Wywiad

"Dziś uważam tak jak Agnieszka, że najważniejsza w życiu jest miłość". Przypominamy wywiad z Danielem Passentem

"Dziś uważam tak jak Agnieszka, że najważniejsza w życiu jest miłość". Przypominamy wywiad z Danielem Passentem
Fot. Akpa

Przypominamy wywiad Małgorzaty Domagalik przeprowadzony z Danielem Passentem w 2011 roku w ramach cyklu "Mistrz i Małgorzata" w magazynie PANI.

MAŁGORZATA DOMAGALIK: Zaczynamy?

DANIEL PASSENT: Bardzo się cieszę, że zaliczyła mnie pani do mistrzów. Może trochę na kredyt?

Pan i kokieteria?

Raczej skromność połączona z dobrymi manierami.

To dziś dobra reglamentowane.

Zgadzam się. To, co się dzieje np. w wywiadach telewizyjnych, serwisach informacyjnych, również w druku... Te obyczaje są straszne. Dziennikarz nie pozwala dokończyć, przychodzi z tezą, na ogół bardzo mało wie o osobie, z którą rozmawia. Jest cały napalony, żeby mnie zmiażdżyć, ale nawet nie wie, kto to był „Bywalec” (tytuł felietonów Passenta w „Polityce” w latach 70. – przyp. red.), jakie książki napisałem. Agnieszka Osiecka mówiła w takich momentach, że dziennikarze nie wiedzą nic o niczym, i sama pisała za nich wywiady.

Ciasteczko?

Nie, dziękuję, słodycze jadam po południu.

Od rana jest Pan taki elegancki?

Ubrałem się schludnie dla pani. Ogólnie chyba uchodzę za łapserdaka, ponieważ...

...kto tak uważa?

Zaraz pani powiem, będą fakty i nazwiska. W 1962 r. byłem na stypendium na uniwersytecie w Princeton. Zakolegowałem się tam z młodym doktorantem Sterlingiem Boydem – mówiłem, że będą nazwiska. On teraz jest profesorem historii sztuki. Wtedy podarował mi na gwiazdkę sweter. Musiał uznać, że ja, przybysz z kraju komunistycznego, nie mam swetra albo że ten, który noszę, jest zbyt obszarpany. W latach 70. jeździłem na nartach i wtedy poznałem Jerzego Kosińskiego, o którym teraz jest głośna książka Głowackiego.

Wrócimy do niej.

OK. A więc Kosiński w tych Alpach był zawsze pięknie ubrany, w ogóle był wrażliwy na punkcie sprzętu, nart, butów. Teraz miałby już model 2012. Uważał, że źle jeżdżę na nartach, dlatego że mam zły sprzęt. Podarował mi wszystko: swoje narty, swój sweter, więc wyglądałem w tym jeszcze bardziej pokracznie. Nadal chyba na co dzień wyglądam na łapserdaka, ponieważ na Mikołaja, a konkretnie od państwa Urbanów, dostałem czarny sweter od Hermèsa. Podkreślam tę markę, ponieważ to jest najbardziej kosztowna rzecz w mojej szafie. À propos marki, drugi raz powołam się na Agnieszkę. Ona uważała, że jeżeli w książce, w powieści, jest napisane, że bohater popija wino czy ktoś spogląda na zegarek, to to może być literatura. Natomiast jeżeli jest napisane, że spogląda na zegarek marki Rolex albo że pije wino z konkretnej winnicy...

...to jest to grafomania?

To jest to grafomania. Trzymam się tej zasady. Podziela pani ten pogląd?

Tak.

Nie ma co się afiszować opakowaniem, najważniejsza jest zawartość.

Zgodzi się Pan, że rozmowa dwojga ludzi to wartość sama w sobie? Także w codziennym życiu.

Zgadzam się z panią, z tym że ja, w odróżnieniu od pani, nie należałem do dziennikarzy, którzy prowadzą rozmowę człowieka z człowiekiem. Nie przekraczałem pewnego progu intymności.

Bo?

Za tamtych czasów w ogóle nie było takiej szczerości i takiego ekshibicjonizmu, jaki panuje dzisiaj.

Wydaje mi się, że znam swoje miejsce w szeregu.

Tak, ale pani jest klasykiem. Ja prowadziłem rozmowy z ludźmi na stanowiskach, z George’em Bushem, z prezydentem Cypru, arcybiskupem Makariosem. To było w Nikozji, wszedłem do pokoju, a on zamknął za mną drzwi, i to jeszcze na zasuwkę. A więc rozmawiałem z ludźmi władzy i nie mówiło się o ich wnętrzu, tylko o polityce. Ostrożnie.

WikiLeaks nadrobił zaległości.

Tak, chociaż już o prezydencie Clintonie mówiono, że jest teflonowy. To znaczy, że to są ludzie bardzo twardzi, do których nic się nie przykleja. Oni nie są skłonni do wywnętrzniania się. Raczej panuje moda na to, że dziennikarz przychodzi do polityka z pikantnymi szczegółami, a nie, że polityk ośmielony przez dziennikarza, przez nastrój rozmowy, sam coś ujawnia.

Użył Pan słowa „ujawnić”. Był Pan dyplomatą.

WikiLeaks ujawnił, że jednak nie zawsze szlachectwo zobowiązuje. W dyplomacji pracują tysiące ludzi, czytałem te depesze poniżej pewnego poziomu, ale uważam, że należą do rzadkości. To amerykański produkt tamtejszej kultury, tam wszyscy są na większym luzie.

Walą prosto z mostu.

Są również bardziej koleżeńscy w tym sensie, że wielu z tych ludzi to koledzy z pracy, często siedzą w jednym pokoju. Jeden drugiemu...

...i nie przyszło im do głowy...

...i nie przychodzi im do głowy, że to, co mówią i piszą, może kiedyś zostać ujawnione.

Była Mata Hari, dzisiaj jest Assange.

No tak, z tym że Mata Hari raczej zbierała informacje, a Assange je publikuje.

Informacja, że Kadafi jeździ z ładną ukraińską pielęgniarką, komu jest potrzebna?

To akurat jest istotna informacja, bo jeżeli ktoś ma stały dostęp do przywódcy, może go szpiegować, może się od niego czegoś dowiedzieć. Warto mieć go na oku.

Iloma językami Pan włada?

Angielskim, rosyjskim, choć już nie mam wprawy, niemieckim i hiszpańskim. To nie jest moja zasługa. Po niemiecku mówię, ponieważ po wojnie mieszkałem w Berlinie. Nie było jeszcze wtedy polskiej szkoły i chodziłem do amerykańskiej, więc niemieckiego i angielskiego nauczyłem się w Berlinie. Potem, m.in. dlatego, że znałem angielski, dostałem stypendium w Princeton. Tam zapisałem się na intensywny kurs języka hiszpańskiego.

Żeby?

Bo interesowałem się Ameryką Łacińską i chodziłem na seminarium z rolnictwa. Prowadził je wybitny ekonomista meksykański, prof. Edmundo Flores. Mieliśmy coś wspólnego z sobą, a on był bardzo zeuropeizowany. Mówił nam, że trzyma pod poduszką „Czerwone i czarne” Stendhala i że to jest książka, którą trzeba podczytywać codziennie, a raz na rok przeczytać całą.

Zabawne, ostatnio powiedział mi to Wiesław Myśliwski.

No proszę. Muszę przyznać ze wstydem, że teraz bardzo rzadko sięgam po inną literaturę niż dokumentalna, literatura faktu. Parę dni temu czytałem wykład noblowski Vargasa Llosy. Znakomity. O roli fikcji, literatury pięknej – że absolutnie trzeba to czytać, że bez tego świat byłby jeszcze gorszy. Córka mi zarzuca, że literatury pięknej nie czytam z lenistwa.

Chyba już Pan przeczytał to, co było do przeczytania?

Ukazują się nowe pozycje. Takie najważniejsze – „Sto lat samotności” Márqueza czy powieści Vargasa Llosy – to czytałem. Najlepszą książką, jaką ostatnio przeczytałem, były „Dzienniki ze Spandau” Alberta Speera, hitlerowskiego architekta.

Świetnie zagranego w filmie „Upadek” w reż. Olivera Hirschbiegela przez Heina Fercha.

„Upadek” widziałem, ale tej roli nie pamiętam, bo jeszcze wtedy nie czytałem książki. Niebywała, pokazuje, jak bardzo zdolny, wykształcony inteligent świetnego pochodzenia w wieku dwudziestu paru lat fascynuje się ideą totalitaryzmu. Znajduje swojego wodza, bóstwo, i pozostaje mu wierny do końca. Plus opis dwudziestu lat spędzonych w więzieniu w Spandau. A teraz przed przyjściem do pani skończyłem czytać książkę Janusza Głowackiego o Kosińskim.

W tym samym czasie ukazały się jego „Good night, Dżerzi” i Agaty Tuszyńskiej „Oskarżona: Wiera Gran”.

Książki Tuszyńskiej akurat nie czytałem.

Obie w jakimś sensie są o tym, że nie wystarczyło przeżyć Holocaustu. Mówi Pan: „Żyję dzięki Polakom“, a Pana rodzice zginęli, bo zadenuncjowali ich Polacy.

No, niestety.

Kosiński, Wiera Gran – los Żyda tułacza. Kosiński konfabulował na jego temat, a Wiera Gran była podobno kolaborantką? Co więcej, w tym kontekście pojawia się ostatnio niespodziewanie nazwisko Władysława Szpilmana.

Jestem w trudnej sytuacji, ponieważ tych wszystkich ludzi znałem. Szpilman bywał u nas w domu, tzn. u doktora Prawina, który mnie wychowywał i był melomanem. Prawin studiował w Wiedniu przed wojną, nie wiem, skąd znał Szpilmana, grunt, że w latach 50. u nas w domu spotykali się: Jerzy Gert, twórca i dyrygent krakowskiej Orkiestry i Chóru Polskiego Radia, prof. Roman Jasiński, wieloletni dyrektor muzyczny Polskiego Radia, Władysław Szpilman i skrzypek Tadeusz Wroński. Byłem dzieckiem, miałem kilkanaście lat. Pamiętam, że jak zostawały parówki po kolacji, to ciocia Prawinowa pakowała je profesorowi Wrońskiemu na wynos. Szpilmana znałem, panią Szpilmanową znam i ubóstwiam do dzisiaj. Szpilman zresztą bardzo mi imponował. Poza tym, że wybitny muzyk, to był jednym z pierwszych, którzy z Polski wyjeżdżali na Zachód, skąd przywoził piękne krawaty. Jurka Kosińskiego też znałem i można powiedzieć, że kolegowałem się z nim, dużo mu zawdzięczam. Pamiętam, że jak się ukazał demaskujący go artykuł w „Village Voice”, to spotkaliśmy się w Nowym Jorku i on bardzo nad tym ubolewał. Ciężko to przeżywał.

Odnajduje go Pan w książce Głowackiego?

Momentami go widzę. Znałem Kosińskiego od tej strony, powiedzmy, oficjalno-reprezentacyjnej. Głowacki pisze o nim od podszewki, od tej ciemnej strony. Ja mam z tym pewien problem, w ogóle z tym gatunkiem literackim, chociaż ostatnio pojawiła się książka, którą podziwiam – Artura Domosławskiego o Kapuścińskim – oraz ta Agaty Tuszyńskiej.

Ale nie przeczytał Pan „Wiery Gran”?

Nie, bo mam pilniejsze lektury.

Proszę przeczytać.

Dobrze, przeczytam, skoro pani tak mówi.

Słyszał Pan o niej?

Tak. Słyszałem o tej sprawie. Że występowała podczas okupacji, że podobno kolaborowała, ale jakoś mnie to nie interesowało. Człowieka, osoby – nie znałem.

Amerykanie w dosyć skuteczny sposób ściągnęli Kosińskiego z literackiego Olimpu.

Tak się stało, ale dla mnie problemem jest to, czy Głowacki powinien napisać książkę o Kosińskim. Chodzi mi o to, że obaj startowali w tej samej konkurencji.

Kosiński odniósł gigantyczny sukces...

Mieszkałem w Ameryce siedem lat i część z nich, przynajmniej pięć, przypadła na okres szczytowej popularności Kosińskiego. On był po prostu wszędzie. Jego książka była w każdej księgarni, każdym kiosku. A wracając do Domosławskiego, to jestem jego książką zachwycony.

Kapuściński też by był, gdyby ją przeczytał?

Na pewno nie byłoby mu przyjemnie, jeśli chodzi o tę stronę obyczajową. Uważam, że jedyny mankament książki Domosławskiego to wejście w prywatność Kapuścińskiego, ponieważ żyją jeszcze wdowa i córka. No, ale Domosławski zdecydował inaczej. Jak biografia, to pełna. Choć nazwiska wieloletniej przyjaciółki swojego bohatera nie ujawnił.

Powinniśmy 200 lat czekać na jego jak najbliższy prawdy portret?

Nie o wszystkim trzeba pisać.

Sfera obyczajowa nie czyni człowieka prawdziwym?

Zgadzam się, i nie mam o to do Domosławskiego zbyt daleko idących pretensji. Powiem więcej, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby taką książkę ktoś napisał o mnie. Nie jestem na takim postumencie, ale uważam, że to jest książka szlachetna w intencjach, bezstronna, bezkompromisowa, może bolesna trochę dla bohatera i jego rodziny, ale w sumie znakomita, z bardzo dobrym researchem. Świetny portret i szkic PRL-u. Tam jest doskonale pokazane, jak Rysiek Kapuściński bardzo dobrze znał tych wszystkich ludzi, system.

Jak musiał między nimi lawirować.

Tak, oczywiście, ale to nie jest książka w stosunku do Kapuścińskiego napastliwa, tendencyjna. Lawirował nie on jeden. System do tego zmuszał.

Odnoszę wrażenie, że Domosławski lubi swojego bohatera.

To bardzo przyzwoita książka. Uważam, że jej przekłady za granicą tylko wzmocnią pozycję Kapuścińskiego. Żałuję, że Rysiek nie dostał Nobla, bo obiecał, że wtedy wynajmie samolot i wszyscy po niego polecimy.

Doprowadził Pan do opublikowania w Polsce dzienników Eichmanna?

Tak.

To jest już chyba taki stempel w zawodzie na zawsze, wszystkie drzwi się powinny otwierać.

Toteż nie narzekam. Jak pani wspomniałem, mieszkałem w Berlinie i w latach 50. poznałem Thomasa Harlana. Bardzo przystojny Niemiec, o ogromnym powodzeniu, czarujący. Młody dramaturg. Jego ojciec nazywał się Veit Harlan, był znanym reżyserem filmowym III Rzeszy, cieszył się zaufaniem Goebbelsa i Hitlera. Był twórcą filmów antysemickich takich jak głośny „Żyd Süss”. Mały Tomek już w latach 30. poznał Goebbelsa, Speera, a nawet Hitlera, który bardzo lubił dzieci.

I owczarki niemieckie.

Zapraszał dzieci na ciastka i gorącą czekoladę.

Eichmann też bardzo je kochał. A gdy mu zadano pytanie, jak mógł posłać na śmierć tysiące żydowskich dzieci, to zdziwiony odpowiedział: „Ale przecież to byli Żydzi”.

Thomas Harlan, który zmarł bardzo niedawno, bo w październiku ubiegłego roku, całe życie poświęcił odkupieniu grzechów swojego ojca. Zerwał z rodziną, przeniósł się do Francji, pisał po francusku. Założył zespół teatralny w Berlinie w połowie lat 50. i wystawiał swoją sztukę w reżyserii Konrada Swinarskiego o powstaniu w getcie. Byłem na tej premierze, tam go poznałem. Miał obsesję denazyfikacji Niemiec. Przyjechał do Polski zrobić dokumentację w sprawie obozów w Treblince, Sobiborze, Auschwitz. Tutaj spotkał się z życzliwym przyjęciem polskich władz, które były zainteresowane kompromitowaniem RFN. Harlan wszedł w posiadanie dzienników Eichmanna i po prostu mi je dał.

W imię przyjaźni polsko-niemieckiej?

Tak. Przyniosłem je do redakcji i ich oryginalność została sprawdzona.

Kto jeszcze te dzienniki opublikował?

Jeden odcinek – amerykański tygodnik „Life”.

Jeden?

W Ameryce Eichmann nie był taką „wielką postacią”. Grunt, że Tomek mi to dał. „Polityka” wydrukowała chyba pięć odcinków.

I stał się Pan gwiazdą...

Ja nie, ale „Polityce” bardzo się polepszyło.

Pan nie?

Nie, nie powstał wtedy żaden kult mojej osoby. Tylko nakład „Polityki”, który przedtem nie był wyższy niż 50 tys., przekroczył 100 tys. I już nigdy potem poniżej tego poziomu nie spadł, to był chyba 1961 rok. Moja zasługa była żadna.

Agnieszka Osiecka mówiła o Panu: „Daniel całe życie walczy o spokój”. Pan powiedział mi kiedyś, że zawsze lubi mieć w domu zapasy.

Może właśnie dlatego byłem przeciwieństwem Agnieszki – bo lubię dom, konfitury, rosół.

Potwierdza Pan regułę, że najbardziej przyciągają się przeciwieństwa?

Przyciągają się, ale w końcu ten związek się rozpadł.

Przecież musiał Pan wiedzieć, że taka kobieta jak Osiecka nie gwarantuje spokoju.

Agnieszka była całkiem inna od pozostałych kobiet. Mój poprzedni związek był bardzo spokojny i, jakby to powiedzieć, nieoparty na przeciwieństwie dwóch różnych osobowości. Kiedy się zakochałem w Agnieszce, to nie myślałem, jak to się skończy. Nie zastanawiałem się nad tym, że każde z nas ma przeszłość, tylko widziałem naszą wspólną przyszłość. Nie rozpatrywałem wariantów negatywnych, mimo że byli ludzie, którzy mnie ostrzegali, m.in. Mieczysław Rakowski.

Miłość jest ślepa?

Jeżeli jest wąska kładka nad przepaścią i ostrzegają, że tam już niejeden spadł, to idzie się ślepo na tę kładkę, bo wierzy się, że się przejdzie.

Dużo Pana kosztował ten związek emocjonalnie?

Kosztował mnie raczej koniec tego związku, kiedy Agnieszka odchodziła. Ale sam związek nic mnie nie kosztował, bardzo dużo mu zawdzięczam – o, tak bym powiedział. Agnieszce Osieckiej zawdzięczam przede wszystkim wspaniałą córkę. Po drugie, siedem bardzo ciekawych lat spędzonych z osobą nieprzeciętną, arcywrażliwą, która pokazała mi, że istnieje świat poza polityką. Agnieszka nie lubiła poukładanego życia, dla niej najważniejsza była miłość, przede mną i po mnie. Wspomniałem, że była osobą bardzo wrażliwą. W latach 70. pewien jej znajomy z Ameryki zaprosił nas do swojego mieszkania w Szwajcarii, w bardzo modnej, elitarnej i kosztownej miejscowości Crans-Montana. Potem przez wiele lat do niej jeździłem, bo Jurek Kosiński też tam miał swoje mieszkanie, ale wtedy o tym nie wiedziałem. Przyjeżdżamy, a tu się okazuje, że to mieszkanie jest w bloku, wstrętnym, ohydnym. Agnieszka na widok domu popłakała się i powiedziała, że nie wejdzie. I cała podróż z Polski do Szwajcarii, plany na tydzień, wszystko to wzięło w łeb, bo wróciliśmy do Warszawy. Patrzyłem wtedy na Agnieszkę ze zdumieniem, że tutaj jest mieszkanie, pola golfowe, można spacerować, Alpy, luksusowe wystawy, a ona się krzywi...

Nie było poezji w tym mieszkaniu, tak?

Kogo nie było?

Poezji.

Nic, żadnej poezji nie było, nawet nie pamiętam, czy myśmy weszli do tego mieszkania. Podziwiałem to, że ktoś może płakać na widok brzydkiego bloku, w którym ma zamieszkać.

Jeszcze bardziej zakochany.

Chyba tak.

Podobno był Pan admiratorem kobiecej urody, może nawet kobieciarzem?

Byłem? Nadal jestem. Ale nie wiem, skąd ta opinia, że byłem kobieciarzem.

„Kobieciarz” − to jest pejoratywne?

Pejoratywne. Stanowi, moim zdaniem, formę jakiegoś przedmiotowego traktowania kobiet.

A admirator kobiecej natury?

O tak, to już tak.

Co takiego mają kobiety, czego im Pan zazdrości?

Ja im nie zazdroszczę – ja je podziwiam.

Że potrafią się rozpłakać na widok ohydnego bloku?

Kobiety nie mają monopolu na wrażliwość. Ale mobilizują mężczyzn. Mnie także. Agnieszka, kiedy układaliśmy listę gości na kolację, zawsze uważała, że musi być jedna ładna kobieta przy stole, to wtedy pozostali mężczyźni się starają.

Miała na myśli siebie?

Nie, nie. Oprócz niej, sama była gospodynią.

Kiedy czyta Pan listy Osieckiej do Przybory...

...po pierwsze, nie czytałem, bo chciałem sobie oszczędzić.

Czego?

No, jednak chciałbym mieć Agnieszkę na wyłączność, a to potwierdza, że nikt nie miał. I moja żona Marta, i moja córka, które prowadzą fundację Okularnicy, są świadkami, że byłem przeciwny publikacji tych listów, a obecnie bardzo mocno staram się zapobiec przedwczesnej publikacji dzienników Osieckiej. Agnieszka prowadziła je przez całe życie.

Byłby to megahit.

Tak, byłby megahit.

Pan je zna?

Nie, nie znam tych dzienników. One są u nas w domu, ale ich nie podczytuję.

Nie chciał Pan nigdy do nich zajrzeć?

Nie jestem ciekawski. Poza tym wolę zachować Agnieszkę taką, jaką sam pamiętam. U nas w domu mieści się fundacja Okularnicy: cały dorobek, całe archiwum Agnieszki, które jest od kilku lat opracowywane, digitalizowane, skanowane. Z każdym dniem coraz większa jego część jest zamieszczana w Internecie.

Pana córka Agata zna te dzienniki?

Też nie wszystkie. Bo wie pani, to jest kilkadziesiąt zeszytów ręcznie pisanych, które wolontariuszki fundacji przepisują w komputerze, oryginały się digitalizuje itp. Oczywiście im później opublikujemy, tym mniejszy będzie to hit. Ale uważam, że nie wszystko musi być hitem, że trzeba uszanować prywatność Agnieszki, jak również osób, które jeszcze żyją, a są w tych zapiskach wymienione. Pierwsze tomy dzienników Osieckiej kończą się na 1958 roku, kiedy ona ma mniej więcej 20 lat. Wielki świat to jest dla niej basen Legii, bo była pływaczką, a to było też miejsce spotkań towarzyskich ówczesnych – no, nie wiem – takich beautiful people. Ja uważam, że trzeba poczekać, niech to się wszystko odleży. Dzienniki Dąbrowskiej, Iwaszkiewicza, wszystko jest publikowane około 50 lat po śmierci, i tak powinno być. Ja nie jestem ciekawy – ani sam tam nie zaglądam, ani innych nie zapraszam.

Pan też jest w tych dziennikach.

Jeśli już, to w ostatnich tomach.

Podobno nigdy nie dostał Pan żadnej nagrody.

To prawda. Żadnych nagród nie dostawałem i myślę, że właściwie jedyną nagrodą dla mnie są czytelnicy, oni mi to wszystko wynagradzają. W establishmencie dziennikarskim nie jestem za dobrze widziany, i chyba nie byłem. Może to i dobrze.

Waga i dwie szale: zawód i miłość. Co przeważa?

Bardzo się cieszę, że pani o to zapytała. Powiedziałbym tak: kiedyś zawód, a teraz miłość.

To jest ta mądrość życiowa?

Tak, z życia wyciągnąłem wniosek, że nie to było najważniejsze, czemu się poświęcałem. W każdym razie gdybym mógł cofnąć czas, tobym odwrócił proporcje swojego zaangażowania: znacznie więcej zainwestowałbym w miłość, a znacznie mniej w zawód. Dzisiaj uważam tak jak Agnieszka, że najważniejsza w życiu jest miłość.

Ma Pan żonę, dom, wnuki. Czytelnika, który brał gazetę i zaczynał czytać od Passenta.

Do dzisiaj spotykam takich ludzi. Ale chciałem powiedzieć, że kiedyś dla mnie najważniejsze było pojechać na wojnę wietnamską, na olimpiadę do Monachium, zrobić wywiad z prezydentem Bushem. Dzisiaj to mi się wydaje banalne...

Gdybyśmy pisali Pana biografię, to bawilibyśmy się w polityczną poprawność?

Nie, piszmy, jak było.

Z perspektywy czasu co powinno się w niej znaleźć?

W całej autobiografii – nie potrafię powiedzieć. Może jednak dziennikarstwo – na pewno najważniejsze w moim życiu, przynajmniej dopóki nie urodziła się Agata. Może na przykład taki dylemat: Passent komuch czy nie komuch? Kiedy narodziła się Solidarność i wybuchła opozycja, to oni mieli rację. Ja wtedy tego nie doceniłem – czułem, że mają rację, ale bałem się nieszczęścia.

Nie gwarantowali spokoju?

Było to zaburzenie mojego spokoju, ponieważ uważałem, że chociaż oni reprezentują słuszną sprawę, to sprowadzą na Polskę nieszczęście, bo Rosjanie wkroczą. Dobrze pamiętałem Budapeszt ’56 i Pragę ’68. Dlatego byłem zdania, że trzeba ograniczyć słuszne racje i powstrzymywać innych przed nieszczęściem, które wisi nad Polską.

Wejdą, nie wejdą...

Wejdą, nie wejdą. Uważałem, że nie można ryzykować, igrać z ogniem. Często przypominam sobie taką scenę: rozmawiam z koleżanką dziennikarką na rondzie u zbiegu Marszałkowskiej i Jerozolimskich. Mówię do niej: „Słuchaj, masz syna, on jest bardzo zaangażowany w NZS, cała jesteś po stronie Solidarności. – Inna sprawa, że przedtem była partyjna, taki ma temperament, te hormony polityczne. – Jak wkroczą Rosjanie, to gdzie będzie twój syn, co się z nim stanie?”. A ona mi na to, że jak to gdzie – na barykadzie, tam gdzie powinien być. Jak sobie pomyślałem, że moja Agata mogłaby być na barykadzie, to ogarnął mnie strach. Bohaterem nie byłem.

Gdyby los historii rzucił Pana na barykady, może dałby Pan sobie radę.

Ja bym się prawdopodobnie trzymał dosyć daleko od barykady.

Pana czytelnik to nadal nauczyciel ze średniej miejscowości?

Tak, staram się nie pisać dla środowiska, tylko ponad głowami tych, którzy przyznają nagrody. Trochę jestem w tym cyniczny, to znaczy, jeżeli piszę felieton o Kosińskim i Głowackim, to staram się czytelnika z Sieradza czy z Limanowej wprowadzić w wielki świat. Wiem, że będzie go to interesowało. Tak edukacyjnie i trochę snobistycznie, żeby się czuł równy nam. Poza tym wszystko, co piszę, musi być interesujące.

Z pewnością powinien Pan dostać nagrodę w kategorii najlepszy ojciec świata, a może i matka.

Chyba tak.

Kocha Pan swoją córkę bezkrytycznie?

Bezgranicznie. Nie bezkrytycznie. Zostałem z nią sam, kiedy miała sześć lat, i to było w Ameryce. Amerykanie mówili na mnie „Jewish father”, bo tam jest takie powiedzenie „Jewish mother” i ono odnosi się tylko do matek.

Słowo „Jewish” określiło Pana życie?

Nie potrafię do końca tego powiedzieć, ale moja troska o córkę i rodzinę na pewno wynika z tego, że straciłem całą rodzinę. Miałem taką hierarchię wartości: dzieci, praca, dom. Nie wychowałem się w prawdziwej rodzinie i jeszcze ten strach przed nową wojną, przed wkroczeniem Rosjan – to może być związane z moim losem okupacyjnym i pochodzeniem.

Nie ma Pan nawet zdjęcia swojej mamy. Miał Pan kogoś, kto Panu pięknie o niej opowiedział?

Trochę opowiadała mi ciocia Prawinowa. Bo z całej mojej rodziny ocaleli tylko ci, którzy uciekli do Związku Radzieckiego, czyli ciocia Prawinowa i wujek Prawin, którzy byli komunistami.

Później mieszkali w Niemczech?

Tak. Podczas wojny Prawin był w Armii Radzieckiej, a potem w I Armii, w dywizji kościuszkowskiej. Po wojnie mnie odnalazł, został szefem Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie, i stąd ja się tam wziąłem.

Jego żona opowiadała Panu o mamie?

Opowiadała, ale mało, bo była niejasna troszeczkę sprawa, kto jest moją mamą – czy mama, która mnie urodziła, czy ciotka Prawinowa, która mnie wychowywała. I kiedy zacząłem jako dziecko zwracać się do cioci „mamo”, to ona mi powiedziała: „Danusiu, ja nie jestem twoją mamą. Ty miałeś swoją mamę”. Rodzice zginęli w 1944 r., dosyć długo udawało im się przeżyć. Kiedy Niemcy wkroczyli do Stanisławowa jesienią 1941 roku, oddali mnie „na przechowanie”, a sami się ukrywali, aż zostali zdemaskowani na linii otwockiej przez szmalcownika.

Można by w tym miejscu odwołać się do Kosińskiego i jego „Malowanego ptaka”.

Trochę to jest los mojego pokolenia i każdy z tych, co przeżyli, ocalał w inny sposób, ale w sumie podobny. Ocalał dzięki Polakom, a jednocześnie stracił swoich bliskich w różnych okolicznościach, czasami z udziałem Polaków.

Mistrzowie, z którymi rozmawiam, mówią: „Żałuję, że nie zapytałem swojego ojca o to, o tamto”.

O, tak! Mam to poczucie bardzo rozwinięte. Przez całe życie nie zwracałem uwagi na swoje pochodzenie, przeszłość, na swoich przodków. Jakoś instynktownie się od tego odwracałem, i teraz żałuję. Już rozumiem ludzi, którzy grzebią w przeszłości...

Szukają drzewa genealogicznego.

Tak, idą do urzędu stanu cywilnego, szukają korzeni itd. Uważam, że to jest bardzo potrzebne.

Mówi Pan: „Agata to najlepsze, co mnie w życiu spotkało”. A najgorsze?

Wojna. Sieroctwo.

Był Pan w domu dziecka przez jakiś czas?

Jak już rozmawiamy o pochodzeniu – to kiedyś, wiele lat temu, poszedłem do Żydowskiego Instytutu Historycznego. Tam pewna pani powiedziała mi, że byłem w 1945 r. w domu dziecka w Częstochowie. A ja pamiętam, że byłem wychowywany przez jakąś rodzinę. A może miałem zostać skierowany do domu dziecka, ale nie zachowało się to w moich wspomnieniach? Ona mi na to powiedziała, że spotyka się z takimi przypadkami wyparcia czegoś z pamięci. Podała przykład kobiety, która w 1939 r. miała dwoje dzieci – starsze zostawiła w Polsce „na przechowanie”, a z młodszym uciekła do Związku Radzieckiego.

I zapomniała?

Tak, tak była skupiona na bezpieczeństwie tego małego dziecka, że zapomniała o tamtym.

Jak Pan wraca do domu, to myśli sobie: „Fajnie, że mam swoje miejsce na ziemi”?

To szczęście, że mam rodzinę, dom, ale też bardzo fajnie, że przez tyle lat pracowałem, że jednak byłem całe życie bardzo zaangażowany w pracę zawodową i, podobnie jak pani, nie wyobrażam sobie...

...że można nie być dziennikarzem 24 godziny na dobę?

24 godziny na dobę. A co pani studiowała?

Kulturoznawstwo. Ja myślę, że studia dziennikarskie powinny zostać skasowane, to strata czasu. Agnieszka też uważała swoje studia dziennikarskie za zmarnowane lata.

Wzrusza się Pan na „Buena Vista Social Club”?

Proszę pani, to jest naprawdę wspaniały film, miałem łzy w oczach. Po pierwsze, łatwo się wzruszam. Po drugie, to siermiężne życie w komunizmie i jednocześnie piękno tej muzyki i sztuki, i tych ludzi – przecież myśmy to przeżyli. I jeszcze pani powiem – chociaż na własną zgubę to mówię – że parę lat temu byłem w Barcelonie podczas weekendu majowego. Zupełnie nie pamiętałem, że przypadał 1 maja. Byłem z żoną na spacerze i nagle zobaczyłem gigantyczną demonstrację pierwszomajową. Wzruszyłem się na ten widok, przecież tyle razy szedłem w pochodach.

Dla mnie pochody majowe były koszmarem, nie odczuwałam euforii.

Ja nie odczuwałem euforii w sensie politycznym, ale...

...w sensie wspólnoty?

Tak, byliśmy razem, było pięknie. „To był maj...

...pachniała Saska Kępa...”. Tęsknota za młodością?

Tak. Wspólnie się wychodziło, wszyscy byliśmy młodzi, uśmiechnięci, weseli.

Prawdziwy świat był jednak gdzie indziej.

Tak, świat był gdzie indziej, ale nasz był wtedy tutaj.

Gdybyśmy mieli dokończyć zdanie: Passent dzisiaj to...?

...stary dziennikarz i dziadek. Dziadziuś – nie.

Trochę czasu minęło od chwili, gdy był Pan playboyem, który nosił długie włosy?

Nie pamiętam siebie jako playboya, zaraz pani powiem dlaczego. Playboy musi umieć tańczyć.

Nie umie Pan?

Nie, nie umiem, a w każdym razie nigdy nie byłem dansiorem. Playboy musi palić papierosy, pić wódeczkę, ładnie się ubierać. No, jeśli ja byłem playboyem, to dlaczego ludzie dawali mi te swetry? Włosy zapuściłem, to prawda – mam straszne zdjęcie, nie wiem, kto mnie sfotografował. Zaprowadziłem wtedy małą Agatkę na mecz bokserski na Torwarze.

Prowadził Pan ją na mecze – miała być chłopcem?

Ona była chłopcem. W Stanach w pierwszej klasie grała w hokeja na lodzie, tutaj – zawsze w piłkę, i nosiła spodnie. Zabrałem ją na mecz i mamy zdjęcie: Agatka w rękawicach bokserskich, a ja z długimi włosami. Takie wtedy się nosiło. Musiałem być próżny.

Podobał się Pan sobie?

Wstrętny byłem, już wolę być łysy.

Nie ma nic ważniejszego dla córki niż miłość ojca.

To ściana, oparcie na całe życie. Dla mnie taką ścianą jest rodzina, córka. Wiem, że mam w niej ogromne wsparcie.

Czego by Pan nigdy nie chciał usłyszeć od kobiety?

Że ode mnie odchodzi. Usłyszałem od kobiet różne nieprzyjemne rzeczy, wszystkie moje związki zostały przez nie zakończone. Miałem w życiu szczęście do wspaniałych kobiet – o, tak powiem. Szczęście niezasłużone.

Aha

Daniel Passent – urodził się 28 kwietnia 1938 r. w Stanisławowie. Dziennikarz i dyplomata, wieloletni felietonista tygodnika „Polityka”. Cudem ocalały z Holocaustu. Z wykształcenia ekonomista, studiował na uniwersytetach: w Leningradzie (1955-1956), Warszawskim (1956-1960) i Princeton (1962-1963). Był korespondentem podczas wojny wietnamskiej. Tłumacz, satyryk i autor książek, m.in.: „Bywalec”, „Pan Bóg przyjechał do Monachium”, „Codziennik”, „Pod napięciem”. Żonaty z Martą Passent. Ze związku z Agnieszką Osiecką ma córkę Agatę.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również