Po latach pracy dano mi do zrozumienia, że nie jestem już mile widziana w firmie. Mając 55 lat postanowiłam odejść i poszukać nowej posady.
Zaraz po studiach dostałam pracę w dużym zakładzie energetycznym. Jako młoda pani inżynier przeszłam wszystkie szczeble kariery, kończąc ją na stanowisku głównego audytora. Praca była odpowiedzialna, niełatwa, ale dawała dużo satysfakcji. Niestety dwa lata temu nastał nowy właściciel, firma zmieniła się w korporację, a nasz dział objęła „nowa władza”. Dyrektorką została kobieta młodsza ode mnie o pokolenie, która wierzyła w tabelki i liczby, bardziej niż w doświadczenie i kompetencje. Męczyłam się z nią okropnie; ona ze mną też nie miała lekko. Nasze wymiany zdań zaczęły przypominać potyczki. Po jednej z ostrzejszych rozmów zasugerowała mi urlop zdrowotny i zadbanie o nerwy. Wyszłam z jej gabinetu, z trudem powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami. Myślałam kilka dni i postanowiłam odjeść. Ciężko zmieniać życie zawodowe, mając pięćdziesiąt pięć lat, ale czułam, że dłużej z tym korporacyjnym kalkulatorem w spódnicy nie wytrzymam i naprawdę będę wymagała terapii.
Dostałam sutą odprawę, a wyraźnie zadowolona dyrektorka pogratulowała mi decyzji i podziękowała za „możliwość efektywnego odmłodzenia kadry”. Tak po raz pierwszy w życiu usłyszałam w grzecznej formie, że jestem stara.
Mimo tego nie zmierzałam starać się o świadczenie przedemerytalne, tylko poszukać innej pracy. Najlepiej coś zbliżonego, ale w normalnej firmie, a nie takim molochu. Syn twierdzi – a ma doświadczenie w tym względzie – że szukanie pracy to… praca na pełen etat, więc zabrałam się do tego na serio. Napisałam CV, kilka wersji listu motywacyjnego i wysłałam tam, gdzie szukali kogoś o wykształceniu i umiejętnościach podobnych do moich. Potem zaczęłam dzwonić. Na następny miesiąc miałam już umówionych kilkanaście spotkań. Niestety. Już na pierwszym zostałam sprowadzona na ziemię. Miło i elegancko. Przepytywał mnie mężczyzna w wieku mojego syna, ze starannie przystrzyżoną bródką i fryzurą typu side part. Moje kompetencje nie budziły jego zastrzeżeń. Miał za to wątpliwości co do moich umiejętności interpersonalnych. Czyli krótko mówiąc, czy będę w stanie dogadać się z zespołem. Nie rozumiałam, czemu to miałby być dla mnie problem.
– Jestem otwarta i towarzyska. Niektórzy twierdzą…
– W zespole są osoby młodsze od pani – wszedł mi w słowo. – O połowę młodsze.
Zaśmiałam się nerwowo.
– Z córką, która jest w takim wieku, dogaduję się świetnie.
Niestety, to spostrzeżenie chyba pogrzebało moje szanse. Jakby mój przyszły-niedoszły szef obawiał się, że zamiast pracować, będę matkować innym. Uprzejmie podziękował mi za „dobrą rozmowę” i na tym się skończyło.
Wychodząc, zastanawiałam się, jakby faktycznie wyglądałoby moje „dogadywanie się” na płaszczyźnie zawodowej z kolegami tyle lat ode mnie młodszymi. Czy rzeczywiście nie złapałabym z nimi wspólnego języka, z powodu różnic pokoleniowych? Czy może to raczej oni mieliby problem, by osobę, która mogłaby być ich matką, traktować jak koleżankę z pracy?
W każdym razie na następne spotkanie szłam już z ważną dla mnie informacją, która okazała się nieprzydatna, bo problem objawił się gdzie indziej. Tym razem rozmawiałam z kobietą po trzydziestce. Była zachwycona moim CV, co uznałam za krok w dobrym kierunku. Niestety ze smutkiem poinformowała mnie, że moje kompetencje są zbyt wysokie jak na ich potrzeby i oferowane stanowisko. Oraz możliwości finansowe, dodała. Wniosek? Nie dosyć, że jestem za stara, to w dodatku za mądra i zbyt kosztowna. Efekt? Pracy w tej firmie również nie dostałam.
Kolejne spotkania przebiegały w podobnym tonie. Grzecznym, ale odmownym. Straciłam dwa miesiące, by nie dowiedzieć się niczego więcej poza tym, że jestem za droga, za stara, za dobra. Dlaczego w ogóle mnie zapraszali mnie na rozmowy kwalifikacyjne? Może to kwestia jakichś unijnych wymogów? Nie mogą dyskryminować kandydatów ze względu na wiek, płeć, urodę ani tym bardziej za wysokie kompetencje. Co mi pozostawało? Chyba jedynie założenie własnej firmy…
Postanowiłam zapytać o radę mojego męża. Wprawdzie był wykładowcą akademickim i nie miał bladego pojęcia o szukaniu pracy, jako że został na uczelni zaraz po studiach – ale liczyłam na jego świeże spojrzenie. Wysłuchał mnie, a potem wydał z siebie pomruk. Tak jakby dezaprobaty.
– Zabrałaś się do tego od złej strony. Powinnaś się spotykać z headhunterami, a nie z kadrową czy rekruterem.
– Chciałabym…
– Kompetencje, wiedza i doświadczenie nie wymagają reklamy – perorował małżonek, chodząc po pokoju. – W dodatku narażasz się na kontakty z ludźmi, którzy obniżają twoją samoocenę.
– Masz absolutną rację, kochanie. Ogólnie się zgadzamy, ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Proszę cię o konkretną radę, a nie…
– Przecież to oczywiste. Zadzwoń do Henryka.
Henryk. Mój mentor i przez ponad dwadzieścia lat szef. Odszedł rok przede mną, na emeryturę, i od tego momentu wszystko zaczęło się psuć, więc w zasadzie…
Zadzwoniłam, wyjaśniłam i… dostałam burę. Za to, że traciłam czas na bezowocne poszukiwania, zamiast w pierwszej kolejności zwrócić się do niego. Przecież wystarczy, że zadzwoni tu i tam, a jako jego protegowana dostanę pracę z pocałowaniem ręki.
Taka droga na skróty też mi się nie uśmiechała. Fatalnie będę postrzegana przez kolegów i koleżanki – i to bez względu na ich wiek – jeśli dostanę pracę po protekcji.
– Nie obrażaj mnie – obruszył się Henryk. – Z moją pozycją w branży nie pozwoliłbym sobie na polecenie kogoś, kto nie jest tego wart.
Ja, w jego opinii, nie tylko spełniałam wszystkie wymagane standardy, ale wręcz je przewyższałam. Protekcje teraz a kiedyś to dwie różne rzeczy, tłumaczył mi. Teraz rekomendacje znajomych pozwalają zaoszczędzić czas przeznaczony na szukanie pracowników, zwłaszcza na odpowiednim szczeblu, i ograniczają ryzyko trafienia na niewłaściwego kandydata.
– Jak cię lubię, gdybym cię dodatkowo nie cenił, nie byłoby tej rozmowy. Więc nie miej żadnych skrupułów. Podzwonię, popytam i dam ci znać za parę dni.
Czekam. Jak na szpilkach. Mąż mnie uspokaja, że Henryk na pewno coś znajdzie, ja staram się zwalczać wątpliwości, czy powinnam skorzystać z takiej pomocy. Chciałam znaleźć pracę sama, bo po pierwsze, nie lubię mieć długów wdzięczności, a po drugie, „po znajomości” źle mi się kojarzy. Tyle że na własną rękę straciłam blisko trzy miesiące. Może typowa droga szukania pracy zarezerwowana jest dla młodych i mniej doświadczonych, którzy mają więcej oczekiwań niż kwalifikacji? Czy to zabrzmiało złośliwie? Więc inaczej. Może nie umiem się odpowiednio zaprezentować na rozmowie o pracę? Inaczej niż poprzez doświadczenie i nabytą wiedzę. Może brak mi poczucia humoru rodem z Instagrama, a mój czar się przeterminował
Z drugiej strony, ile jest warta praca kogoś, kto zdobył etat urokiem osobistym, asertywnością bądź tupetem?
Mam świadomość swoich zalet i umiejętności. Dlatego jeśli dostanę szansę, skorzystam z niej. A potem zrobię, co w mojej mocy, by jej nie zmarnować i nie zawieść ani Henryka, ani mojego nowego pracodawcy. Wiem, co umiem i kim jestem.
Nagle naszła mnie myśl… Czyżbym taką postawą odstraszała ewentualnych chętnych? Ciekawe, czy ze znalezieniem życiowego partnera też bym miała dziś problem. Bo za stara, za mądra i zbyt kosztowna. Gdybym oczywiście nie była szczęśliwą mężatką.