Choć przekroczyła siedemdziesiątkę, jeszcze nigdy nie była tak rozchwytywana, jak teraz. Nam Christine Baranski, jedna z największych gwiazd małego ekranu, zdradza, że aktorką postanowiła zostać dzięki… Zespołowi Pieśni i Tańca „Śląsk”.
Spis treści
Inteligentne, dystyngowane, eleganckie. Takie są zazwyczaj jej bohaterki. I taka jest sama Christine Baranski. Absolwentka prestiżowej nowojorskiej uczelni artystycznej Juilliard (która przyznała jej w tym roku honorowy doktorat), debiutowała na Broadwayu, a dziś jest posiadaczką dwóch statuetek Tony, nazywanych teatralnymi Oscarami. Długo uważała, że aktorce scenicznej nie przystoi występowanie w filmach czy serialach, ale w końcu uległa urokowi Hollywood. Jeszcze w połowie lat 90. otrzymała nagrodę Emmy za występ w sitcomie „Cybill”, a rola Tanyi Chesham-Leigh w musicalu „Mamma Mia!” przyniosła jej nie tylko popularność, ale też sympatię widzów. Jednak dopiero postać Diane Lockhart, która pojawia się najpierw w serialu „Żona idealna”, a potem spin-offie „Sprawa idealna” zaowocowała statusem gwiazdy małego ekranu oraz licznymi nominacjami do najważniejszych nagród, m.in. do Złotego Globu. Christine Baranski niedawno można było oglądać również w stworzonym przez Nicole Kidman serialu „Dziewięcioro nieznajomych”, a teraz na platformie HBO Max zadebiutował drugi już sezon „Pozłacanego wieku”, gdzie aktorka wciela się w arystokratkę Agnes van Rhijn.
PANI: Masz polskie korzenie, mówisz w naszym języku?
CHRISTINE BARANSKI: Znam trochę zwrotów, rozumiem słowa, ale nie potrafię płynnie posługiwać się polskim. Żałuję, bo dorastałam w polsko-amerykańskim domu, w którym tradycja była niezwykle ważna. Moja babcia mówiła wyłącznie po polsku, moi rodzice również między sobą posługiwali się tym językiem…
Jak to się zatem stało, że ty znasz go nie najlepiej?
To wina mojego brata. (śmiech) On też rozmawiał z resztą domowników jedynie po polsku i gdy poszedł do szkoły, okazało się, że ma przez to duży kłopot z używaniem angielskiego i komunikacją umożliwiającą swobodną naukę na lekcjach. Byłam od niego dwa lata młodsza i rodzice uznali, że ze mną muszą przyjąć inną strategię. I od tego momentu mówili do mnie już tylko po angielsku. Nie chcieli, żebym ja też miała pod górkę w szkole. Z perspektywy czasu uważam, że to był błąd. Powinnam wtedy uczyć się polskiego, który przecież cały czas mnie otaczał. W domu słuchaliśmy polskiej muzyki, a na półkach leżały książki po polsku...
A jaki to był dom?
Bardzo tradycyjny. Trochę przypominał serial „Pozłacany wiek”, w którym obecnie gram. Przestrzegano w nim pewnej – nazwijmy to – etykiety. Na przykład po każdym obiedzie musieliśmy z bratem, wstając od stołu, podziękować całej rodzinie za wspólny posiłek. I robiliśmy to po polsku. Akurat to sformułowanie bardzo dobrze opanowałam. (śmiech)
Widziałem, że odwiedziłaś niedawno Kraków.
To była wspaniała podróż. Uważam, że poznawanie korzeni i odwiedzanie krajów, z których pochodzą nasi przodkowie, pozwala lepiej zrozumieć własną historię, nawiązać kontakt z przeszłością. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale w Krakowie czułam się jak w domu. Oczarowały mnie brukowane uliczki i stare kamienice. A jedzenie? Wyborne! Smakowało jak to, które robiły moja mama i babcia – tylko było jeszcze lepsze. Jestem pewna, że wrócę.
To, że zostałaś aktorką, zawdzięczasz polskim przodkom.
Moi dziadkowie, zanim wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, występowali na scenie, w polskim teatrze. Można więc powiedzieć, że zawód aktorki mam wpisany w DNA. Gdy jeździłam do babci i dziadka w odwiedziny, to chowałam się na strychu i odgrywałam po kolei wszystkie role z musicalu „Południowy Pacyfik”. Ich syn, czyli mój tata, po raz pierwszy do teatru zabrał mnie, gdy miałam siedem lat. Był to występ polskiej formacji folklorystycznej, Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. Gdy tylko opadła kurtyna, usłyszałam, jak tata ze łzami w oczach klaszcze i krzyczy na cały głos: „Brawo!”. Wydaje mi się, że to właśnie wtedy, widząc te emocje, zakochałam się w teatrze. Jest to też moje ulubione wspomnienie związane z tatą, który zmarł rok później. Gdy dostałam się na uczelnię muzyczną Juilliard, pierwszą osobą, której o tym powiedziałam, była z kolei moja mama. Z tej okazji poszłyśmy do hotelowego baru i uczciłyśmy to drinkami o nazwie Manhattan – takimi z wisienką. Każda z nas wypiła chyba po dwa. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy upiłam się z moją mamą. (śmiech)
Słyszałem, że to świętowanie było trochę przedwczesne.
Okazało się, że zostałam zakwalifikowana, ale na listę rezerwową, ponieważ miałam wadę wymowy. Przy niektórych zgłoskach świszczałam, co niektórym nauczycielom się nie podobało. Uważali, że może to mieć negatywny wpływ na moją edukację oraz dalszą drogę zawodową. Postawiono więc przede mną zadanie, bym jak najbardziej ograniczyła tę wadę oraz popracowała nad wymową litery „s”. Udało mi się - gdy ponownie zaproszono mnie na egzamin, zdałam bez problemu. I tak zaczęła się moja wielka przygoda.
Zastanawiam się, co sprawia ci więcej przyjemności: granie w produkcjach historycznych czy współczesnych?
Nie dostaję zbyt wielu propozycji grania w kostiumach sprzed stu lat, więc muszę powiedzieć, że ta pierwsza opcja obecnie bardziej mnie pociąga. Kiedy jestem na planie i wkładam wszystkie te gorsety, suknie, kapelusze i welony, mam wrażenie, że znowu jestem w teatrze, od którego zaczynałam i który darzę największą miłością. Poza tym lubię przechadzać się uliczkami, które już nie istnieją, oglądać modę, której już z nami nie ma. To cudowne uczucie, które daje możliwość spojrzenia na nasze obecne życie z pewnej perspektywy. Dzięki temu zaczynasz dostrzegać, jak nowe technologie nas w pewien sposób zniewoliły. Każdy z nas ma obecnie telefon praktycznie przyklejony do ręki i przez to cały czas jesteśmy karmieni kolejnymi informacjami. Łatwo się do tego stanu przyzwyczajamy, więc zaczynamy chcieć coraz więcej, funkcjonować coraz szybciej. Denerwuje nas czekanie. Kiedyś tak nie było. W czasach pokazywanych w serialu „Pozłacany wiek” ludzie żyli znacznie wolniej, a dzięki temu bardziej się tym życiem delektowali. Bardzo lubię tę produkcję, a dodatkową radość daje mi fakt, że została napisana przez wielkiego Juliana Fellowesa, twórcę „Downton Abbey”, co czyni ją jeszcze bardziej wyjątkową. Dlatego cieszyłam się z powrotu na plan drugiego sezonu. Wcielanie się w moją Agnes van Rhijn, snobkę z zadartym nosem, to ogromna frajda.
Czy to prawda, że jej postać w pewnym stopniu wzorowałaś na swojej mamie?
Agnes łączy z moją mamą bardzo wiele. Obie musiały polegać wyłącznie na swojej własnej sile, żeby wyjść z biedy i coś w życiu osiągnąć. Moja mama dorastała w ubogiej imigranckiej rodzinie w czasach Wielkiego Kryzysu. Gdy zimą chodziła pieszo do szkoły, wkładała sobie dobutów gazetę, żeby nie przemokły. Straciła męża osiem lat po ślubie i została sama z dwójką dzieci, o które trzeba było zadbać. Przez 20 lat pracowała w dziale zaopatrzenia w fabryce produkującej klimatyzatory, bo dobrze znała się na inwentaryzacji i była bardzo dokładna. Wiem, że nie przepadała za tą pracą, ale dzięki niej mogła mnie i mojemu bratu postawić jedzenie na stole. Na emeryturę przeszła dopiero w wieku 70 lat. Nigdy nie narzekała.
Długo musiałaś czekać na główne role. Przeważnie oferowano ci postaci drugoplanowe, jak w musicalu „Mamma Mia” czy serialach „Żona idealna” i „Teoria wielkiego podrywu”.
To prawda, ale aktorstwo tak naprawdę polega na czekaniu. A każda, nawet niewielka rola to szansa, by pokazać się z innej strony. Przykuć uwagę widza i twórców swoimi umiejętnościami. Im lepiej ci to wyjdzie, tym więcej „czasu ekranowego” dostaniesz, a wartość twojej postaci dla danej produkcji zacznie rosnąć. Tak właśnie było z graną przeze mnie Diane Lockhart. Widzowie ogromnie ją polubili, więc po zakończeniu „Żony idealnej” zaproponowano mi spin-off, w którym moja bohaterka była już na pierwszym planie. Nie chcę przez to powiedzieć, że znalazłam jakiś złoty środek na sukces w tej branży, bo tak nie jest. Wydaje mi się, że po prostu wiele moich modlitw zostało wysłuchanych i ktoś tam na górze nade mną czuwa.
Podobno broniłaś się przed rozpoczęciem kariery w serialach i filmach.
To prawda. Z jakichś niewytłumaczalnych powodów uważałam, że absolwentka Juilliard grająca na Broadwayu nie powinna rozmieniać się na drobne i angażować w produkcje telewizyjne. Pierwsze propozycje, które dostawałam w wieku 30 lat, z miejsca odrzucałam. Do tego dochodził fakt, że producenci chcieli, abym chodziła na castingi w Los Angeles, co mnie kompletnie nie interesowało, bo byłam dziewczyną z Nowego Jorku. Nie chciałam się przeprowadzać do LA z mężem i dwójką dzieci, nie chciałam wychowywać tam córek. Stawiałam więc warunek nie do spełnienia, że zagram w telewizji, jeśli tylko projekt będzie kręcony w Nowym Jorku. A takie tu wtedy nie powstawały.
Co się stało, że zmieniłaś zdanie?
Przeczytałam scenariusz autorstwa Chucka Lorre'ego – dziś twórcy takich hitów jak „Dwóch i pół” czy „Teoria wielkiego podrywu” – który wtedy dopiero zaczynał swoją karierę i jego nazwisko nie było jeszcze znane. Tekst tak mi się spodobał, że postanowiłam zaryzykować. Serial nazywał się „Cybill” i okazał się wielkim hitem – nie tylko w USA. Choć muszę przyznać, że dzień przed rozpoczęciem zdjęć byłam gotowa zadzwonić do mojego agenta i błagać go, by jakoś mnie z tego projektu wyciągnął. Bałam się, że taka dłuższa rozłąka źle wpłynie na moje relacje z dziećmi. Na szczęście tak się nie stało. A udział w tym serialu zmienił całe moje życie. Nagle zaczęłam dostawać mnóstwo ciekawych propozycji, do których wcześniej nie miałam dostępu. Czasami warto zaryzykować.