W zimnym wychowaniu jedni widzą metodę na odpowiednie ukształtowanie człowieka, drudzy... powód, by oddalić się od bliskich. Czy można mieć dobre relacje z rodzicami, którzy niechętnie chwalili i często karali? Czy czułość teściowej jest w stanie zastąpić matczyne uczucie?
Czasem czuję się z tym źle, niemal podle, jakbym postępowała wbrew pisanym i niepisanym zasadom. Ale chyba częściej nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Bo niby dlaczego mam się zadręczyć? Nic nie poradzę, że jest, jak jest, nie zaprzeczę własnym uczuciom.
Moi rodzice pochodzili z niewielkiego miasteczka na południu kraju. Wychowywali mnie dość surowo, podobnie jak ich wychowywano. W pokoleniu moich rówieśników standardem były klapsy, rozdzielane dużo częściej niż pochwały. Bo pochwały psują dzieci, tak jak cukier psuje zęby. Więc nas nie rozpieszczano, byśmy nie zeszli na złą drogą. Bo system kar i zakazów działa lepiej niż system wzmacniania pozytywnego. Takie czasy, niewesołe, szare, smętne. W domach się nie przelewało. Niewielkie miasteczko, duże bezrobocie, zmiany systemowe. Tak jak nagrodą był brak kary, tak luksusem był brak głodu i chłodu.
W szkole słyszeliśmy, że trzeba dużo się uczyć, bo wtedy będziemy mieć szansę na pracę w zagranicznej firmie, na założenie własnego przedsiębiorstwa, na zyskanie pozycji i pieniędzy, na osiągnięcie czegoś więcej niż życie „od wypłaty do wypłaty”. Więc się uczyłam, pilnie i jeszcze pilniej, nauczyciele mnie chwalili, miałam świadectwa z czerwonym paskiem. W domu nikt mi za to braw nie bił.
– Po co ci ten cały angielski i francuski, skoro w Polsce żyjesz?
– Po co wkuwasz na pamięć tablicę Mendelejewa? Prochu nie wymyślisz
– Po co ci sinusy i całki? Do pracy na kasie?
Nie miałam sił tłumaczyć, że wiedza otworzy mi drogę do świata, o jakim oni nawet nie marzyli. Byli prostymi ludźmi, w jednej fabryce od momentu zatrudnienia do emerytury, w jednej mieścinie całe życie, niechętni wszelkim zmianom, i nie rozumieli pisklęcia, które im się wykluło. Jak bym była podrzucona, nie z ich krwi. Bo chciałam czegoś więcej i nie bałam się po to sięgać.
Tuż przed maturą zostałam laureatką olimpiady chemicznej, co zagwarantowało mi indeks na każdej uczelni. Wybrałam Uniwersytet Jagielloński i obiecałam sobie, że na uszach stanę, a nie wrócę do rodzinnego miasteczka, gdzie widmo bezrobocia wisiało nad tubylcami niczym miecz nad Damoklesem.
Od pierwszego dnia byłam zdana wyłącznie na siebie. Rodzice z góry mi zapowiedzieli, że jak zachciało mi się studiowania w Krakowie, to muszę sama się utrzymać. Jeśli chcieli mnie nastraszyć, skłonić do pozostania w domu, ponieśli porażkę. Bardziej się bałam, że kiedyś stanę się taka jak oni, że będę zniechęcać własne dziecko do nauki, do poszerzania horyzontów. Czemu? By za daleko od gniazda nie odleciało, by zbyt się od nich nie różniło? Nie wiem. By miał im kto szklankę wody na starość podać? Lepiej to będę robić bez dyplomu? Nie mam pojęcia.
Znalazłam pracę w sklepie, którą mogłam wykonywać po zajęciach i w weekendy, załapałam się także na stypendium rektora. Nie ciągnęło mnie do studenckiego życia, nie trwoniłam pieniędzy na rozrywki i stroje, więc miałam za co żyć i mogłam spokojnie poświęcić się nauce. Efekty? Piątki w indeksie.
– Chemię studiuje. Nie wiem, co będzie po tym robić, nie znam się – tak matka kwitowała każde pytanie o moje studia.
Nie czuła dumy z moich osiągnięć, tym bardziej nie była zainteresowana tym, co dokładnie robię i chcę robić w przyszłości. Moje badania do pracy magisterskiej w ogóle jej nie obchodziły. Grunt, bym dostała pracę po tych „dziwnych” studiach. W kółko to powtarzała. Choćby w markecie, byle na etat. Tak we mnie wierzyli.
Znalazłam pracę w dużym przedsiębiorstwie medycznym, produkującym lekarstwa. Spełnienie moich marzeń. Nauczyciele mieli rację, opłaciło się starać, przykładać, dawać z siebie wszystko. Nadal zamierzałam to robić i dać się poznać jako dobry pracownik. Po dwóch latach awansowałam, a po kolejnych czterech objęłam kierownictwo nad działem badań.
Na jednej z konferencji medycznych poznałam Rafała, który współorganizował to wydarzenie. Inteligentny, przystojny, z poczuciem humoru… Co więcej, ewidentnie wpadłam mu w oko. W chwili, gdy niebezpiecznie skłaniałam się ku pracoholizmowi, los znowu się do mnie uśmiechnął, podsuwając mi to spełnienie marzeń każdej normalnej teściowej. Wystarczyło nam kilka miesięcy, byśmy zamieszkaliśmy razem, poważnie myśląc o wspólnej przyszłości. Jednym z elementów owego planowania było poznanie nawzajem swoich rodziców.
Moi byli… po prostu sobą, czyli niezbyt serdecznymi, choć uprzejmymi ludźmi, którzy patrzyli na mojego narzeczonego jak na meteor, który wpadł im do ogródka. Za to w rodzinnym domu Rafała wreszcie poczułam, co znaczy czuć się jak u siebie, jak w domu.
– Alinko, wreszcie mogę cię poznać osobiście! Choć tyle już o tobie słyszałam od Rafała, że mam wrażenie, jakbyśmy znały się od lat! – witała się ze mną wysoka brunetka, uśmiechając się do mnie i szeroko rozwierając ramiona do uścisku. – Wejdźcie, kochani, tata zaraz przyjdzie. Wiecie, jak to jest, znowu ktoś zadzwonił z niecierpiącą zwłoki sprawą. Zawsze potrzebują go w firmie najbardziej wtedy, kiedy ma coś ważnego do załatwienia w domu. Proszę, siadajcie, siadajcie, zaraz przyniosę kawę…
– Może pomogę? – zaoferowałam się.
– A masz ochotę? To zapraszam, we dwie pójdzie nam szybciej. Przyznam ci się, że stresowałam się twoją wizytą. Bałam się, że tych nerwów wyjdzie mi zakalec. A ja tu chcę zrobić wrażenie na przyszłej synowej! Ale chyba macie szczęście, ciasto się udało i nie będziecie musieli udawać, że wam smakuje. – Zaśmiała się psotnie.
Taka atmosfera na spotkaniu rodzinnym była dla mnie czymś zupełnie nowym, niecodziennym. Nie przywykłam do sytuacji, gdy w układach między pokoleniami królują serdeczność i miłość. Czułam się trochę, jakbym grała w filmie. Ciepłym, pozytywnym, świątecznym… Tata Rafała zachowywał się podobnie. Mój ojciec ledwie usta otwierał przy stole chyba że do jedzenia, a z przyszłymi rodzicami rozmawiałam długo i swobodnie, bo jako pierwsi poza Rafała wykazali zainteresowanie moją pracą.
– Podziwiam cię, dziewczyno. Chemia i fizyka zawsze sprawiały mi mnóstwo problemów w szkole.
– Bo jesteś urodzoną humanistkę, mamo. Sztukę zawsze miałaś we krwi. Jak byłem mały – Rafał zwrócił się do mnie – to zabierała mnie do swojego muzeum i godzinami pokazywała różne szczegóły na obrazach.
– Sądząc z tego, jak ziewałeś, zanudzałam cię na śmierć! – Mama Rafała zachichotała. – Nic dziwnego, że wybrałeś sobie kobietę naukowca. Chemia, badania nad lekami. Jestem pod wrażeniem, Alinko. Mój syn ma szczęście, że wybrała go taka piękna i inteligentna kobieta.
Kręciło mi się w głowie od tych komplementów, zwłaszcza że nie wyczuwałam w nich cienia sztuczności. Rodzice Rafała równie serdecznie wypowiadali się o Rafale i jego młodszej siostrze, która studiowała w Warszawie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś podobnego i chciałam po czubek głowy zanurzyć się tym ciepłym morzu…
Szybko nawiązałam relację z mamą Rafała. Dzwoniłyśmy do siebie i rozmawiałyśmy o różnych sprawach; umawiałyśmy się na zakupy i kawę w mieście; a kiedy zaczęliśmy planować z Rafałem ślub, była wniebowzięta. W przeciwieństwie do mojej mamy, dla której wesele oznaczało wyłącznie wydatki.
– Nie martw się, mamo, urządzimy przyjęcie za własne pieniądze.
– Własne…? Czyli czyje? Tamtej rodziny? Teraz rozumiem, czemu tak rzadko nas odwiedzasz. Znalazłaś sobie bogatego narzeczonego i wstydzisz się biedniejszych rodziców. Wolisz tych bogatszych! Pięknie cię te studia wyedukowały!
Dotknęły mnie jej słowa.
– Czasem odwiedzamy was, czasem jego rodziców. A czasem chcemy mieć weekend tylko dla siebie, dlatego… – Urwałam, bo mama i tak nie słuchała, a do mnie dotarło, że ma rację.
Naprawdę wolałam spędzać czas z przyszłą teściową niż z własną mamą. I nie miało to nic wspólnego ze statusem materialnym, a wyznawaną filozofię życia. Rodzice Rafała traktowali mnie lepiej, interesowali się mną, moją pracą, moimi sprawami, chwalili za wyniki w pracy. Moja mama głównie krytykowała i narzekała. Nie czułam się dla niej ważna, a czas, jaki spędzaliśmy razem, głównie przed telewizorem, wydawał mi się czasem kompletnie straconym. Nie rozmawialiśmy ze sobą, tak naprawdę, a z rodzicami Rafała rozprawialiśmy na różne tematy. O nowych wystawach, filmach, odkryciach naukowych, o polityce, o przeczytanych ostatnio książkach…
Gdy to sobie uświadomiłam, opadły mnie wyrzuty sumienia. Skoro wolę rodzinę Rafała od mojej, czy to znaczy, że jestem złą córką, złym człowiekiem? Z drugiej strony, czy to takie straszne, takie niestosowne, że zakochałam się w rodzinnym cieple, jakiego we własnym domu nie zaznałam, a domu mojego narzeczonego miłość była na porządku dziennym?
Napędzana swędzącą mnie skruchą, zaczęłam częściej dzwonić do mamy. Do ojca nie mogłam, bo do dziś nie dał się przekonać do telefonu komórkowego. Starałam się za to częściej wpadać do rodziców w weekendy, opowiadać im o sobie, wypytywać, co tam u nich, i słyszałam, że nic ciekawego, stara bieda, a w ogóle nie muszę się tak starać.
– Doskonale wiem, że się zmuszasz, by tu z nami siedzieć.
Zabolało, bo znowu nie doceniono moich starań. Zakłuło też wstydem, bo… mama trafiała w punkt. Zmuszałam się do siedzenia z nimi w cichym domu, w którym nikt się nie śmiał, w którym nikt z nikim nie rozmawiał na inne tematy niż podwyżki i co się wydarzyło w tym czy innym serialu, w którym czułam się gościem, na którego nikt nie czekał, a któremu jednocześnie robiono wyrzuty, że zjawia się tak rzadko.
Kocham moich rodziców, ale jest to miłość z obowiązku. Nie widzę szans na ocieplenie naszej relacji. Nie pasuję do ludzi, którzy mnie spłodzili i wychowali, chyba nigdy nie pasowałam, a teraz należę już do innego świata i do dawnego niechętnie wracam. Dręczą mnie z tego powodu wyrzuty sumienia, ale bardziej męczą mnie te wymuszone wizyty…