Gdzie oczekiwania rodziców powinny mieć swój koniec? Czy matka i ojciec mają prawo wtrącać się do kwestii organizacji wesela?
Było pięknie, jak w tych wszystkich romantycznych filmach i reklamach. Ukochany mężczyzna klęknął i poprosił mnie o rękę. Łzy szczęścia zakręciły mi się w oczach, wzruszenie ścisnęło za gardło… Pokiwałam więc tylko głową i wysunęłam dłoń, pozwalając nałożyć sobie pierścionek na palec. Goście obecni w eleganckiej restauracji frenetycznie bili brawo.
A potem zaczął się cyrk.
Czyli organizowanie imprezy, której świat nigdy nie zapomni. Na punkcie wesel ludzkość płci żeńskiej dostaje jakiejś histerii. W sumie nic dziwnego, skoro od małego jesteśmy częstowane hasłami, że ślub to najpiękniejszy, najważniejszy dzień naszego kobiecego życia. Dodajmy do tego tresowanie dziewczynek do spełniania cudzych oczekiwań, a przepis na katastrofę mamy gotowy.
Poznaliśmy się z Maćkiem na studiach i od razu coś między nami zaiskrzyło. Niestety skończyło się rozstaniem, zamiast zapłonięciem domowego ogniska, gdy mój prawie narzeczony zdecydował się na wyjazd za granicę. Bałam się podjąć taki krok i zostałam w kraju. Z pomocą rodziców otworzyłam swój biznes i rozwijałam go, trochę zaniedbując sferę uczuciową. Jakbym się karała za tamto tchórzostwo. Jakbym nie zasługiwała na drugą szansę w miłości.
– Kiedy w końcu przyprowadzisz do domu jakiegoś kawalera? Najwyższa pora. Nie robisz się młodsza, dziewczyno – biadoliły mama, babcia i ciotki.
Męczyły mnie w imię mojego dobra oczywiście, żebym nie została starą panną, której nikt nie zechce, gdy definitywnie minie mój termin przydatności do rodzenia. Tylko kobiety mogą być tak… seksistowskie wobec swoich młodszych krewnych. Nieważne, że miałam dopiero trzydzieści jeden lat. Szczegół, że spełniałam się jako właścicielka firmy i otwierałam dwa nowe oddziały. Nieistotna fanaberia, że odpoczywałam, zwiedzając kolejny kawałek świata. A uśmiech, z jakim witałam każdy kolejny dzień, nie był w stanie ich przekonać, że jestem zadowolona ze swojego życia. Bez „kawalera” zwyczajnie się oszukiwałam. Tylko męski towarzysz u mego boku dowiódłby mojego życiowego sukcesu. Jakieś średniowiecze.
Owszem, na moim horyzoncie pojawiali się od czasu do czasu mężczyźni, ale nie potrafili wzbudzić we mnie zainteresowania na tyle, by randkowanie przerodziło się w poważną relację. Dobrze się z nimi bawiłam, ale nie czułam żadnej magii, żadnego opiewanego w romansach trzepotania motyli w brzuchu. Krótko, szału nie było, więc żaden z nich nie doczekał się trudnego zaszczytu poznania mojej rodziny.
Póki Maciek nie wrócił do Polski…
Brał udział w konferencji biznesowej, wpadliśmy na siebie przypadkiem i nim się zorientowałam, nim wzniosłam warowne mury, zakochałam się w Macieju na nowo. Rozpaliła się we mnie ta iskra, o której zapomniałam, którą jak mi się zdawało, przyspałam piaskiem obowiązków. Wystarczyła godzina, by płomień buchnął. Aż pod sufit hotelowego pokoju…
Oszaleliśmy na swoim punkcie. Przez blisko rok żyliśmy na dwa kraje, aż Maciek się poddał, poukładał sprawy i wrócił na stałe do Polski, skupiając się na rozwijaniu swojej marki w ojczyźnie.
Moja rodzina nie posiadała się ze szczęścia. Po pierwsze: wreszcie przyprowadziłam kawalera, i to porządnego, rokującego, nie jakiegoś gołodupca, smarkacza czy nieudacznika. Po drugie: nadal byłam w wieku produkcyjnym, więc była szansa na gromadkę wnuków. Drażniło mnie to niepomiernie – rozprawianie o mojej płodności, jakbym była rasową klaczą, a Maciek utytułowanym ogierem z dobrymi genami.
On się tylko śmiał.
– W sumie… Może powinienem upomnieć się o posag, skoro wiążę się z taką podwiędłą panną, co sądzisz?
– Że jeszcze słowo i będziesz spał na kanapie.
Po dwóch latach od pamiętnej nocy w hotelu postanowiliśmy, że pora zrobić ten decydujący krok. Razem wybraliśmy pierścionek i zaręczyliśmy się na Bali o zachodzie słońca.
– Dzwoniłaś do mamy z nowiną? – spytał rano.
– Jeszcze nie. Chcę się najpierw nacieszyć wakacjami, celebrować każdą chwilę naszego świeżego narzeczeństwa, bez rodzinnych rozmów o ślubie i weselu.
– No tak, masz rację. Kiedy nasze matki się zwiedzą, będzie taki harmider, że bez zapasu leków na ból głowy nie damy rady.
Prorocze słowa.
Zaprosiliśmy rodziców na wspólny obiad i oznajmiliśmy im naszą decyzję. No i machina ślubna ruszyła. Natychmiast. Od razu przy stole obie matki, jedna przez drugą dyskutowały: kiedy, gdzie, co i jak.
– Sto osób to minimum, nie da się zaprosić mniej. Dziadkowie, moje rodzeństwo, kuzyni… No, nie da się. – Moja mama bezradnie rozłożyła ręce.
– Racja, nie da się – kiwała głową moja przyszła teściowa – i to będzie raczej bliżej dwustu niż stu osób. Rodzinę mamy sporą, a jak młodzi zechcą zaprosić przyjaciół…
– Hola – przerwał im Maciek. – Nie rozpędzajcie się tak.
– Właśnie. Żadnego weseliska na sto par. – Tu postawiłam kropkę i naiwnie sądziłam, że ten jasny przekaz ostudzi ich rozmach.
Nic z tego.
Dzwoniły do nas nie tylko przejęte mamy, ale też inni krewni, którzy rwali się do rad i pomocy. Znajomy ma salę niedaleko Warszawy, pomieści te trzysta (?!?) osób, które zamierzamy zaprosić. Znajomy wujka pracuje w hurtowni alkoholu i da nam bardzo dobrą cenę na cysternę wódki, drugą wina, a whisky dorzuci gratis. Jak to nie będzie zespołu? Wesele z didżejem to żadne wesele, ojciec już znalazł fajny zespół, gra w nim syn jego kolegi z pracy, bardzo zdolny, umowę do podpisania wyślą mailem. Stół wiejski, no przepraszam cię, kochanie, ale takie swojskie klimaty to absolutne „must have” na weselu. Wódkę będą karczochami i koreczkami z suszonych pomidorów zagryzać? W ogóle nie muszą zagryzać? Bezalkoholowe wesele?! Jak wy to sobie wyobrażacie?!!
Bez trudu. Za to coraz ciężej nam szło tłumaczenie, że dziękujemy za troskę i pomysły, nierzadko wykluczające się, ale to nasza impreza, za nasze pieniądze, więc chcemy ją zrobić po swojemu. Atmosfera się zagęszczała.
– Rozumiem, że dawno nie było ślubu w mojej rodzinie, a ty jesteś jedynym kawalerem do wzięcia w swojej, ale nie spełnimy oczekiwań wszystkich zainteresowanych.
Miałam ochotę odwołać całą imprezę, kiedy babcia-nestorka zażyczyła sobie karety i białych koni, bo widziała coś takiego w telewizji i czemu my mamy być gorsi. Mało nas nie wyklęła, gdy usłyszała, że planujemy tylko ślub cywilny.
– Zaczynam żałować, że się zdecydowaliśmy pobrać – warczałam.
– Mama znowu dzwoniła i wspomniała o fontannie czekoladowej… – Maciek zakrył głowę poduszką.
Ta fontanna była kroplą, która przepełniła czarę goryczy.
– Koniec. Chcą urządzać cyrk i festiwal spełniania życzeń, to proszę bardzo, ale beze mnie.
Maciek wychynął spod poduszki.
– Znam tę minę. Masz jakiś plan?
– Mam. Jesteśmy dorośli, dobrze wykształceni, oboje założyliśmy firmy i osiągnęliśmy sukces, a nie umiemy postawić się ciotkom, które nie wyobrażają sobie wesela bez bramy z różowych balonów? No błagam cię… Kto ostatecznie za to płaci i czyj to ślub, do diaska?
– Nie boisz się, że do końca życia będą nam wypominać ten bunt?
Wzruszyłam ramionami
– Mogę być czarną owcą, byle uniknąć tej szopki.
Jeszcze tego samego dnia przebukowaliśmy bilety na podróż poślubną, przyspieszając ją o pół roku. I w tajemnicy przed wszystkimi polecieliśmy na Hawaje, gdzie w kilka godzin zorganizowaliśmy uroczą, intymną ceremonię. Tylko my, urzędnik oraz dwójka przypadkowych świadków, którzy po fakcie wrócili do swoich wakacji. Kwiaty, plaża, piękny zachód słońca i nasza miłość. Dokładnie tyle nam wystarczało, by nazwać ten dzień najpiękniejszym i szczególnym w naszym życiu. Było tak, jak sobie wymarzyliśmy, bez nerwów wynikających ze spełniania cudzych zachcianek i dostosowywania się do cudzych wyobrażeń o idealnym ślubie.
Wieczorem wysłaliśmy hurtowo zdjęcie naszych dłoni z obrączkami do bliskich i… wyłączyliśmy telefony. Niech rodziny ochłoną, a my tymczasem cieszyliśmy się każdym dniem naszego tygodnia miodowego…
Po powrocie nie obyło się bez wielkiej awantury i ogólnej obrazy, co znosiliśmy dzielnie i z uśmiechem.
– Ależ nic się nie zmarnuje, mamo – skwitowałam zarzuty rodzicielki. – Jest termin, jest sala, jest band, bierzecie i zorganizujecie sobie… nie wiem… rocznicę ślubu, jakiś jubileusz… albo zmusicie kogoś do ożenku, wpakujcie w karetę i nurzajcie w fontannie czekolady, co wy na to?
Po moich słowach zapadła ociekająca ironią cisza.