Znamy to dobrze. Wracamy zmęczone z pracy, a tu mąż rzuca: "Ty zawsze zostawiasz bałagan w kuchni!". A my, z automatu, jak karabin maszynowy: "A ja nigdy nie mam chwili spokoju przez ciebie!". I wystarczy, mamy wojnę. Słowa latają jak granaty, nikt nie słucha, a na koniec zostają tylko zgliszcza i ciche szepty pod nosem. Brzmi znajomo? No pewnie, bo „ty zawsze, ja nigdy” to klasyka destrukcyjnych schematów komunikacyjnych. Ale spokojnie, już wiemy, że można to rozbroić. Jak?
Spis treści
Najpierw diagnoza, bo bez niej to jak strzelanie do muchy z armaty. „Ty zawsze” i „ja nigdy” to nie są niewinne słówka – to psychologiczne bomby z opóźnionym zapłonem. Deborah Tannen, specjalistka od komunikacji, mówi: „Uogólnienia typu "zawsze" i "nigdy" to sposób na uproszczenie rzeczywistości i przerzucenie winy – ale kosztem prawdziwej rozmowy”. On rzuca: "Ty zawsze spóźniasz się na obiad", a my myślimy: "Aha, czyli ja jestem beznadziejna, a on święty?". I zamiast dialogu robi się ring bokserski. Po czterdziestce już wiemy, że nikt nie jest "zawsze" ani "nigdy" – ale emocje i tak biorą górę, bo nawyki mamy wdrukowane jak playlistę disco polo w radiu.
To się ciągnie latami. John Gottman, guru od relacji, zauważył: "Pary, które wpadają w pułapkę uogólnień, zamieniają dyskusję w wojnę o to, kto ma rację, zamiast szukać rozwiązania". Efekt? On czuje się atakowany, my niedocenione, i za chwilę lecą teksty typu: "Bo ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo!". Pointa jest taka, że nikt go nie ma, a obiad stygnie. Relacja też.
Dość diagnoz – czas na akcję. Jak się z tego wyplątać, żeby nie skończyć z rozwodem? Po pierwsze, łapiemy się za język. Serio. Jak następnym razem usłyszymy "ty zawsze" albo same mamy ochotę to powiedzieć, zatrzymujemy się na sekundę. Liczymy do pięciu – albo do dziesięciu, jeśli jesteśmy mocno zdenerwowane. To nie coachingowy bełkot, to działa. Zamiast "Ja nigdy nie mam spokoju!", rzucamy: "Czekaj, serio tak myślisz?". Brzmi banalnie, ale to jak wciśnięcie pauzy w filmie akcji.
Krok drugi: zamieniamy "zawsze" i "nigdy" na coś konkretnego. Zamiast "Ty zawsze zostawiasz brudne garnki", próbujemy: "Wkurza mnie, że wczoraj i przedwczoraj naczynia stały w zlewie". Konkret, nie uogólnienie. On się nie czuje jak wieczny winowajca, a my nie brzmimy jak prokurator w procesie stulecia. Psychologowie nazywają to „mówieniem z pozycji ja” – mówimy o swoich uczuciach, a nie rzucamy oskarżeń jak granaty. Efekt? Jest szansa, że zamiast "A ty co?!" usłyszymy "Oj, fakt, zapomniałem".
Krok trzeci, trudniejszy: spoglądamy w lustro. Tak, my też mamy swoje "zawsze" i "nigdy", tylko ich nie widzimy. Może my "zawsze" przerywamy, a on "nigdy" nie sprząta, bo już dawno się poddał? Po czterdziestce mamy tę przewagę, że możemy się z siebie zaśmiać. Następnym razem, jak złapiemy się na uogólnieniu, rzucamy z uśmiechem: "Oho, znowu nam się włączyła drama queen". Humor rozładowuje napięcie – i serio, lepiej być żartownisiami niż wiecznymi męczennicami.
Bo szkoda życia na wojenki. "Ty zawsze, ja nigdy" to nie tylko słowa – to schemat, który buduje mur. A my już wiemy, że murów mamy dość – w pracy, w domu, w głowie. Nie chodzi o to, żeby zawsze ustępować czy udawać, że wszystko gra. Chodzi o to, żeby rozmawiać jak bliscy ludzie, a nie jak roboty zaprogramowane na kłótnię. Badania pokazują, że pary, które uczą się omijać te pułapki, mają 80 proc. szans na szczęśliwsze relacje. A sąsiadka? Może nawet przyniesie ciasto, jak przestaniemy jej wypominać "zawsze głośne dzieci".
Próbujemy przez tydzień. Łapiemy się na „zawsze” i „nigdy”, zamieniamy je na konkrety, dodajemy szczyptę humoru. Jak się nie uda, to trudno – przynajmniej będzie o czym opowiadać przy winie. Ale jak się uda, to może odkryjemy, że życie bez tych bomb jest lżejsze. I obiad nie stygnie.