Czy bierny odpoczynek to coś złego? Aktywność jest wspaniałym antidotum na siedzący tryb życia. Ale jeżeli chcemy zregenerować umysł, potrzebujemy czegoś zupełnie innego.
Psychologowie mówią, że sto lat temu wszystkich nas zdiagnozowano by jako neurasteników. Zabiegani, zirytowani, z obsesją efektywności, myślący równolegle o wielu sprawach. Marzymy o prawdziwym relaksie i planujemy urlopy w wakacyjnych enklawach spokoju, ale gdy się już w nich znajdziemy, ogarnia nas dziwne niezadowolenie. Jak moich znajomych, którzy w pandemii kupili działkę na Mazurach. Bajeczny zakątek. Ale domek jakiś mały, do jeziora za daleko, szambo śmierdzi po deszczu i jak tu odpoczywać, gdy tną komary? Wrócili opaleni i pokłóceni. W relaksie potrafi nam przeszkodzić również zapach frytek, parawany na plaży, hałaśliwi goście hotelowi, marne wi-fi albo pogoda nie taka, jak trzeba. Czemu tak trudno po prostu położyć się w trawie i relaksować, patrząc na obłoki? Czy bierny odpoczynek jest umiejętnością, która zanika, gdy jest nieużywana? Szukając odpowiedzi na te pytania, zespół psychologów pod kierunkiem Timothy’ego Wilsona z Uniwersytetu Wirginii zebrał grupę ochotników w wieku od 18 do 77 lat i stworzył każdemu z nich warunki do relaksu. Przyćmione światło, wygodna leżanka. Mieli się tylko odprężyć. Nie wyszło. Wstawali z miejsca, sięgali po smartfona, nerwowo sprawdzali, która godzina. Psycholog i badaczka, dr Kinga Tucholska, komentując badanie, mówi, że umysły wielu z nas, gdy nie mają jasno postawionego zadania, same dla siebie stają się źródłem stresu. Dlatego zamiast relaksować się w ciszy i spokoju, już po chwili miotamy się w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. A może być jeszcze gorzej. Naukowcy z Wirginii powtórzyli eksperyment, dodając do niego jeden element: uczestnicy mogli skrócić czas relaksu, wciskając przycisk generujący...prąd średniej mocy. I wielu badanych wolało uderzenie prądem od biernego odpoczynku.
Nasze umysły pracują na dwóch poziomach, które naukowcy nazwali trybami działania i obecności. Tryb działania włącza się automatycznie w momencie, gdy identyfikujemy problem. Każdy, nawet drobny typu „zapomniałam włączyć pranie”, jest później, niż myślałam: plaża jest zatłoczona, paliwo w baku się kończy. Czujemy niezadowolenie lub rozczarowanie, a umysł szuka rozwiązania, by pokonać trudność. Przyspieszamy kroku, szukamy innej plaży, jedziemy na stację benzynową. Dr Kinga Tucholska nazywa ten tryb działania umysłu ustawieniem domyślnym, bo jest po wielokroć sprawdzony, używany nieustannie każdego dnia. Im aktywniejsze prowadzimy życie, im więcej wyzwań przyjmujemy, im więcej bodźców codziennie zmusza nas do reakcji – tym bardziej tryb działania staje się dominujący, podstawowy, jedyny. Przez całe dnie wymyślamy rozwiązania, usuwamy trudności, rozgryzamy problemy i dostarczamy pożywki działającemu umysłowi. Aż pewnego dnia okazuje się, że drugi tryb umysłu zardzewiał. Nie umiemy się już przestawić na bieg obecności. Poznamy to po tym, że bierny odpoczynek czy bezczynność zaczynają być nie do zniesienia.
Jest wczesne popołudnie, kolejny upalny dzień w północnej Tanzanii. Za chwilę, jak wczoraj i przedwczoraj, pod drzewami pojawią się Hadza. O tej porze kończą polować i szukać żywności. Zaczynają odpoczywać. Spędzają długie godziny, nie robiąc nic, siedząc w kucki w zacienionym miejscu, spoglądając w niebo. Codziennie. Hadza to jedni z ostatnich Aborygenów, którzy nadal żyją zgodnie z łowiecko-zbieracką tradycją plemienną. Stali się obiektem zainteresowania psychologów i lekarzy, gdy się okazało, że nie chorują na serce ani na depresję. W skrócie można powiedzieć, że pierwsze zawdzięczają temu, że spędzają dużo czasu w ruchu, a drugie temu, że nie mniej czasu poświęcają na bierny odpoczynek. I choć żadna z nas nie zamieniłaby się na życie z buszmenką, taki styl życia jest częścią naszego dziedzictwa. Wszyscy kiedyś umieliśmy tak odpoczywać: przerzucać umysł na jałowy bieg. Ślady tej umiejętności przetrwały w śródziemnomorskich sjestach, wiejskim zwyczaju przesiadywania na werandzie czy progu domu. Ten jałowy bieg psycholodzy nazywają trybem obecności. Wbrew pozorom, gdy nie robimy nic, nasz umysł nadal pracuje – tylko inaczej. Badania obrazowaniem metodą rezonansu magnetycznego pokazują, że budzą się wtedy do współpracy odległe od siebie obszary mózgu w korze ciemieniowej i przedczołowej, prawej i lewej półkuli, łącząc się w sieć. Marcusa Raichle’a, neurologa, który dokonał tego odkrycia, najbardziej zaskoczył fakt, że w stanie relaksu nasze mózgi wydają się zwiększać swoją aktywność, a kiedy zabieramy się do działania – zmniejszać! Być może to nicnierobienie było pierwotnie naszym „ustawieniem domyślnym”? Neuronaukowcy nie są pewni, co dokładnie robi umysł w stanie spoczynku – mają hipotezę, że analizuje i porządkuje zdobyte doświadczenia. Psychologiczna koncepcja zakłada, że mózg przełącza się na uważne doznawanie chwili obecnej. A może rację mają jedni i drudzy? Różnicę między trybem działania a obecności opisał w jednej ze swoich książek francuski psychiatra Christophe André. Pewnego dnia czekał na pociąg. Umysł w trybie działania skłaniał go do patrzenia na zegarek, ciągłego obliczania spóźnienia, zastanawiania się, czy pociąg nadjedzie z prawej czy lewej strony. Uświadomił sobie własną irytację tym, że nie ma wpływu na sytuację, że się nudzi. Usiadł i zaczął spokojnie oddychać: „Słuchałem odgłosów stacji, szmerów, stukotu kół na torach, świergotu ptaków; obserwowałem światło dnia, powolny ruch pociągu towarowego na sąsiednim torze, chmury, budynki w oddali. Wdychałem zimny metaliczny zapach, jaki często rozchodzi się na peronach kolejowych. To fantastyczne, ile tam było do zobaczenia i czucia. Kiedy wsiadłem do pociągu, czułem taki spokój ducha, jak nigdy dotąd”.
To, co opisał André, Holendrzy nazywają niksen. To skrojone na potrzeby współczesnego człowieka zachodu kilkuminutowe nicnierobienie. „Wyglądasz przez okno, jesteś sama ze swoimi myślami, nie oceniasz się, jak na treningu, po prostu jesteś obecna”, pisze Olga Mecking, popularyzatorka niksen. Niedawno wydała książkę na ten temat „Niksen. Holenderska sztuka nie robienia niczego” (Prószyń-ski i S-ka). Holendrom nauka relaksu jest szczególnie potrzebna, bo to naród dumny z tego, że w czasie wolnym gra w hokeja na trawie i zajmuje się wolontariatem. A choć aktywny wypoczynek jest znakomitą odpowiedzią na siedzący tryb życia i niesie wiele korzyści dla naszego ciała i psychiki, niestety nie wprowadza umysłu w tryb spoczynku. Jest kolejnym wyzwaniem na niekończącej się liście naszych celów i projektów. Olga Mecking tłumaczy, że czasem patrzymy na nicnierobienie jak na luksus lub marnowanie czasu, a to przecież konieczność. Mózg go potrzebuje, żeby lepiej funkcjonować, odpoczynek jest zresztą ważny dla całego organizmu . Bezczynne chwile powodują wzrost kreatywności: pojawiają się nowe pomysły – tak jakby dawka lenistwa motywowała umysł do odkrywania nowych skojarzeń i kontekstów. Badania pokazują też, że przerwy w pracy chronią przed wypaleniem. A tym jest niksen: to okienka w codziennym harmonogramie, kilka minut bezruchu w pędzącym dniu. Można uprawiać je wszędzie. W kawiarni nie wyjmuj smartfona, tylko siądź przodem do okna i patrz na ciągnący ulicami tłum. Po obiedzie nie zrywaj się od stołu, posiedź chwilę, zmruż oczy. Trawisz – zrób sobie przerwę, żeby przetrawić też mijający dzień. Na plaży połóż się na brzuchu i patrz, jak fale uderzają o piasek. Niech myśli błądzą, gdzie chcą. Uprawiasz jogging – zatrzymaj się pod drzewem, posłuchaj odgłosów otoczenia, odetchnij zapachem liści. Jeśli masz kota, korzystaj z chwili, gdy wskoczy ci na kolana. Nie ruszaj się, słuchaj, jak mruczy. „Niksenować można także we dwoje", przypomina Olga Mecking. Poleca przytulanie (bez rozmów – wtul się i leż).
Za europejskich mistrzów nicnierobienia uważa się Włochów, mimo że nieustannie się spieszą i trąbią. Ale to oni wymyślili dolce far niente. To określenie pojawiło się po raz pierwszy we włoskiej prasie w 1819 roku, a jego autor nazywał nicnierobienie SZTUKĄ i odwoływał się do starożytnych myślicieli. To w krajach śródziemnomorskich przetrwała poobiednia sjesta. Co więcej, to tam powstał fenomen sierpniowego urlopu narodowego, wypoczywają wszyscy i nikt do nikogo nie ma o to pretensji. „Istnieją wśród nas, jak wyspy, ludzie, miejsca i kultury opierające się temu nieustannemu przyspieszeniu”, pisze Ulrich Schnabel w książce „Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia”. Leniwy sierpniowy urlop jest taką wyspą. Schnabel nazywa go dietą dla przejedzonego bodźcami umysłu. Ale można w nim również zobaczyć antidotum na wirusa zamętu, który zaatakował ze zdwojoną siłą, gdy tylko odpuścił nam covid. Od dziś pamiętajmy, że ci z nas, którzy chcą wypoczywać, leżąc plackiem na plaży lub w błogim letargu, szorują siedzeniem po trawie w płóciennym leżaku – praktykują dolce far niente i dbają o relaks umysłu. W programie wakacyjnego lenistwa warto uwzględnić ucinanie drzemek na świeżym powietrzu, wystawianie twarzy do słońca, wpatrywanie się w piękne widoki oraz nieśpieszne delektowanie się chłodnymi napojami w cieniu drzew. A jeśli spędzamy lato w mieście? Nawet w metropolii można znaleźć wyspy leniuchowania. Szukał ich ekonomista Ariel Rubinstein, naukowiec sporo podróżujący po świecie. Najbardziej tęsknił za kawiarniami dawnego typu, w których nie dudni muzyka i można godzinami swobodnie rozmyślać nad filiżanką kawy lub herbaty. Na stronie cafeatlas.org możesz zobaczyć efekty jego poszukiwań. Znalazł trzy wyspy także w polskich miastach –Warszawie, Poznaniu i Krakowie. A kiedy będziesz siedzieć w jednym z tych lokali, przyjemnie marnując czas, przypomnij sobie, że uprawiasz starożytną sztukę, którą Wergiliusz nazywał darem bogów.