Jak zrobić komedię romantyczną, która nie będzie trywialna i naiwna? Odpowiedź na to pytanie zna Joachim Trier, reżyser filmu "Najgorszy człowiek na świecie", który ma szansę na dwa Oscary.
Dla wielu widzów Joachim Trier to przede wszystkim reżyser kultowego "Oslo, 31 sierpnia", egzystencjalnego dramatu o zagubionych życiowo 20-latkach, którzy nie potrafią ułożyć się z życiem. Tym razem norweski reżyser zaskoczył wszystkich, tworząc komedię romantyczną. Choć tak naprawdę "Najgorszy człowiek na świecie" to komedia romantyczna à rebours, w której bohaterowie w okolicach trzydziestki próbują sobie odpowiedzieć na niełatwe pytania, z kim chcą być i co chcą robić. Niestety, odpowiedzi jakoś do nich nie przychodzą. Film miał międzynarodową premierę na festiwalu w Cannes, gdzie został świetnie przyjęty, a odtwórczyni głównej roli Renate Reinsve wyjechała z Lazurowego Wybrzeża z nagrodą dla najlepszej aktorki. Produkcję doceniła też Amerykańska Akademia Filmowa – "Najgorszy człowiek na świecie" jest nominowany do Oscara w dwóch kategoriach (najlepszy scenariusz oryginalny i najlepszy pełnometrażowy film międzynarodowy).
W swoim filmie pokazujesz 30-latków, którzy mogą wszystko. Pochodzą z zamożnych domów, są wykształceni i bystrzy. Ale nie potrafią wybrać dla siebie drogi zawodowej ani zdecydować, z kim chcą budować związek. To niedojrzałość czy coś innego?
JOACHIM TRIER: Zatytułowałem film "Najgorszy człowiek na świecie", bo to określenie, które w ostatnich latach upowszechniło się w Norwegii. Jesteśmy uprzywilejowaną nacją nawet na tle innych narodów w Europie, bo dostęp do edukacji jest u nas darmowy, a jednostka, która ma chęci i nie jest ograniczona fizycznie czy intelektualnie, może zmierzać w dowolnie obranym przez siebie kierunku. To powoduje, że społeczeństwo ma wobec Norwegów coraz większe wymagania, które nasilają się, gdy człowiek zbliża się do trzydziestki.
Czego się od was oczekuje?
Żebyśmy znali odpowiedzi na pytanie, co chcemy robić ze swoim życiem. Z kim chcemy być, gdzie chcemy pracować, jak chcemy mieszkać... Lista jest długa.
Efekt jest taki, że mnóstwo ludzi czuje się, jakby ponosiło porażkę, bo tych odpowiedzi nie zna. Kiedy to się sumuje, bo np. rozpadł nam się kolejny związek, a w pracy nam nie idzie, zaczynamy myśleć na swój temat coraz bardziej negatywnie. Mieliśmy przecież mieć życie jak z bajki, a skoro nie mamy, to przecież nie jest to wina nikogo innego niż nas samych.
Kiedy się nad tym zastanawiałem, wymyśliłem postać Julii, młodej kobiety, która jest bystra i refleksyjna, dużo zastanawia się nad tym, co ją otacza, a jednocześnie jest marzycielką o bardzo pojemnym sercu, która nie potrafi się wpasować w obowiązujące w Norwegii standardy.
Pierwszy raz sportretowałeś kobiecą bohaterkę. Skąd ta zmiana?
Płeć to tylko jedna z cech człowieka. Ona nas jedynie dookreśla. Nie ma znaczenia, czy jestem mężczyzną, czy kobietą, bo to nikomu nie powie, czy jestem dobrą, czy złą osobą. I nie wpłynie na zdolność widza do identyfikowania się z postacią. Zawsze piszę scenariusze, w których bohaterowie są i jednocześnie nie są mną. Z Julią mamy wiele wspólnego, a jednocześnie ona jest kimś zupełnie innym niż ja.
Co was łączy?
Też jestem zagubiony w życiu i też często wydaje mi się, że poniosłem porażkę.
Oczywiście, łatwiej było mi napisać postać Axela, 40-letniego artysty rysującego komiksy. Jestem z jego pokolenia, doskonale wiem, jak ono radzi sobie albo nie radzi z życiem. Ale to Julię obdarzyłem swoimi refleksjami na temat życia. Zwłaszcza w kontekście niesprzyjającego czasu i nieosiągalnych wzorców miłosnych, które wpoiły nam do głowy komedie romantyczne.
Jak one nas okłamują?
Przede wszystkim pozwalają nam wierzyć, że jeśli spotkamy właściwą osobę, wszystkie nasze problemy się rozwiążą. Zupełnie w to nie wierzę, a wręcz uważam za szkodliwe, bo dopóki nie poukładamy się sami ze sobą, dopóty będziemy niespełnieni, nieszczęśliwi i niepewni. Warto pokochać siebie, zanim zdecydujemy się obdarzać uczuciami innych.
Myślisz, że problemy bohaterów z sytej Norwegii będą interesujące dla reszty świata?
Jestem o tym przekonany, bo tak samo było z moimi poprzednimi filmami. Kiedy zrealizowałem "Oslo, 31 sierpnia", dostałem mnóstwo wiadomości od widzów, np. z Polski. W waszym kraju nigdy nie byłem, więc nie mogłem zrealizować filmu, który jakoś nasiąkłby tym, czym się u was żyje, a mimo to reakcje Polaków były niesamowicie ciepłe. Widzowie łatwo odnaleźli się w tym, co im pokazałem. Jak widać, granice geograficzne, językowe i kulturowe nie wyznaczają granic człowieczeństwa. Wszyscy mamy podobne potrzeby i tęsknoty, a system polityczny i gospodarczy ich nie zmieniają. Często się myśli, że filmy z Hollywood rezonują z widownią na całym świecie, bo kalifornijskie studia przez dekady działania wykształciły czytelne pod wszystkimi szerokościami geograficznymi kody kulturowe.
Jest w tym chyba trochę racji. To wielkie wytwórnie nadają ton światowemu kinu i wyznaczają standardy.
Ja jestem z małego kraju – Norwegii, nasze kody kulturowe są czytelne pewnie jedynie na północy Europy. A mimo to moje opowieści, które idą inną drogą niż produkcje z Los Angeles, rezonują z mieszkańcami zupełnie innych obszarów. Dla mnie to niesamowite, że w Polsce jest tylu ludzi, na których w jakiś sposób wpłynęło, to, co nakręciłem. Kiedy zaczynałem kręcić filmy, nie spodziewałem się, że dają one aż tak ogromne możliwości. Mam nadzieję, że „Najgorszy człowiek na świecie” będzie pokazywany na jakichś festiwalach u was i w końcu mnie do waszego kraju zaproszą! (śmiech)
Zabierz ze sobą koniecznie Renate Reinsve, która kapitalnie wciela się w rolę Julii. Jak ją znalazłeś?
Dziesięć lat temu, kiedy robiłem „Oslo, 31 sierpnia”, Renate była początkującą, młodziutką aktorką. Studiowała w szkole teatralnej, ale grywała już w istotnych przedstawieniach. Dostała u mnie symboliczny epizodzik, w którym miała do wypowiedzenia jedną linijkę tekstu: „Chodźmy na imprezę!”. Do dzisiaj pamiętam, jak ją wypowiada, bo były w niej taka naturalność i taka energia, że już wtedy postanowiłem znaleźć dla niej większą rolę. Minęła dekada, a ona choć gra w teatrze, nadal nie pojawia się na ekranie. Dlatego kiedy tylko zacząłem pracować nad scenariuszem, od razu pisałem z myślą o niej.
Wspomniałeś o hollywoodzkich standardach. „Najgorszy człowiek na świecie” sprawia wrażenie, jakby szedł utartym szlakiem wyznaczonym przez amerykańskie komedie romantyczne. Czyżbyś ty też się ich naoglądał?
One dotykają jednego z najważniejszych aspektów naszego życia – relacji uczuciowych z innymi ludźmi. Szkoda tylko, że najczęściej robią to w taki trywialny sposób. Mnie zależało, żeby znajomą formułę wzbogacić o pytania egzystencjalne. Żeby utrata partnera stała się przyczynkiem do refleksji nad sobą. Komedie romantyczne każą nam jeden nieudany związek natychmiast zastąpić innym. Po rozstaniu ma przyjść do nas nowa miłość, tylko musimy się na nią otworzyć. A ja chciałem pokazać, że zaleczeniem bólu musimy zająć się sami, skupiając się w pierwszej kolejności na relacji z sobą samym.
Bardzo podobało mi się, że pozwalasz Julii przeżywać jej potknięcia na poważnie. Wielu reżyserów nie pokazuje uprzywilejowanych bohaterów z obawy przed tym, że zostaną oskarżeni o skupianie się na problemach pierwszego świata. Wśród artystów nadal pokutuje przekonanie, że kino powinno zająć się biedą, chorobami i śmiercią.
Ból, jaki wywołuje koniec związku, jest wyjątkowo egalitarny. Dotyka tak samo osoby zamożne i biedne, hetero- i homoseksualistów, młodych i starych. Nie mógłbym sobie pozwolić na ośmieszenie mojej bohaterki, co nie zmienia faktu, że w filmie jest bardzo dużo humoru, bo uważam, że tragedie miłosne są jednocześnie bardzo śmieszne. Miłość sprawia, że zaczynamy zachowywać się irracjonalnie, a irracjonalność to najlepsze źródło komizmu.
Julie obserwujemy w kilku relacjach. Uderzyło mnie, że w każdej z nich ona jest jakby zupełnie inną osobą.
Będąc w jednym związku, Julie uświadamia sobie, że jest ograniczona przez własne oczekiwania na temat relacji . Dlatego w drugim związku zawalczy o większą wolność dla siebie, a przede wszystkim poszuka własnej definicji relacji, zamiast dostosowywać się do oczekiwań społecznych. To, kim Julie jest na końcu filmu, jest sumą wszystkiego, co wydarzyło się u niej od początku naszej opowieści. Søren Kierkegaard, duński filozof egzystencjalista, powiedział kiedyś, że rozumiemy nasze życie jedynie z przeszłości, a jesteśmy skazani na życie teraźniejszością. Przyświeca mi ta myśl, a film pokazuje, jak ważne są doświadczenia, które na swojej drodze zbieramy.
Zaskakuje mnie, jak wiele inspiracji wpłynęło na „Najgorszego człowieka na świecie”. Wydawało mi się, że miłość to coś, co znamy wszyscy, więc żeby o niej opowiadać, nie trzeba sięgać do filozofii ani socjologii.
Dodam więc do tego jeszcze książkę „Missing Out: In Praise of the Unlived Life” („Tracąc okazję: pochwała życia, którym nie żyjemy” - tłum. red.). Adama Phillipsa, brytyjskiego psychoterapeuty, który zawarł w niej swoje obserwacje z terapii. Podczas sesji uderzyło go to, jak bardzo ludzie mijają się z rzeczywistością w wyobrażeniach na swój temat. Opisuje, jak pacjenci przekonywali go, że gdyby tylko wydostali się z relacji, w której tkwią, stworzyliby nową i ta byłaby idealna, bo wiedzą, jakich błędów nie popełniać. Tak samo z pracą - wielu wierzyło, że jeśli tylko znaleźliby w sobie siłę i odwagę do tego, by odejść z firmy, w następnej ich kariera potoczyłaby się szybko i bezproblemowo. Ta lektura uświadomiła mi, jak bardzo odrywamy się od rzeczywistości. Życie nam ucieka, a my nadal sobie projektujemy, jak to cudownie będzie, kiedy tylko w końcu zmieni się ta jedna nieudana rzecz, która tak nas ogranicza. Zainspirowany książką chciałem zderzyć w jednej postaci dwie rzeczy: jej wyobrażenia na swój temat oraz to, kim naprawdę jest. Ten pojedynek jest głównym tematem „Najgorszego człowieka na świecie”. Po pokazach w Cannes widzowie podchodzili do mnie podziękować za to, że film nie potępia tego, że fantazjujemy na temat swojego życia i nie wiemy, czego chcemy. No bo tak po prawdzie: co w tym złego? Ważne, żeby się tylko w tych fantazjach nie zatracić.