Relacje

"Bałam się 50. urodzin. Naprawdę już nic nie muszę, a mogę wszystko? Postanowiłam sprawdzić!"

"Bałam się 50. urodzin. Naprawdę już nic nie muszę, a mogę wszystko? Postanowiłam sprawdzić!"
Fot. 123RF

Czy życie rzeczywiście zaczyna się po 50-tce? Bohaterka tej opowieści przekonała się na własnej skórze, że w dojrzałym wieku wcale nie trzeba zwalniać i chować skrzydeł. 

Nie wyobrażałam sobie 50. urodzin

Bałam się pięćdziesiątych urodzin. Pół wieku... Tuż po trzydziestce czułam, że mogę wszystko. Miałam już za sobą czasy studenckie i młodzieńcze błędy, jakie się wtedy popełnia. Byłam świadoma siebie i swoich możliwości, a także tego, że mogę jeszcze więcej – nauczyć się kolejnego języka, wychować dwójkę dzieci, zmienić pracę, jeśli trafię na lepszą ofertę… Kiedy skończyłam czterdzieści lat, zaczęłam się bać nadchodzącej dekady. Niby po czterdziestce kobieta jeszcze dużo może, jeszcze wygląda dobrze, jeśli włoży w to trochę wysiłku, ale w sumie to oczekiwanie na menopauzę. Zbliża się nieubłaganie nasza biologiczna data przydatności. W pracy często zastępują nas młodsze roczniki, choćby te trzydziestki, którym niestraszne żadne szklane sufity. A pięćdziesiątka…? Kompletnie sobie tego nie wyobrażałam i bałam się. Bałam się, że będę stara, bezużyteczna i bezradna. Co ja pocznę ze sobą, taką pięćdziesięcioletnią?

Dzieci rosły, nie potrzebowały mnie, w małżeństwie po tylu wspólnych latach nie było już fajerwerków, choć nadal z czułością patrzyłam na męża. W pracy ważyły się losy mojego awansu, który powinnam dostać, choćby z racji doświadczenia, ale… Ciągle miałam wrażenie, że mój zegar biologiczny tyka i zanim się obejrzę, będę niezdatna, nieprzydatna, zbędna. Każdy dzień przybliżał mnie do tej strasznej daty, każdy zachód słońca udowadniał, że nadciąga nieuchronne…

Tuż przed tym przełomowym dla mnie momentem córki zrobiły mi niespodziankę. Niby mogłam się spodziewać, że bliźniaczki wybiorą ten sam kierunek studiów i tę samą uczelnię, ale nie wpadłam na to, że będzie oddalona o trzysta kilometrów od domu! Moje pisklęta wyfruwały z gniazda naprawdę daleko.

Dziewczyny wyprowadziły się w zasadzie z dnia na dzień, obiecując na pożegnanie, że jak będą miały czas, to wpadną, i tyle je widziałam. Nieszczęsna ja.

Prezent doskonały?

Mój mąż kontrastował wybornym humorem.

– Kochanie, mamy cały dom tylko dla siebie!

Objął mnie w pasie i próbował tańczyć po pokoju. Moja reakcja wprawiła go w konsternację, delikatnie mówiąc. Bo wybuchnęłam płaczem i wśród szlochów przyznałam się do strachu przed urodzinami, które nadejdą za kilka miesięcy, a ja odtąd będę stara, brzydka, bez trudu do zastąpienia, więc na pewno mnie zwolnią.

– Hm, widzę, że zwykła czekolada nie wystarczy… Nawet tort nie pomoże… Daj mi trochę czasu, coś wymyślę.

Wzruszyłam ramionami. Cóż on poradzi na moje lęki i syndrom opuszczonego gniazda na dokładkę?

Kilka dni później Michał wręczył mi kopertę. Ze środka wyjęłam ofertę z biura podróży.

– Co… to jest? Wycieczka?

– Tak, prezent urodzinowy, dwa tygodnie na Zanzibarze. Tylko dla ciebie. Bez dzieci i beze mnie. Będziesz się mogła skupić wyłącznie na sobie i swoich przyjemnościach, bez konieczności uwzględniania cudzych życzeń, preferencji czy humorów.

– Co?! Nie chcesz ze mną jechać?! Ty też mnie nie potrzebujesz?

Znowu się rozpłakałam.

– Skarbie, jeśli takie jest twoje życzenie, pojedziemy razem, ale pomyślałem, że taka samodzielna, nie samotna, podkreślam, wyprawa, będzie dla ciebie najlepszym prezentem. Oderwiesz się od tych natrętnych, smętnych myśli. Co ty na to?

Nie zamierzałam się kłócić. Było mi zbyt przykro. Skoro mnie wysyła, skoro chce się pozbyć mnie i mojego smutku, to pojadę w siną dal. Nawet polecę! Na Zanzibar. Gdzie będę sobie samodzielnie płakać w samotności.

Wzięłam dwa tygodnie urlopu. Bez trudu, co dodatkowo mnie podłamało. Proszę, już mnie nie potrzebują…

O tym, że miałam płakać, przypomniałam sobie dopiero po tygodniu. Spacery po plaży, pływanie wśród fal, przepyszne lokalne jedzenie i owocowe drinki z palemkami. Gdzie tu powody do łez? Zwłaszcza w towarzystwie Marioli, która miała pięćdziesiąt sześć lat i zaraźliwy uśmiech. Zagadnęła mnie podczas meldowania się w hotelu. Chyba rozpoznała mój akcent. Ona też była sama, bo zawsze podróżowała sama. To ona pokazywała mi tutejsze atrakcje i namawiała do pływania nago w oceanie.

– Jak ty to robisz? – spytałam ją, gdy już skończyła flirtować z przystojnym kelnerem.

– Co?

– No że jesteś taka pozytywna, nieskrępowana?

Parsknęła śmiechem.

– Pytasz poważnie?

Skinęłam głową.

– Po prostu uświadomiłam sobie prawdę oczywistą. Mam tylko jedno życie, drugiego nie dostanę w prezencie, więc chcę je przeżyć z uśmiechem na ustach. Chcę sobie dogadzać, zamiast się zadręczać. Swoje społeczeństwu dałam, wychowując trójkę dzieci. Mam trzy sklepy w galerii handlowej, dzięki którym nie muszę się wreszcie martwić o rachunki. Rozwiodłam się z mężem-darmozjadem i korzystam z wolności. A co ciebie powstrzymuje od bycia szczęśliwą?

Dopiero co się poznałyśmy, ale pobyt tak daleko od domu skraca dystans między kobietami i rodaczkami. Powiedziałam jej o moich obawach.

– Zazdroszczę – odparła. – Twój mąż jest mądrym facetem. Choćby dlatego, że dzięki niemu spotkałaś mnie. – Zachichotała. – Moja diagnoza? Za dużo myślisz o innych i o tym, jak jesteś postrzegana. Masz swoje lata, ale masz też dorosłe, samodzielne dzieci, wspierającego męża i świetną figurę. Co więcej, zaczynasz etap życia, w którym nic nie musisz, a wszystko możesz.

Całą noc myślałam o jej słowach i tym, dlaczego tak naprawdę boję się moich urodzin. Co się wtedy zmieni? Przecież nie rozpadnę się nagle na milion kawałków, będę jedynie o dzień starsza. A co z tym dniem zrobię, i z każdym następnym, zależy wyłącznie ode mnie.

Następnego dnia wzięłam głęboki oddech na odwagę i wyszłam na plażę w bikini, zamiast kryć się jak dotąd pod zwiewnymi sukienkami. Na początku czułam się nieswojo, ale szybko mi przeszło, bo… nikt nie zwracał na mnie uwagi. Konfrontując się z własnymi kompleksami i lękami, odkrywamy, że zazwyczaj nie mają żadnych podstaw.

A takich barier ustawiłam na swojej drodze do samozadowolenia całkiem sporo. Dość z tym. Pięćdziesięciolatka jest dostatecznie dorosła i odpowiedzialna, by robić to, na co ma ochotę. Wielka porcja lodów? A kto mi zabroni? Dyskoteka i taniec z chłopakiem, który mógłby być moim, hm, młodszym bratem? A czemu nie? Świetnie się bawiłam, nikogo nie krzywdziłam i tylko to się liczyło.

Na pożegnanie Mariola mnie wyściskała i szepnęła:

– Głowa do góry i tak trzymaj. Obiecujesz?

Obiecałam, i to głównie sobie.

Pożądana zmiana

Po powrocie zapisałam się na kurs tańca, bo zawsze chciałam nauczyć się tanga, a jako pracująca marka bliźniaczek nigdy nie miałam na to czasu. I jeszcze na kurs francuskiego, bo czy istnieje piękniejszy język na ziemi?

– Dobrze ci te wakacje zrobiły, świetnie wyglądasz – usłyszałam od dyrektorki.

– Dziękuję, faktycznie wspaniale wypoczęłam, przemyślałam kilka spraw i… – moje ręce zrobiły się wilgotne z nerwów, ale kontynuowałam – chętnie wykorzystam te nowe siły na wyższym stanowisku.

Szefowa uśmiechnęła się.

– Lubię pewne siebie kobiety. Tego zdecydowania mi trochę u ciebie brakowało, dlatego się wahałam. Zapraszam w poniedziałek o jedenastej, porozmawiamy.

Ostatecznie dostałam ten awans. Szefowa przyznała, że moje doświadczenie jest czymś bezcennym, czego nie da się zastąpić młodzieńczym entuzjazmem.

I tak strach, który towarzyszył mi od paru lat, zniknął. W lustrze nie widziałam starzejącej się kobiety, tylko siebie. Z niezłą figurą, zadbaną twarzą, ładnymi dłońmi. Tańczącą tango, potrafiącą porozumieć się po francusku i włosku, bo stwierdziłam, że jeden dodatkowy język to za mało.

Mąż patrzył na mnie jak zakochany dwudziestolatek, bo od kiedy dysponowaliśmy permanentnie „wolną chatą”, nasze małżeństwo przeżywało renesans. Znów chodziliśmy na randki, a w weekendy niekoniecznie czekaliśmy z utęsknieniem i trzydaniowym obiadem na dziewczynki. Czasem woleliśmy gdzieś wyjechać. W jakieś ciche, ustronne miejsca albo wręcz przeciwnie – do Paryża, Mediolanu albo Barcelony.

Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nie taka pięćdziesiątka okropna, jak sobie imaginowałam.

– Witaj w klubie, wkroczyłaś w cudowny wiek „siątek” – powiedziała moja sąsiadka, zapalona żeglarka, składając mi życzenia urodzinowe.

Ona aktywnie żeglowała, mimo siedemdziesiątki na karku. A moja ciotka nadal jeździła konno… Gdy się rozejrzałam, odkryłam wokół siebie – nie w świecie celebrytów – wiele ponadpółwiecznych kobiet, które cieszyły się życiem i oddychały pełną piersią, miast przepraszać, że nadal śmią zabierać tlen innym. Z dumą oświadczam, że właśnie dołączyłam do ich klanu.

 

 

 

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również