Czy uczciwość popłaca? Bohaterka tej historii przekonała się, że etyczne działanie i dobro przynoszą niekiedy więcej korzyści, niż pozorne oszczędności.
Kiedy zakładałam swoją firmę, znajomi i rodzina pukali się w czoło. Szwalnia, szycie ubrań w roli podwykonawcy dla większych firm? To się nie uda. To nierealne, a przede wszystkim nierentowne. Ale ja się uparłam, marnując, zdaniem rodziców, porządne studia z zarządzania. Poszłam na nie, by wykazać się rozsądkiem i nie przynieść wstydu bliskim, jednak moją pasją było tworzenie ubrań. A w korporacji nudziłam się jak mops. Dlatego póki rzeczywistość nie wyłam z głodu, póki miałam odwagę, postawiłam wszystko na jedną kartę, wystarałam się o dofinansowanie na rozpoczęcie działalności gospodarczej i… zderzyłam się z murem dezaprobaty w swoim środowisku. Chyba oszalałam, skoro rzucałam świetnie zapowiadającą się karierę na rzecz „szycia szmat” w jakimś wynajętym na peryferiach miasta magazynie.
– Tyle dobrego, że robiąc to tutaj, zaoszczędzisz na pracownikach – podsumował ojciec.
Na wschodzie Polski, gdzie bezrobocie było sporo większe, a wypłaty zdecydowanie niższe niż w pozostałych częściach kraju, pracowników można było zatrudnić za stawki niemal głodowe, nie do pomyślenie gdzie indziej. W dodatku większość zdesperowanych ludzi godziła się na pracę na czarno, a w zamian pracodawcy dorzucali im coś ekstra „pod stołem”, z tego, co zaoszczędzili na składkach. Oburzały mnie podobne praktyki. Nie chciałam oszukiwać fiskusa ani być kojarzona z zarządzaniem rodem z Bangladeszu. Nie tego mnie uczono. Chciałam pogodzić dobro firmy z dobrem pracowników. Wierzyłam w etyczny biznes.
W nagrodę stałam się obiektem kpin oraz fatalnych przepowiedni.
– Od razu możesz ogłaszać upadłość!
– Zwariowałaś? Chcesz dać umowy szwaczkom? O pracę? Prosisz się o kłopoty! Zaraz ci pouciekają na zwolnienia, w ciąże i tyle będziesz je widziała.
– Co to za absurdalne stawki? Skąd na to weźmiesz? Daj im najniższą krajową i niech się cieszą, że nie na czarno albo na jedną szesnastą etatu.
Bałam się, oczywiście, że miałam całe morze obaw i wątpliwości. Kwoty na rachunkach przerażały liczbą zer, ale powtarzałam sobie, że dam radę, że zwyciężę dzięki konkurencyjności i jakości, niech tylko zaczną pojawiać się zlecenia, a powoli sprawy potoczą się we właściwym kierunku i może kiedyś będę w stanie otworzyć własną markę modową…
Szukałam pracowników, zgłosiły się pracownice. Tylko. I z niedowierzaniem przyjmowały proponowane przeze mnie warunki. Kiedy patrzyłam na ich twarze, wyrażające nieufność, zastanawiałam się, czy ci wszyscy sceptycy nie mieli racji. Skoro nawet moje potencjalne pracownice nie spodziewają się uczciwego traktowania, to po co się wychylam? Zamiast martwić się, skąd wezmę na składki, podatki i ubezpieczenia, może powinnam zmniejszyć stawki do absolutnego minimum i darować sobie stałe umowy?
Zganiłam się za takie myślenie. To, że tutejsze kobiety przywykły do nieludzkiego traktowania, jak za czasów rewolucji przemysłowej, nie znaczy, że ja mam przyjąć styl z okresu wczesnego kapitalizmu.
– Tak. Chcę wam dać pełne ubezpieczenie i płacić wam tyle, ile warta jest wasza praca. Nie będę was zmuszać do darmowych nadgodzin, a jeśli trafią się dodatkowe zlecenia, daj Boże, to będę wam za nie uczciwie…
– Długo ta szwalnia nie pociągnie – przerwała mi jednak z kobiet.
Powiodłam spojrzeniem po stojącej przede mną gromadzie szwaczek.
– Wszyscy mi to mówią – rzuciłam bez namysłu. – Że jestem młoda, naiwna, nie znam się na życiu i przejadę się na moich pięknych zasadach. Ideałami nikt garnka nie napełni. Może, ale nadal chcę wam płacić zgodnie z prawem i dbać o was zgodnie z zasadami etycznego biznesu. Wróżą mi trzy miesiące do zamknięcia… – Uśmiechnęłam się. – To co, spróbujecie razem ze mną, sprawdzicie, czy mają rację?
Kobieta w wieku mojej matki wzięła się pod boki.
– A ja powiem, że to jedyne miejsce, w którym na dzień dobry nikt nie próbuje mnie okantować. Wchodzę w to! – Miała przygarbione plecy i spracowane dłonie, ale pogodną twarz. I chyba miała posłuch wśród innych, bo większość kobiet została w sali.
Podpisałam z nimi umowę, sprowadziłam maszyny, stoły krojnicze, stanowiska do prasowania, wszystko, co było niezbędne w szwalni. Wysyłałam wiadomości, reklamowałam się w Internecie i lokalnej prasie, wszystko po to, by zamówienia zaczęły spływać i żebym poza wydatkami miała też jakieś wpływy. I tak się zadziało.
Lokalne firmy, skuszone konkurencyjnymi cenami, dały mi szasnę. Dobrze ją wykorzystałam i stopniowo nasza dobra reputacja zataczała coraz szersze kręgi. Moja szwalnia słynęła z terminowości i jakości. Choć straszono mnie falą zwolnień lekarskich, jeśli tylko dam ludziom ubezpieczenie, mogłam na palcach jednej ręki policzyć sytuacje, w których z tego powodu „traciłam” pracownicę. Przeciwnie, czasem sama wyganiałam pociągające nosem kobiety do lekarza, choć uparcie twierdziły, że czują się na tyle dobrze, by pracować.
– Sio do rodzinnego, nie będziecie mi tu załogi zarażać!
Na takie dictum nie miały argumentu.
Po pół roku zatrudniłam asystentkę. Młodą, energiczną dziewczynę, i to ona niecały rok później przyszła do mnie ze strachem w oczach i informacją, że jest w ciąży.
– Czyli znikasz z pracy? – westchnęłam z żalem.
– A muszę? Bo czuję się dobrze, nie muszę leżeć, więc chciałabym pracować najdłużej, jak się da.
– Bardzo się cieszę. Tylko obiecaj, że będziesz się oszczędzać. I gratuluję!
Naprawdę cieszyłam się jej szczęściem, podobnie jak cała załoga. Po półtora roku pracy tworzyłyśmy zgrany, mogący na sobie polegać zespół. Widziałam uśmiechy na twarzach moich kobiet, gdy przychodziły do pracy. Widziałam ich zaangażowanie. Dlatego starałam się szukać wciąż nowych zleceń, by biznes się kręcił, nie było nudy i bym mogła do pensji moich podwładnych dokładać co miesiąc choćby niewielką premię, bo im się należało. To dzięki nim szło nam tak dobrze.
I wtedy – gdy nawet mój wyjątkowo sceptyczny ojciec wycofał się ze swoich kasandrycznych przepowiedni – nadeszła pandemia. Wszystko stanęło. Z dnia na dzień skończyły się stałe zlecenia i urwały negocjacje na te nowe. Chciało mi się płakać, budziłam się w nocy i nie mogłam zasnąć z nerwów. Nie wiedziałam, co robić, więc postawiłam na szczerość.
– Dziewczyny, nie wiem, co dalej z nami będzie. Jak stracimy płynność finansową, to… – Rozłożyłam bezradnie ręce.
Jeszcze przez kilka miesięcy mogłam im płacić ze środków na inwestycje, ale co potem? Świat stanął na głowie, a chwilę później po prostu się zatrzymał. Oglądając telewizję, patrzyłam ze zgrozą na puste ulice największych miast świata i nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. I jak szybko pętla zacisnęła mi się na szyi...
– Szefowo, szpital potrzebuje masek – zameldowała pani Edzia, brygadzistka, ta sama, która jako pierwsza zadecydowała, że wchodzi ze mną we współpracę. –I tak nie mamy, co robić, a bele bawełny leżą, więc może by tak…
– Rozumiem, że nikt nam za to nie zapłaci – westchnęłam.
– My też będziemy szyć za darmo, co nie, babki? Trzeba pomóc. Co na dam siedzenie na tyłku i płakanie? Przynajmniej czymś ręce i myśli zajmiemy!
Niezawodna pani Edzia znowu zmotywowała i pociągnęła za resztę kobiet. Wyciągnęłyśmy bele tkanin i niebawem stosy maseczek lądowały w pudełkach. Wysyłałyśmy je do pobliskiego szpitala, a także do komendy policji, urzędów i wszędzie tam, gdzie było zapotrzebowanie. Nie miałam racji, myśląc, to będzie czysto charytatywna działalność. Szybko odezwały się firmy, zamawiając maski niemal na tony. Wspólnie jednak ustaliłyśmy, że nie sprzedamy im wszystkiego, co uszyjemy. Część nadal będziemy rozsyłać za darmo. Tyle, by mój biznes pozostał był bezpieczny, a setka kobiet, za które odpowiadałam, dostawała ma czas wypłaty.
Kiedy sytuacja pandemiczna została nieco opanowana, wróciły stałe zamówienia. Ba, było ich o wiele więcej.
– Dziewczyny, należą się wam solidne podwyżki! – ogłosiłam, co zostało przyjęte z entuzjazmem.
– A szefowa też dostanie podwyżkę? – spytała pani Edzia.
– Ja pomyślę nad czymś nowym… – Uśmiechnęłam się do własnych myśli.
Finansowo nie narzekałam i zamiast wydawać pieniądze na luksusy, wolałam zainwestować w moje marzenie. To, z którym zaczynałam, gdy zakładałam firmę. Własna marka modowa… Poważne wyzwanie. Ale skoro przetrwałyśmy pandemię, a do naszej firmowej rodziny dołączyło grono Ukrainek, w tym Nadia, dyplomowana projektantka odzieży, chyba nie ma na co czekać. Do dzieła, dziewczyny rządzą!