Historie osobiste

Dlaczego nie umiem żyć sama? Historie kobiet, które zbyt szybko wiązały się z kolejnymi partnerami

Dlaczego nie umiem żyć sama? Historie kobiet, które zbyt szybko wiązały się z kolejnymi partnerami
Fot. 123rf

Istnieją kobiety, które po prostu nie potrafią być same. Albo pusty dom je nudzi, albo zbyt wielu mężczyzn je uwodzi i trudno odmówić. Zdarzają się i takie, które przyznają się do uzależnienia od stanu zakochania. A psychoterapeuci twierdzą, że dopiero gdy same poczujemy się ze sobą dobrze, bez przymusu związku, jesteśmy gotowe na głęboką relację... Czy zawsze tak jest?

Daria, lat 47: gdy jestem sama przestaję o siebie dbać

Nie zamierzałam rozpaczać. Nie pierwszy raz związek, w który szczerze się zaangażowałam, rozpadł się, pozostawiając mnie z poczuciem porażki. Za każdym razem staram się nie nastawiać, ale widać gdzieś podskórnie, nie do końca świadomie, wciąż liczę na więcej, niż dostaję. Powinnam się już nauczyć, ale… „Nie dajesz sobie czasu, żeby porządnie przetworzyć rozstanie. Nie robisz bilansu zysków i strat ani porządnego rozpoznania przed nowym związkiem. Od razu rzucasz się w nową relację, jakby dopiero facet u boku sprawiał, że czujesz się w pełni kobietę. Uciekasz do przodu i łapiesz pierwszego lepszego, a potem się dziwisz i żalisz, że znowu nie wyszło”, podsumowała mnie mama po ostatnim rozstaniu.

Ona z kolei blisko pół wieku trwała w niezadawalającym ją małżeństwie, więc z całym szacunkiem, ale nie była dla mnie autorytetem w kwestii związków. Poza tym Damian wydawał się naprawdę dobrym wyborem. Własna, dobrze prosperująca firma, interesująca powierzchowność, szczodrość. Po poprzednim burzliwym związku z młodszym partnerem, który nie wyobrażał sobie weekendu bez imprezy, potrzebowałam kogoś statecznego, z kim będziemy na tym samym etapie życia, ale bez bagażu w postaci byłej żony i zbuntowanych nastoletnich dzieci. To też już przerabiałam i poległam.

Ostatecznie jednak Damian okazał się niereformowalnym pracoholikiem, który hojnością i komplementami próbował mi wynagradzać swoją nieobecność. Jeszcze nim odeszłam, czułam się samotna w tym związku. I to była moja wina? Bo nie zrobiłam właściwego rozeznania? Bez żartów. Zamiast po nim płakać, zrobiłam to, co zawsze. Wyszłam z domu. Do ludzi. Może powinnam siedzieć w czterech ścianach i przetrawiać porażkę, ale faktycznie wolę iść do przodu, niż patrzeć wstecz. Grzegorza poznałam w mojej ulubionej kawiarni. Raptem dwa tygodnie po rozstaniu z Damianem. Może istotnie za szybko, ale bycie singielką mi nie służy. Po prostu. Nie chce mi starać, nie chce mi się chcieć. Mężczyzna motywuje mnie, by być lepszą wersją siebie.

 

Katarzyna, lat 43: potrzebuję towarzystwa

Blisko dwadzieścia lat byłam żoną. Moje życie wypełniały praca i domowe obowiązki. Praktycznie nie miałam czasu na nic innego. Chwile dla siebie? Nieliczne. Czasem spotkanie z koleżankami na kawie. Czasem relaksacyjny masaż. Najchętniej teatr albo wystawa w towarzystwie mojego przyjaciela polonisty; znaliśmy się od dziecka i dbał o moje „ukulturalnienie”. Najczęściej jednak odcinek lub dwa ulubionego serialu. Mąż wtedy grał w szachy internetowe. Lubiłam swoje życie i nie chciałam go zmieniać. Dlatego poczułam się w każdy możliwy sposób zdradzona i oszukana, gdy mój mąż odszedł do młodszej.

Zakochał się i uznał, że skoro dzieci są już dorosłe, nie musi walczyć z pokusą. Nie sądziłam, że można znienawidzić kogoś tak bliskiego. Moja miłość momentalnie zmieniła się w niechęć i głęboką urazę. Co zresztą pomogło mi przetrwać rozwód i dostać wszystko, co mi się należało. Finansowo nie straciłam. Przeciwnie, zyskałam cały dom. Żeby dzieci, które studiowały, miały dokąd wracać na weekendy, święta, wakacje. Niestety wracały coraz rzadziej. Jakby mnie unikały, smutnej i zagubionej w zupełnie obcej sytuacji.

Nigdy wcześniej nie mieszkałam sama. Wcześniej z rodzicami, do tego w jednym pokoju z siostrą. Potem w akademiku, skąd przeprowadziłam się do kawalerki Michała. Razem pracowaliśmy na nasz wspólny dom, w którym teraz czułam się jak w muzeum szczęśliwego niegdyś małżeństwa i zgodnej rodziny. Nie umiałam sobie miejsca znaleźć. Cisza mnie przytłaczała. Włączałam radio i telewizor, ale to nie pomagało. Nie umiałam sama spać, sama jeść, sama spędzać czasu. W efekcie cierpiałam na bezsenność, brak apetytu i nudę.

Propozycję randki w ciemno przyjęłam jak brzytwę podaną tonącemu. Ostatni raz umawiałam się na studiach, nie miałam żadnej wprawy, wstydziłam się i bałam ośmieszenia. Ale moja siostra uznała, że lepsza nieudana randka niż tkwienie w pustym domu. Miała rację, spotkanie z jej kolegą wdowcem nie było czymś, co chciałabym powtórzyć, ale przynajmniej zjadłam smaczną kolację, bez trudu zasnęłam, a nazajutrz miałam o czym opowiadać. To krępujące doświadczenie pokazało mi, że lekarstwem na moje zagubienie jest... mężczyzna. Nie umiałam i nie chciałam być sama. Ale to nie mógł być ktokolwiek, jakiś obcy facet, z którym nic mnie łączy, żadna historia, żadne wspomnienia.

Kolejną randkę sama sobie zorganizowałam. Z moim przyjacielem polonistą. Póki byłam mężatką, nie dopuszczałam do siebie żadnych romantycznych myśli na jego temat. On też zawsze się pilnował, choć podejrzewałam, że byłam jego pierwszą miłością. Gdy dałam mu przyzwolenie, wręcz zachętę, temperatura naszej relacji szybko się podniosła. Jesteśmy razem. Może go wykorzystałam, by podbudować swoją kobiecość i wyleczyć złamane serce, ale nie wygląda na skrzywdzonego, więc nie będę przepraszać.

 

Weronika, lat 51: uzależnienie od zakochania

W przyjaźni jestem długodystansowcem, w miłości wypalam się po dwóch-trzech latach. Nie potrafię sobie wmówić, że teraz pora na wyższą, dojrzalszą formę miłości. Gdy iskrzenie gaśnie, odchodzę. Z reguły do innego mężczyzny. Co nie znaczy, że nie potrafię żyć sama. Nie odczuwam lęku separacyjnego, gdy mój ukochany oddala się ode mnie dalej niż na odległość wzroku i na dłużej niż na czas spędzony w pracy. Jestem niezależną finansowo i mentalnie kobietą, która może sama mieszkać, prowadzić samochód i samodzielnie sporządzić roczne zeznanie podatkowe.

Nie potrzebuję mężczyzny do życia. Ale do szczęścia już tak. Dlatego okresy, gdy byłam singielką, nigdy nie trwały długo. Jeżeli coś można mi zarzucić, to emocjonalność i uzależnienie od koktajlu hormonów, jaki funduje mi stan zakochania. Mój pierwszy poważny związek był zarazem najdłuższy. Obie rodziny oczekiwały, że po magisterce się pobierzemy i założymy rodzinę. Nawet zaręczyliśmy się zgodnie z planem i wyznaczyliśmy datę ślubu. Zaczęliśmy ustalać listę gości, zastanawiać się nad menu i kierunkiem podróży poślubnej. Ale nim doszło do jakichkolwiek rezerwacji i wpłat zaliczek, pewnej nocy wyrwał mnie ze snu napad lęku. Koszmar minął, ale strach ze mną pozostał. Świadomość, że odtąd moja życie będzie się toczyć wyznaczonym torem, co gorsza, u boku człowieka, wobec którego moje uczucie było co najwyżej letnie, nie pozwoliła mi ponownie zasnąć. Zaś panika na samą myśl o ślubie kazała mi odwołać uroczystość.

Spekulowano, kto kogo zdradził. Mojego wyjaśnienia – że już go nie kocham tak jak kiedyś – nikt nie brał na poważnie. Pasowaliśmy do siebie, lubiliśmy się, to powinno wystarczyć. Nie mnie. Chciałam namiętności i motyli w brzuchu, a nie wyłącznie przywiązania i szacunku. To była dla mnie bardzo trudna decyzja, która jednak przetarła szlak. Skoro byłam w stanie odjeść od mężczyzny, z którym planowałam małżeństwo, tym łatwiej kończyłam późniejsze relacje. Nie unikam związków, wręcz przeciwnie. Kocham być w parze. Nigdy nie dopuściłam się zdrady, ale nadal czekam na tego jedynego, w którym mimo upływu lat wciąż będę zakochana.

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również