapisane w kartotece informacje. Cieszyłam się zaufaniem pacjentów, którzy często zwracali się do mnie po pomoc nawet po godzinach. Taka specyfika pracy, a ja czułam się kimś ważnym i potrzebnym, szarą eminencją tutejszej społeczności. Satysfakcja, jaką przynosiła mi praca, była dla mnie najlepszym wynagrodzeniem. Duże pieniądze zarabiał mój mąż, będący przedsiębiorcą budowlanym.
Na przestrzeni lat – jako rejestratorka, sekretarka i pielęgniarka w jednym – stałam się prawą ręką doktora Stanisława. Byłam z siebie dumna, choć mało kto we mnie wierzył, gdy u progu czterdziestki, po odchowaniu dzieci, postanowiłam zdawać na studia pielęgniarskie, jako drugi fakultet po zarządzaniu i logistyce. Sukces w pewnym momencie chyba trochę mnie zaślepił. Doktor Stanisław przeszedł na zasłużoną emeryturę, a ja poczułam się w obowiązku wdrożyć nową lekarkę w procedury. W końcu wiedziałam o tym miejscu więcej niż ktokolwiek.
– Proszę wybaczyć, ale zorganizuję pracę po swojemu – zwróciła mi uwagę, kiedy po raz kolejny upomniałam ją, że robi coś inaczej niż jej poprzednik.
Z doktorem Stanisławem żyliśmy w symbiozie i rozumieliśmy się bez słów. Pozwalał mi rządzić gabinetem, rejestracją, kadrą oraz wdrażać wymyślone przeze mnie rozwiązania. Tymczasem nowa lekarka od razu postawiła granice, co ani trochę mi się nie spodobało.
– Myślę, że warto czerpać z wieloletniego doświadczenia innych – wyrecytowałam lodowatym tonem. – Praca w małej i specyficznej społeczności, jak nasza, to co innego niż taśmowe przyjmowanie pacjentów w państwowej przychodni.
– Doceniam pani wkład w tworzenie tego miejsca. – Doktor Nina uśmiechnęła się pobłażliwie i stuknęła długopisem o krawędź biurka, jakby dodatkowo punktując kropkę. – Proszę jednak pamiętać, że to ja jestem tutaj lekarzem. Nie utrudniajmy sobie pracy i życia, dobrze?
Z oburzenia aż straciłam głos. Otworzyłam usta, ale nic się z nich nie wydobyło. Odwróciłam się na pięcie i wyszłam. Nie trzasnęłam drzwiami z obawy o umieszczony w nich witraż. Opadałam na krzesło za długą dębową ladą rejestracji; serce łomotało mi w piersi. Doktor Stanisław był internistą i neurologiem, zrobił habilitację, mógł wykładać na uczelni, ale wolał być lekarzem rodzinnym w naszym centrum. I taki człowiek nigdy nie kwestionował mojego zdania, za to nowa lekarka była nie tylko mniej doświadczona, ale też sporo młodsza ode mnie. Powinna okazać przynajmniej elementarny szacunek.
– Lekarze starej daty to ginący gatunek – mruknęłam do siebie.
– Tak, tak… Szkoda naszego doktora Stasia, ale miał już swoje lata…
Zamyślona i rozgoryczona, nie zauważyłam, że do poczekalni ktoś wszedł. Dobrze znałam panią Leokadię, jedną z naszych NFZ-towskich pacjentek. Poczciwa kobieta, ale nieuleczalna plotkara. Spojrzałam jej w oczy i w tym momencie objawił mi się plan...
– To był lekarz z prawdziwego zdarzenia, nie popełniał błędów, w przeciwieństwie do niektórych… – Zawiesiłam głos i spojrzałam w stronę drzwi z witrażem.
Źrenice pani Leokadii rozszerzyły się.
– Co też pani mówi? – wyszeptała.
– Wie pani, jak to jest – mówiłam ściszonym głosem. – Kariery się u nas wielkiej nie zrobi. Raczej się ją tutaj kończy, jak się ma referencje albo… znajomości. Stawiałam na kogoś innego, no ale nie ma o czym mówić. Drobny błąd w sztuce każdemu może się zdarzyć. W końcu nie robimy tutaj operacji na otwartym sercu…
Nie dowiedziałam się, po co pani Leokadia przyszła, ponieważ obróciła się na pięcie i już jej nie było. Ta rozmowa wystarczyła, by zasiać plotkę, która wkrótce się rozrosła. Nie przewidziałam zasięgu, bo nie wzięłam pod uwagę internetu, gdzie od krytyki i oczerniania aż gęsto.
Na początku nie żałowałam młodej lekarki; przyda się jej nauczka, myślałam. Plotka utrze jej nosa i przestanie być taka harda. Może wtedy zacznie mnie traktować, jak należy. Przecież jej pomogę, jak … ładnie poprosi. Dotąd zachowywała się, jakby osobiście wymyśliła medycynę. Nie słuchała mnie, kiedy tłumaczyłam, co dolega danemu pacjentowi, a przecież to ja znałam ich najlepiej. Panoszyła się, wszystko musiała sprawdzić sama, co gorsza, zdarzało jej się podważać wcześniejsze diagnozy doktora Stanisława. Tego naprawdę było za wiele, więc się doigrała.
Nie spodziewałam się jednak, że pacjenci zaczną rezygnować z wizyt i przenosić się do konkurencji. Pozostali specjaliści w centrum też mieli mniej pacjentów, jakby zła opinia była zaraźliwa.
Pewnego ranka zobaczyłam, że ktoś pomazał sprayem samochód doktor Niny, który zostawiła na noc przed centrum. Kolana się pode mną ugięły. To zaszło za daleko! Moim celem nie była aż taka nagonka.
– Niech pani powie, co ja takiego zrobiłam tym ludziom? – westchnęła zza moich pleców lekarka. – Zaczynam wątpić w sens tej pracy…
Obejrzałam się szybko. Kobieta była blada, w jej oczach lśniły łzy. Początkowy entuzjazm, jaki ją cechował, całkowicie wyparował. Wydawała się przygaszona i zrezygnowana.
– Ludzie szepczą za moim plecami. W sklepiku tu obok sprzedawczyni udawała, że mnie nie widzi… Mniejsza o auto, ale pomazanej reputacji nie odmaluję...
– Przesadza pani – skwitowałam, wchodząc po schodkach. – Po prostu tutejsi mieszkańcy potrzebują czasu, by komuś zaufać. Zresztą na prywatne wizyty umawiają się pacjenci z całego miasta. Znajdzie pani swój target.
Zachwiałam się na śliskim schodku i doktor Nina chwyciła mnie pod ramię. Zaskoczona, drgnęłam nerwowo. Poczułam się jak przestępca złapany na gorącym uczynku.
– Target… Nie tak myślę o pacjentach. Naprawdę nie najlepsze ma pani o mnie zdanie. Od samego początku mnie pani nie lubiła, ale myślałam, że jakoś się dogadamy, dotrzemy… Złożę wypowiedzenie, proszę się nie martwić, już nie będę pani przeszkadzać.
Dopiero w tym momencie dopadły mnie wyrzuty sumienia.
– Niech pani tego nie robi – wydusiłam z siebie. – To gadanie w końcu ucichnie.
Ale czy wcześniej pani Leokadia nie wyjawi, kto był jej informatorem? Jak doktor Nina zyska świadka, gotowa oskarżyć mnie o pomówienie. Wtedy to ja stanę się obiektem plotek i ofiarą ostracyzmu. Nie przemyślałam swojej decyzji, gdy ugodzona w miłość własną, postanowiłam dokuczyć młodej lekarce. Nie planowałam zniszczyć jej dobrego imienia. Nie zmierzałam odstraszyć od naszego centrum pacjentów. Mieliśmy renomę, którą budowaliśmy latami, a która stanęła pod znakiem zapytania, bo „zdaniem dobrze poinformowanego zatrudniliśmy po znajomości kogoś o wątpliwej opinii”. Jak mam to teraz wyprostować? Łatwo coś zniszczyć, dużo trudniej naprawić.
Mimo obaw, że cała sytuacja obróci się przeciwko mnie, namówiłam doktor Ninę, żeby nie rezygnowała. Odtąd stoję u jej boku, wykonując powierzone mi zadania właściwie i z zawodową pokorą, czyli wspierając młodą lekarkę, a nie próbując nią dyrygować.
Plotka umarła śmiercią naturalną, gdy doktor Nina dowiodła swoich kompetencji. Może nie była najsympatyczniejszą lekarką pod słońcem – nie ten charakter – ale gros pacjentów woli, by lekarz był przed wszystkim skuteczny, dopiero potem miły.