Byłyśmy koleżankami z jednej klasy. Razem chodziłyśmy na spacery, dyskoteki i na niedzielne nabożeństwa. Ja wciąż chodzę do kościoła, ale moje przyjaciółki całkiem odpłynęły od wiary. Jedna jest wojującą ateistką, a druga wierzy we wszystko, co przyszło z Dalekiego Wschodu. Możemy rozmawiać o wielu rzeczach, ale przy tematach religijnych zawsze się kłócimy. Nakręcamy się tak, że czasem myślę o końcu znajomości.
Spis treści
Nie jestem przesadnie uduchowiona, ale szanuję moje katolickie wychowanie. Kiedyś buntowałam się przeciwko jego zasadom, szczególnie przesadna wydawała mi się ta przedślubna czystość. To było wtedy takie nienowoczesne. Dziś myślę, że zbytnia rozwiązłość i lekkość w podejściu do cielesności może przysporzyć młodym ludziom wielu problemów. Sama miałam trudny pierwszy związek. W ramach buntu przeciwko świętym zasadom religii postanowiłam stracić cnotę na drugiej, całkiem przypadkowej, randce. Potem, kiedy poznałam mojego męża, żałowałam, że nie poczekałam z tym na kogoś, kogo kocham.
Początkowo nie chodziłam regularnie do kościoła, dzieci były małe i nie zawsze znajdowałam na to czas. Kiedy jednak moja starzejąca się mama poprosiła, bym jej towarzyszyła w mszach, uznałam, że nie jest to ogromne poświęcenie. Trafiłam chyba na mądrego księdza, ponieważ coraz częściej zasłuchiwałam się w jego kazaniach i te niedzielne wyjścia zaczęły mi sprawiać przyjemność. W kościele odnalazłam też wsparcie przy ciężkiej chorobie męża, a potem śmierci mamy. Rozumiem, że niektórzy nie wierzą w to wszystko, ale chciałabym, by mnie z tego powodu nie oceniano. Mnie ta duchowość pomaga. Tymczasem właśnie najbliższe przyjaciółki traktują moją wiarę z przymrużeniem oka.
Krystyna też jest z zawodu nauczycielką, ja uczę niemieckiego, a ona jest WF-istką. Miała wyczerpujące studia, ciągłe wyjazdy na zgrupowania, treningi, obozy i w naturalny sposób odpłynęła od kościoła. Nigdy nie wróciła. Kiedy o tym rozmawiamy, potrafi się zaśmiać i powiedzieć, że to staromodne i dla babć, a ja powinnam zająć się ajurwedą, jogą, medytacjami, a duchowości szukać w astrologii. Mówi o mnie z politowaniem "moja staromodna kościółkowa przyjaciółko". Odwdzięczam się jej pięknym za nadobne mówiąc, że jest ofiarą mody na egzotykę.
Krysia na szczęście nie zagłębia się w rozmowy o dogmatach, raczej żartuje: "dobrze, dobrze, masz swojego Jezuska, ale to nie przeszkadza, bym ci powróżyła z gwiazd". Kiedyś zadzwoniła i prawie krzycząc kazała mi natychmiast iść kupić totolotka, bo gwiazdy jej podpowiadają energię wygranej. Powiedziałam, że w to nie wierzę, ale tak naciskała, że poszłam i kupiłam dla świętego spokoju. Nie wygrałam. Nawet się z niej wtedy śmiałam trochę, ale usłyszałam, że swoją niewiarą zaburzyłam energię i to moja wina. Ja myślę, że Kryśka odkleiła się od rzeczywistości, a ona o mnie, że zdewociałam. Jednak z Kryśką jest po prostu zabawnie. Gorzej z tą drugą.
Jola, faktycznie, miała złe doświadczenia z kościołem. Jej babcia zmuszała ją do porannych mszy, polewała święconą wodą i wciąż straszyła piekłem. Wraz z ukończeniem osiemnastego roku życia Jolka zbuntowała się i wypisała z kościoła. Została skrajną ateistką, atakującą wszystko, co się wiąże z religią. I kiedy rozmawiamy o dzieciach, czy wakacjach jest naprawdę miło, ale gdy tylko pojawia się temat wiary, światopoglądu czy polityki, Jolka się zaperza. Nie słucha, nie daje nikomu dojść do głosu i mówi, że nie rozumie, jak można wierzyć z starszego pana z brodą, który mówi ci jak żyć.
Nie twierdzę, że niektóre rzeczy nie są już kościele przestarzałe. Te msze po łacinie, niektóre obrządki i celibat są nawet dla mnie dyskusyjne. Nie poszłabym jednak walczyć o aborcję na żądanie. Po prostu czuję, że to niewłaściwe. Za to Jolka jest na wszystkich protestach. Staram się ją uspokajać, że ja też mam wątpliwości, czy rodzić dzieci zagrażające życiu matki. I że skoro istnieje in vitro to pewnie Bóg tak chciał. Tu jest naprawdę wiele delikatnych kwestii, ale nie chcę i nie umiem być tak radykalna. A Jolka widzi świat czarno-biało. Mnie nazywa otumanioną przez kościół hipokrytką (bo przecież miałam przedmałżeński seks), a Kryśkę to już dawno postawiła na półce z kretynkami, które wierzą w latające energie.
Wiem, że jest radykalna. Tego nie lubię, ale cenię jej wnikliwość. Ona z nas wszystkich najdokładniej przeczytała Biblię i potrafi mnie zagiąć z nieznajomości niektórych fragmentów. To ona czyta badania naukowe i zawsze klarownie przedstawia nam naukowe dowody na różne rzeczy. Oczywiście już dawno poddałam się w sporach o powstanie świata i na jej hasło: "co? na początku było słowo?" mówię: "tak, tak, i ono wymyśliło Wielki Wybuch". Czasem potrafimy się nawet z tego śmiać.
A teraz zbliża się Wielkanoc. Chciałam zrobić w drugi dzień świąt obiad dla rodziny, kuzynów i przyjaciółek. Problem w tym, że święta dają naturalny pretekst do rozmów na tematy wiary. Dla mnie są ważne i zawsze idę wtedy do kościoła. A tu Jolka będzie przewracać oczami (w najlepszym wypadku), a Kryśka stawiać tarota moim gościom. Z jednej strony każda z nas głosi tolerancję i ekumenizm, z drugiej tak ciężko nam zrozumieć, że ludzie inaczej myślą o świecie. A ja robię między moimi gośćmi salto by nikt nie czuł się tego dnia źle.
Ostatnio wydarzyła się ciekawa sytuacja. Kiedy zażarcie dyskutowałyśmy o tym, która z nas ma rację, Jolka śmiała się, że nie ma Boga, a Kryśka, że rozpłynie się w niebycie, powiedziałam im tak: "Wiecie co, a ja mam nadzieję, że wyjdzie na moje i że istnieje niebo, ponieważ jesteście dla mnie ważne i w moim świecie jest szansa, że spotkamy się wszystkie gdzieś tam... po śmierci". I tu wreszcie nastąpiła cisza. Jolka bez przekonania dodała, że ona w to nie wierzy, ale w sumie... też by tego chciała.