Na scenie charyzmatyczny, pewny siebie, wesoły. Jaki był Wojciech Młynarski, kiedy gasły światła jupiterów? O nieznanym obliczu swojego brata, o wielkiej samotności, smutku i zagubieniu opowiada nam Barbara Młynarska-Ahrens.
Spis treści
PANI: Aktorka, absolwentka PWST w Warszawie, poetka, ambasadorka kultury polskiej w Szwajcarii. I młodsza siostra Wojciecha Młynarskiego. Czy życie u boku takiej legendy to życie w cieniu?
BARBARA MŁYNARSKA: To określenie najprawdziwsze i najprostsze, choć nigdy nie czułam się przez to w jakikolwiek sposób ułomna. Dość szybko zdałam sobie sprawę, że mój brat intelektualnie mnie terroryzuje, choć sam o tym nie wie. Po prostu zawsze „wiedział lepiej” i wymagał ode mnie, żebym się mu podporządkowała. Nie było innej możliwości, musiał postawić na swoim.
Kiedy zaczęła pani pisać piosenki, bratu się to nie spodobało. Dlaczego?
Czuł się zagrożony, choć nie miał ku temu żadnego powodu. A potem pewien kompozytor powiedział mi: „Nie pokazuj tych tekstów, przecież nikt nie uwierzy, że to naprawdę twoje”. Zrobiło mi się smutno i gorzko, od tamtej pory pisałam do szuflady. Kiedy mieszkałam już w Szwajcarii, do założonego przeze mnie Klubu Miłośników Żywego Słowa przybył z wizytą Andrzej Łapicki i poprosił, żebym mu pokazała moje wiersze. Zabrał je ze sobą do Polski i przekazał Włodzimierzowi Nahornemu, który napisał do nich muzykę. I tak oto w 1988 r. stały się one podstawą trzech widowisk telewizyjnych. Brat znowu przeżył to mocno, ale potem, w audycji radiowej pt. „Czułość dla świata”, powiedział: „Wzrusza mnie ta ujawniona późno skłonność Basi do rymowania”. A na zakończenie dodał: „No kocham ją, tę siostrę moją”. Musiało przyjść to Wojtkowi z trudem, bo on o uczuciach nie mówił.
Konsultowała z nim pani kiedykolwiek swoje teksty?
Raz mu coś pokazałam, ale odparł tylko: „Kombinuj sama”. Do niego nie można było zwrócić się o pomoc, bo nie dopuszczał nikogo zbyt blisko. Nie dawał możliwości przejścia tą samą ścieżką, którą on szedł. Być może dlatego, że wiedział, jak łatwo się potknąć, upaść i już więcej nie wstać? Wojtek miał to wielkie szczęście, że znalazł swoich mistrzów. Gdy dopadały go wątpliwości, szedł do profesorów Korzeniowskiego, Lewańskiego lub Bardiniego, żeby je rozwiać. Ja takiej możliwości nie miałam, bo to on był moim mistrzem. Słuchając piosenek Wojtka, szukałam klucza do siebie. Dopiero kiedy niedługo przed śmiercią brata pokazałam mu jeden ze swoich wierszy, zadumał się nad nim i powiedział: „Jak skrócisz, to będzie bardzo dobrze”.
„Zrozumiałam, że jeżeli mam dalej kochać brata, to muszę się od niego zupełnie oddalić, kompletnie zmienić swoje życie”, tak pisze pani w książce „Życie nie tylko snem”. To dlatego wyjechała pani na stałe do Szwajcarii?
PRL to były czasy, kiedy nie było prywatnych telewizji czy teatrów offowych, gdzie można się było wyżyć, wygrać. Istniały dwa programy telewizyjne i estrada. A ja chciałam coś robić, paliło mi się pod czupryną. Dlatego gdy doniesiono mi, że miałam zagrać dużą rolę w Teatrze Telewizji, ale decydenci zakazali reżyserowi obsadzania mnie, bo „za dużo już tych Młynarskich”, zrozumiałam, że nie ma tu dla mnie miejsca. Wojtek rozsadzał już wtedy estradę i programy telewizyjne, jego żona, również aktorka (Adrianna Godlewska – red.), bardzo intensywnie przy nim istniała. Ja byłam zupełnie inna od nich, ale nikogo to nie interesowało. Zabolało. Przeżyłam rodzaj upokorzenia, ale taki jest ten świat. A ja nie miałam siły przebicia, bo trauma choroby (Barbara Młynarska cierpiała na poważną chorobę kręgosłupa, jako dziecko rok spędziła w sanatorium, z dala od domu – red.) mocno odcisnęła się na mojej osobowości.
Wyświetl ten post na Instagramie
We wspomnieniach napisanych wspólnie z Jerzym Sosnowskim opisuje pani historię miłosną swoich rodziców, Magdaleny Zdziechowskiej i Mariana Młynarskiego, która nadaje się na scenariusz do spektakularnego love story.
Moja mama, kiedy miała 16 lat, poszła w towarzystwie swoich starszych kuzynek na podwieczorek taneczny do Adrii, gdzie bywały panny z dobrych domów i kawalerowie z tzw. korporacji akademickich, chłopcy z kindersztubą. Tam jej uwagę przykuła obłędnie tańcząca para: ona piękna i smukła, on tak przystojny, że trudno było oderwać wzrok. Zapytała, kto to taki, na co usłyszała: Helena i Marian Młynarscy, stryjeczne rodzeństwo. Była oczarowana młodym mężczyzną, ale nie zamienili wtedy ze sobą nawet jednego słowa. Gdy mama była już po maturze, uczyła się śpiewu u prof. Grzegorza Orłowa. Przyszła kiedyś na lekcję, a w salonie przy fortepianie siedział odwrócony plecami mężczyzna i pięknie grał szlagiery z hollywoodzkich filmów oraz motywy z animacji Disneya. Siedział na stołku w długim, rozrzuconym na boki płaszczu, którego poły dotykały ziemi, a kapelusz miał zawadiacko zsunięty na tył głowy. To był tancerz z Adrii, rodzony brat żony prof. Orłowa Anny, Marian Młynarski. Mój tata.
To była miłość od pierwszego wejrzenia?
Zakochali się w sobie bez pamięci. Mama na początku nie wiedziała, że tata, o dziewięć lat starszy od niej, jest ciężko chory na gruźlicę. A że uwielbiał życie i używał go intensywnie, choroba postępowała. Moi dziadkowie – Cecylia i Tadeusz Zdziechowscy – stanowczo sprzeciwili się temu związkowi, chcieli dla ukochanej najmłodszej córki lepszej przyszłości. Tym bardziej że tata miał już ślub kościelny z inną kobietą, która go oszukała, mówiąc, że spodziewa się jego dziecka. Mama była posłuszna i przez rok nie widywała się z tatą, ale po tym czasie okazało się, że uczucie jest jeszcze silniejsze. Więc uciekła z nim z domu, choć rodzina ją przez to wyklęła. Ojciec złożył pozew o unieważnienie małżeństwa i ono w końcu przyszło – dwa dni po jego śmierci.
Zmarł, kiedy miała pani rok, a brat 2,5 roku. Wasza matka została sama z dwójką małych dzieci. Jak sobie poradziła?
Kiedy zapytałam ją tuż przed śmiercią, czy gdyby wiedziała, jak straszny czeka ją los, zdecydowałaby się raz jeszcze na tamtą ucieczkę, popatrzyła na mnie długo i powiedziała: „Nie, córeczko”. Gdy ojciec był w szpitalu, pewien niemiecki oficer – bo tata zarządzał majątkiem Kobylanka pod Mińskiem Mazowieckim, gdzie ściągali z frontu ranni żołnierze – zaproponował mamie, że zabierze mnie i Wojtka, bo jeśli zostaniemy z nią, to i tak nie przeżyjemy. Zamknęła się wtedy z nami w pokoju na klucz i zdesperowana napisała do babci Cecylii list, a babcia szybko po nas przyjechała i zabrała do domu dziadków Zdziechowskich w Komorowie. Spędziliśmy tam 15 lat.
Każdy chłopiec potrzebuje męskiego wzorca. Gdzie szukał go Wojciech Młynarski?
Mama robiła wszystko, żeby zrekompensować nam brak ojca, ale to nie było możliwe. Każde z nas radziło sobie z tą stratą inaczej. Wojtek był chłopcem nadwrażliwym, potrafił rzewnie płakać. Tatę zastępował mu w pewnym sensie dziadzio Tadeusz, jego najlepszy kumpel. Często płatali razem figle. Dziadzio od razu zorientował się, że Wojtek ma talent do pisania, wymyślali razem wiersze i przeróżnego rodzaju historie. A potem, podczas coniedzielnych domowych koncertów, dziadunio siadał do fortepianu i nam akompaniował. Mój brat jego śmierć przeżył strasznie. To był dla nas obojga koniec dzieciństwa.
Dlaczego?
Bo dziadek zdawał sobie sprawę z surowości swojej żony i starał się jakoś umilić nam życie. W domu rządziła babcia Cecylia i prowadziła go według XIX-wiecznych zasad. Nie można było np. po obiedzie odsunąć krzeseł, nie spytawszy się najpierw, czy dzieci mogą wstać od stołu. Wymagała bardzo dużo od siebie i od innych. Każde z dzieci, a było nas sześcioro – cztery kuzynki, ja i Wojtek – musiało uczestniczyć w okołodomowych obowiązkach i babunia była szalenie konsekwentna w ich egzekwowaniu. Wojtek zazwyczaj poddawał się temu bez szemrania, ale pewnych rzeczy nie lubił i nie chciał robić – należało do nich gracowanie alejek. Kiedy się buntował, były kary. Często surowe i momentami niezasłużone, bo jeśli ktoś coś napsocił, podejrzenie od razu spadało na niego. Babunia uważała, że jego urwisostwo bierze się z tego, że odziedziczył złe cechy po ojcu. Krzyczała na niego często. Mojego brata bardzo boleśnie to dotykało. Ale jedna z kar wyszła mu w sumie na dobre. Babcia za niewygracowanie alejki zamykała go w swoim pokoju na klucz, dawała „Pana Tadeusza” i kazała się uczyć różnych fragmentów na pamięć. Potem, w czasie niedzielnych domowych przedstawień, musiał wyrecytować tekst przed publicznością. I tak poznał całego „Pana Tadeusza”.
Dom w Komorowie był pełen muzyki?
Najstarsza siostra mojej mamy, ciocia Marychna Kaczurbina, absolwentka konserwatorium, komponowała piosenki dla dzieci i uczyła nas ładnego śpiewania na głosy. Mój brat odziedziczył po ojcu słuch absolutny, ale przed lekcjami gry na fortepianie uciekał. Myślę, że bał się profesora, który miał swoje metody na nieokiełznanych chłopców, które na Wojtka działały jak płachta na byka. Potem tego żałował i robił mamie wyrzuty, że powinna była go zmusić do nauki. A przecież nakazanie mu czegokolwiek graniczyło z cudem! Zamiast grać gamy i etiudy, latał jak opętany ze swoim najlepszym przyjacielem do kina do Pruszkowa. Babunia Cecylia urządzała też w domu koncerty z udziałem Henryka Szatkowskiego, melorecytatora. Dzięki niemu poznaliśmy poezję Miłosza, Tuwima, Gałczyńskiego, skamandrytów oraz klasyków: Słowackiego, Mickiewicza, Krasińskiego i przede wszystkim Norwida. Oficjalnie nie wolno nam było brać udziału w tych spotkaniach, bo pan Henryk nie lubił dzieci, więc gdy tylko koncert się zaczynał, schodziliśmy z Wojtkiem w piżamach na parter i zawijaliśmy się w kotarę, by nie było nas widać. Któregoś razu zaczęliśmy kichać, więc wyłuskano nas z tej kotary i posadzono na widowni. Od tego czasu zawsze mieliśmy miejsce w pierwszym rzędzie.
Wyświetl ten post na Instagramie
W 1958 r. przeprowadziliście się z mamą do Warszawy, na ulicę Lwowską. Była pani wtedy w drugiej klasie liceum, a Wojciech Młynarski zaczynał właśnie studia na pierwszym roku polonistyki.
On oszalał na punkcie stolicy. Tam działał Studencki Teatr Satyryków (STS), były Hybrydy z różnymi sekcjami. Mój brat najpierw długo należał do sekcji brydżowej, dopóki nie zajrzał piętro wyżej, gdzie działalność zaczęła sekcja teatralna. Wojtek wyreżyserował jedno przedstawienie, w którym sam brał udział, ale szybko zrozumiał, że teatr dramatyczny to nie jego domena. W latach 1962-63 zdecydował się założyć kabaret z udziałem Jana Pietrzaka, Jana Raczkowskiego oraz innych świetnych dziewczyn i chłopców. Pierwsze przedstawienie, „Radosna gęba stabilizacji”, okazało się ogromnym sukcesem. Gwoździem programu była obecność Leopolda Tyrmanda. Wojtek napisał „Tango Leopold” i pan Tyrmand przychodził na każdy spektakl, żeby dostać gromkie brawa za sam fakt, że stał się bohaterem szlagieru. Zachwycony kłaniał się publiczności. A Wojtek został zauważony przez wszystkich, którzy na poważnie zajmowali się pisaniem dla kabaretu. Kiedy ze swoim drugim programem, „Ludzie to kupią”, wyjechał na festiwal teatrów studenckich do Francji, nastąpił przełom. Mój brat zaczął przeobrażać się w zawodowego tekściarza.
Zrobił dyplom na polonistyce i dostał propozycję pozostania na uczelni. Nie marzył o karierze naukowej?
Zaoferował mu asystenturę profesor Stefan Żółkiewski. Wojtek był bardzo z tego dumny. Ale wcześniej otrzymał propozycję prowadzenia programu w kabarecie „Pod papugami” w kawiarni Nowy Świat. Nie był pewien, jaką podjąć decyzję, więc przyszedł po radę do mamy, która była nie tylko niezwykle mądra, ale także artystycznie wrażliwa. Powiedziała mu: „Syneczku, uniwersytet to atrakcyjna propozycja, ale też znojna praca, a w kabarecie rozwiniesz skrzydła, zaistniejesz jako osobowość”. Posłuchał. Potem takim przełomowym momentem było zaoferowanie Wojtkowi stałego kącika w radiowym „Podwieczorku przy mikrofonie”, a także Giełda Piosenki, na której po raz pierwszy zaprezentował i sam zaśpiewał „Niedzielę na Głównym”.
On sam mówił, że przełom nastąpił po jego pierwszym festiwalu w Opolu, w 1964 r., gdzie „Spaloną ziemię” zaśpiewała Krystyna Konarska, a gwiazda Kabaretu Starszych Panów Kalina Jędrusik wykonała „Z kim tak ci będzie źle jak ze mną”.
Bo Opole to była potęga. Wyniosło go niczym fala na szczyt popularności i jeszcze długo tam utrzymywało. Bywał na festiwalu co roku i doskonale wiedział, dla kogo ma pisać, kto wyśpiewa mu nagrodę. Stał się prawdziwym wyjadaczem. (śmiech) Kiedy napisał razem z Włodzimierzem Korczem „Kocham cię życie” dla Edyty Geppert, to zasługiwało na muzycznego Oscara. „Jeszcze się tam żagiel bieli” dla Alicji Majewskiej również. Wojtek dzięki Opolu zobaczył, jak wielką ma moc, a jego talent potrzebował jupiterów. On kochał i rozumiał estradę. Nie znosił tylko jednej rzeczy – całego tego przebierania się, drapowania, przesady. Jego ideałami byli Jacques Brel i Charles Aznavour. Uważał, że uwagę trzeba przyciągać nie fizjonomią, tylko raczej wykonaniem piosenki. Kiedyś w Szwajcarii, w malutkim teatrze Fauteuil, występowaliśmy razem i on dostał potem recenzję, że wyglądał jak początkujący buchalter z banku, bo był elegancko ubrany, pod krawatem, w garniturze. Wojtek śmiał się wtedy, że artysta powinien mieć rozchełstaną koszulę odsłaniającą pierś, być niedogolony i przyozdobiony w łańcuchy oraz pierścienie. A artysta, który wygląda jak buchalter, to żaden artysta.
Zazwyczaj nie radził sobie z krytyką tak dobrze.
Kiedy dotyczyła jego twórczości, cierpiał z jej powodu, przeżywał. I tłumaczył mi za każdym razem, że ktoś, kto to napisał, jest kompletnym półgłówkiem i nic nie rozumie. Nie lubił też konkurencji. On się całe życie bał, że ktoś go może przyćmić, zepchnąć z tego piedestału. Bał się, że jak raz coś odpuści, to go więcej nie zechcą. Była w tym jakaś panika. Ale rozumiałam, że mój brat nie mógł być inny. Chciał sobie w życiu wyrównać coś, co ominęło go w dzieciństwie. Pragnął być bezgranicznie i bezwarunkowo kochany. Przez publiczność, przez kobiety. Miał wieczny niedosyt tej miłości. Nawet do naszej mamy miał pretensje, bo uważał, że kocha mnie bardziej niż jego. Rok, który spędziłam w sanatorium i miał ją tylko dla siebie, był najszczęśliwszym rokiem jego dzieciństwa.
W jednym z wywiadów przyznał, że pragnął mieć pełną rodzinę, bo w dzieciństwie takiej nie zaznał.
Dlatego założył ją bardzo prędko. A potem się w tym wszystkim pogubił. Przytłoczył go nadmiar obowiązków zawodowych i zarazem poczucie niedosytu tych obowiązków. Jego żona, nasza matka, koledzy, wszyscy ostrzegali Wojtka, że ten wieczny pęd go zniszczy, ale on nie potrafił się zatrzymać.
Czy pracoholizm da się pogodzić z życiem rodzinnym?
Nie da się. Dzieci nie rozumieją, że tata nie ma dla nich czasu. Że wchodzi do domu i zaraz wychodzi, a mama jest tym zdenerwowana i robi mu wyrzuty. I że być może on nie ma tego czasu, bo musi zarobić pieniądze na ich utrzymanie. Na mieszkanie, jedzenie, ubrania i wakacje. Ale dziecko nie ma obowiązku tego rozumieć. Ono się obraża na całą sytuację, czuje się skrzywdzone. A potem, kiedy ojciec w końcu ma dla niego czas, odtrąca go. Wojtek nigdy nie był typowym tatą. Jak trzeba było przeczytać wypracowanie szkolne z języka polskiego córeczki chodzącej do piątej klasy, to zamiast nanieść poprawki i wytłumaczyć, co jest nie tak, potrafił napisać na kartce: „Jesteś idiotką”. Ja to z nim przeżyłam w wieku dziecięcym, gdy odrabiając ze mną lekcje z matematyki, wyzywał mnie od osłów, a potem przerobili to jego córki i syn. On ich traktował nie jak dzieci, lecz jak równorzędnych partnerów, a czasem wręcz konkurentów do miłości mamy.
Trudno wytrzymać z kimś takim…
Wojtka albo się kochało takim, jakim był, choć potrafił doprowadzić człowieka do szewskiej pasji, albo wcale. Umiał bardzo boleśnie zranić słowem, szczególnie kiedy był chory i miał fazę agresywną. Ale jeżeli zareagowałam ostro, a ja tak potrafię, zawsze potem przychodził i przepraszał, płakał, przynosił kwiaty. To była miłość niełatwa, ale wielka.
Był trudnym człowiekiem, ale kobiety miały do niego słabość.
Nigdy nie stał się „dziadasem”, choć synowie Agaty nazywali go „dziadas Wojtas”. Przez całe swoje życie pozostał stuprocentowym mężczyzną. Chodził swoimi drogami i można metaforycznie powiedzieć, że był wiecznym wędrowcem. Kiedy rozpadła się jego rodzina (po 29 latach rozwiódł się z Adrianną Godlewską – red.), wpadł w uczuciową przepaść, z której nie potrafił się już wydostać. I wciąż czuł się w tym wszystkim ogromnie samotny. We wszystkich układach damsko-męskich, zależnościach od dzieci, ode mnie. Być może nie umiał kochać? Powiedział mi to jego profesor psychiatra, z którym odbyłam długą rozmowę po tym, jak zastał mnie na szpitalnym korytarzu zalaną łzami. Stwierdził: „On nie jest temu winien. Chce być kochany, ale sam miłość okazuje tylko, pisząc o niej”.
O rozpadzie pierwszego małżeństwa mówił potem gorzko: „Odosobniony żyłem w próżni, która bardzo źle na mnie działała”.
On bez tego życia rodzinnego nie mógł istnieć. Bez trzaskania drzwiami, zbiegania po schodach, głosów z ogródka, telefonów. To go rozpraszało, a potem mu tego dojmująco brakowało. Ale proszę pamiętać, że on był już wtedy bardzo chory. Nikt z nas nie jest w stanie zrozumieć, co się działo w jego mózgu.
Wyświetl ten post na Instagramie
Otwarcie przyznawał, że cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową. Kiedy zachorował?
Miał wtedy trochę ponad 30 lat. To była cena, którą zapłacił za swój perfekcjonizm i nieustający stres, prywatny i zawodowy. Choroba go zniszczyła, leki zrujnowały mu organizm. Wszyscy sporo wycierpieliśmy: nasza matka, jego żona, dzieci, ja. Ale były fazy, podczas których można było bardzo dobrze się z nim porozumieć.
Znamy go jako satyryka, ale z pani opowieści wyłania się bardzo smutny człowiek.
Bo Wojtek był smutny. Choroba wpędziła go w depresję, jednak pod koniec stał się także melancholijny. Był zmęczony życiem, a ja patrzyłam na niego jak na mędrca. Kiedy zadało mu się jakieś pytanie, mówił bardzo powoli, ale dawał odpowiedź dogłębnie przemyślaną. Gdy leżał w domu, odwiedzałam go najczęściej jak mogłam. Odchodził z godnością, nie skarżąc się ani słowem na swój los. Z wielką klasą. Był cichy…
Która piosenka najlepiej opowiada o nim samym?
„Piosenka starych kochanków” Jacques’a Brela, którą Wojtek niezwykle pięknie przetłumaczył na język polski. Wykonywał ją m.in. jego przyjaciel Marian Opania, ale uważam, że interpretacja Wojtka jest najbardziej przejmująca, bo włożył w nią całą swoją wiedzę o uczuciach. Śpiewa o cierpieniu spowodowanym miłością, o jej wiecznym szukaniu i nieumiejętności odnalezienia się w relacjach między dwojgiem ludzi. W tym tekście jest cały Wojtek.