Patrz w przyszłość z optymizmem. Pokochaj siebie. Niby słuszne, ale trąci banałem. O Ewie Foley, trenerce, autorce bestsellera "Zakochaj się w życiu", słyszałam od lat. Obawiałam się z nią porozmawiać, bo nie chciałam wywiadu o pozytywnym myśleniu, które często jest wyśmiewane, wykorzystywane przez psychologicznych szarlatanów. Myliłam się. Bo jeśli ktoś, kto przeszedł przez piekło, mówi, że życie jest wyborem i warto wybrać uśmiech i nadzieję, trudno nie wierzyć.
Spis treści
Twój STYL: Dzisiejsza pięćdziesiątka to wczorajsza trzydziestka, życie zaczyna się po pięćdziesiątce – pełno takich tytułów w mediach. Wiele kobiet w dojrzałym wieku uważa, że to manipulacja. Mają wrażenie, że ich życie się skończyło. To nieprawda?
Ewa Foley: Trochę mnie rozśmieszyłaś, bo ja ogłosiłam światu, że życie zaczyna się… po siedemdziesiątce. Właśnie świętowałam 72. urodziny w gronie cudownych ludzi. Kobieta pięćdziesięcioletnia mogłaby być moją córką – zostałam mamą w wieku 26 lat, wszystko pasuje. Czy życie dojrzałej kobiety się kończy? Ono się wyczerpuje właściwie od początku, bo od chwili narodzin zmierzamy ku śmierci. Myślę o tym w prosty sposób. Moja babcia, mazowiecka chłopka, przekazała mi wiele mądrości. Także tę: „Między pierwszym a ostatnim oddechem jest czas naszego życia”. To ty decydujesz, co z tym bezcennym czasem zrobisz. Pytanie, które mi zadałaś, słyszę na moich warsztatach rozwoju osobistego. Wiem, że wiele kobiet w różnym wieku zmaga się z poczuciem, że w pewnym momencie ich życie dobiega kresu.
Mam wrażenie, że tak dzieje się w naszym społeczeństwie. Wciąż stawia się nam granice, mówi, czego w pewnym wieku już nie możemy, bo jesteśmy „po dacie przydatności do spożycia”.
Dużo podróżuję, podróże to moja pasja i wiesz co? Te szufladki wszędzie funkcjonują, ale… nie wszystkie kobiety pozwalają się w nich zamykać. To ty jesteś centrum swojego świata. A skoro tak, czy musisz się przejmować głosami płynącymi z jego peryferii? Jedna z moich nauczycielek powiedziała: problem należy do osoby, która z problemem ma problem. Jeśli komuś nie podoba się coś w tobie, w tym, co robisz, jak wyglądasz, to nie jest twoja sprawa. Gdy przyjmiesz taką perspektywę, nieuleganie stereotypom i ignorowanie cudzych opinii będzie łatwiejsze. Dam przykład: uwielbiam styl boho, noszę długie kwieciste suknie, z dużymi dekoltami, do tego kowbojki, bo ostatnich pięć lat mieszkałam w Kolorado, rozczochrane włosy, rzadko się maluję. I czasem, gdy wchodzę w takiej „stylówie” do sklepu czy na przyjęcie, widzę zdumione, a nawet przepełnione dezaprobatą spojrzenia. I nic mnie to nie obchodzi. Wracam do pierwotnej tezy: ty decydujesz o tym, jak przyjmiesz i potraktujesz wszystko, co się wydarza pomiędzy pierwszym i ostatnim twoim oddechem. Tu naprawdę masz wybór. Nazywam to świadomym życiem.
Wszędzie słyszę to sformułowanie, ale co ono znaczy?
Żyć świadomie to wiedzieć, że umysł jest narzędziem, za pomocą którego możemy wykreować życie takie, jakiego pragniemy, niezależnie od pakietu startowego, który dał nam los. Dzięki temu możemy korzystać z każdej chwili, wiedząc, że przeszłość minęła, przyszłość jeszcze nie nadeszła i wszystko, na czym możemy się skupić i co możemy zmienić, zamyka się w dwóch słowach: tu i teraz. Dzięki temu zauważamy własne uczucia, reakcje, uczymy się je rozumieć oraz rozszyfrowujemy wzorce, które pomagają nam dobrze żyć lub przeciwnie, jedynie nas ograniczają. Jesteśmy gotowe zrewidować pierwotne założenia na temat życia. Zwłaszcza wtedy, gdy popełnimy jakiś błąd, bo możemy wyciągnąć z niego nauczkę i pójść dalej. Jesteśmy ciekawe, chętnie się uczymy, jesteśmy zainteresowane sobą i swoim wnętrzem oraz światem. Świadomie oddychamy i świadomie jemy, wszystko robimy uważnie, nie lecimy „na automatycznym pilocie”. Możemy cieszyć się każdą chwilą i doceniać siebie jako wartościową osobę każdego dnia od nowa. Podstawą świadomego życia jest relacja, którą masz sama ze sobą.
Ale wiele kobiet nie ma ze sobą żadnej relacji. Bo od dziecka były uczone, żeby zajmować się innymi i skupiać na nich. A gdy po pięćdziesiątce odchowały już swoje dzieci, kariera przestała się rozwijać, a małżeństwo skończyło, odkrywają, że zostały z pustymi rękami.
Widzę po uczestniczkach kręgów kobiet, że grupa tych, które mają kłopot z tą podstawową relacją, z samą sobą, jest ogromna. Słyszę od nich: nie zasługuję na to, żeby poświęcać sobie czas. Nie zasługuję na to, żeby o siebie zadbać, moje potrzeby nie są ważne. Rozumiem to nastawienie, bo sama kiedyś taka byłam. Działo się to w trudnym dla mnie momencie: rozwodu z moim australijskim mężem, w Sydney. Wszyscy to przeżywali, a najbardziej moja teściowa. Byłam więc przekonana, że muszę o tych wszystkich ludzi w mojej rodzinie zadbać. W pewnej chwili zauważyłam, że zajmuję się innymi, łącznie z moim prawie już byłym mężem, chociaż to on mnie zdradził i on wystąpił o rozwód. A sobą nie, bo nie miałam już na to ani czasu, ani energii, ani przestrzeni. To było porażające odkrycie: na jak dalekim miejscu w hierarchii ważności plasuję samą siebie. Uświadomiłam sobie, że nie chcę już tak żyć i… zapisałam się na kurs medytacji. Sama dla siebie. To było prawie 40 lat temu. Dobra decyzja. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że to, co wydawało mi się końcem, jest tak naprawdę początkiem.
Początkiem czego?
Weszłam w nową relację: ze sobą. Z moim umysłem, ciałem, emocjami i chyba odważę się tak powiedzieć: z moją duszą. Po kursie medytacji poszłam na jogę, potem na kurs nauczycielski hatha jogi, studia z medycyny naturalnej. Podjęłam kilka kolejnych decyzji: koniec z bylejakością, koniec z obwinianiem innych, koniec z cierpieniem. Zdecydowałam, że nigdy już siebie nie opuszczę. Bo zasługuję na miłość, troskę i nauczę się, jak je sobie dawać. Nikt nas przecież tego nie uczy. Ja też nie umiałam dbać o swoje potrzeby. Nie nauczyła mnie tego moja mama, która praktykowała cierpiętnictwo. Była bardzo chora, a jeszcze drżącą ręką karmiła umierającego ojca. Na szczęście w moim życiu, jak w życiu większości z nas, przyszedł kryzys. To są dobre momenty, te kryzysy, dramaty, bo wtedy możemy podjąć decyzję: OK, żyłam, jak żyłam, mam to, co mam. A skoro chcę mieć coś innego, muszę zacząć robić wszystko inaczej.
Dość prosto jest powziąć takie postanowienie, trudniej go dochować. Jak tobie się udało?
To też był proces. Najwięcej nauczyły mnie wyjazdy z amazonkami, kiedy zaczęłam pracować z kobietami po raku piersi. Nigdy wcześniej nie widziałam tyle radości, nadziei, entuzjazmu, miłości do siebie i do własnego ciała, pozytywnej energii, ile miały te kobiety, które niejednokrotnie przeszły przez piekło. To dało mi do myślenia: jak to jest? Czy moje samopoczucie jest uzależnione od okoliczności zewnętrznych? Te kobiety po ciężkiej chorobie i nieraz nieuleczalnie chore czuły się szczęśliwsze i piękniejsze od wielu rówieśnic zdrowych, którym nic nie brakuje. Zastanawiałam się, czy to moralne narzekać na swój los, gdy wokół pełno ludzi, którym naprawdę jest ciężej, a mimo to czują radość i wdzięczność. To było moje przebudzenie: moje życie zależy ode mnie. Ja tu rządzę, ja decyduję, czy będę zdrowo jadła, czy wrzucała w siebie cokolwiek, w biegu. Czy będę leżała przed telewizorem, czy pójdę na spacer, pobiegać albo poćwiczę jogę. Czy rano uśmiechnę się do siebie w lustrze, czy skrzywię w grymasie niezadowolenia na to, co widzę. To wszystko są moje wybory i to one kształtują moje życie. Życie jest darem, a być szczęśliwą osobą to twój wybór. Więc co wybierasz?
Ktoś mógłby powiedzieć, że tobie łatwo jest pokochać swoje życie, bo podróżujesz, masz ciekawą pracę, męża Amerykanina, piękny dom. Jak pokochać życie, w którym tego wszystkiego nie ma?
Często słyszę ten zarzut, nawet ostatnio po wykładzie motywacyjnym dla kilkuset osób. Mówiłam o pozytywności i optymizmie. Gdy poprosiłam o pytania, wstała elegancko ubrana kobieta i zaczepnym tonem wypaliła: „Pani ma łatwe życie, a nie każda z nas takie ma. Ja mam kłopoty z nastoletnim synem, to bardzo trudne”. Zapytałam, czy chce odpowiedź cenzurowaną, czy bez cenzury. Chciała odpowiedź bez cenzury. Wzięłam głęboki oddech, popatrzyłam jej w oczy i powiedziałam: „Wiesz, moje łatwe życie polega na tym, że codziennie szlocham w samotności, bo moje jedyne dziecko, mój syn, zmarł tragicznie w wypadku motocyklowym. Poszłabym na kolanach do Częstochowy i dalej, żeby żył. Zamieniłabym się chętnie z każdą matką, której dzieci żyją. Tyle że nikt nie dał mi takiego wyboru. Jak żadnej z nas. Natomiast mogę wybrać, jak będę żyć z tym bólem. I na pogrzebie dziecka zdecydowałam: będę szczęśliwa, pogodna i odpowiedzialna za siebie do końca moich dni. W ten sposób wyrażę wdzięczność za 27 lat wspólnej podróży z moim synem”. Zapadła cisza. Po wykładzie, gdy wychodziłam, kobieta, która zadała mi pytanie o moje „łatwe” życie, podeszła i powiedziała: „Przepraszam, nie miałam prawa osądzać cię, nic o tobie nie wiedząc”. Ale jakże często tak właśnie robimy. Narzekamy: ona ma łatwo, jej jest lżej. Nie wiesz tego. Każda z nas ma kłopoty, każda przeżywa dramaty, zmaga się z trudnościami. Ktoś musi żyć po stracie dziecka. Ktoś z diagnozą nieuleczalnej choroby. Bądźmy dla siebie nawzajem życzliwe. Nie porównujmy się i nie oceniajmy zbyt pochopnie innych ludzi. Kierujmy uwagę na swoje życie, posprzątajmy na swoim podwórku, bo na to mamy wpływ.
Życzliwość jest ważna w kontaktach z innymi, ale myślę, że też w relacji ze sobą. Bywamy dla siebie bardzo okrutne. Moja koleżanka powiedziała: uważaj, co do siebie mówisz, bo twój mózg cię słyszy.
Namawiam kobiety, by wysłały swojego wewnętrznego krytyka na urlop na Seszele. Ogromną ulgę przynosi zmienienie tej wewnętrznej krytycznej narracji na życzliwy, wspierający głos. Louise Hay od kilkudziesięciu lat uczy ludzi pozytywnych afirmacji. Rozumiem, że dla wielu osób to się wydaje niemożliwe: stanąć przed lustrem i powiedzieć do własnego odbicia „Kocham cię”. Czują opór, więc mówią, że to głupie. Ja też miałam z tym problem. Więc zacznij od innych słów: „Lubię cię. Jesteś w porządku”. Od czasów Hay wiele się zmieniło. Pojawiła się Mel Robbins, mówczyni motywacyjna, prawniczka, której wykład na konferencji TED odtworzono na YouTubie ponad 33 miliony razy. Robbins mówi: podnieś dłoń i przybij piątkę ze swoim lustrzanym odbiciem. Gestem przyjacielskim i zwycięskim jednocześnie. Dowiedziono naukowo, że gesty i pozy, które przyjmujemy, wpływają na nasze samopoczucie. Ćwicz to, uznaj samą siebie za wartościową, atrakcyjną osobę. Mów do samej siebie to, co powiedziałabyś swojej najdroższej przyjaciółce. Jeśli jesteś szczęściarą, być może słyszałaś pozytywne komunikaty w domu, od rodziców. Ja nie słyszałam, ale nie szkodzi: mówię sobie dobre rzeczy sama, i to codziennie. Już nie czekam, aż ktoś mnie pochwali. Chwalę siebie samą.
To także element dojrzałego, świadomego życia?
Tak. Odpowiedzialność za to, co o sobie myślisz i jaką swoją historię opowiadasz innym. Widzisz? To są właśnie te wybory. Codziennie, od nowa. I kiedy tak postrzegasz swoje życie, jako wybór, niezależnie od tego, co ci los zaserwuje, będziesz dla siebie ważna i kochana. Zadbasz o siebie z pomocą innych ludzi. Dopiero po sześćdziesiątce nauczyłam się prosić o to, co dla mnie ważne. Proszę, posiedź ze mną. Proszę, pomóż mi. Proszę, posłuchaj mnie. Magiczne mantry. Mieszkałam z mężem na Hawajach i zachwycił mnie hawajski rytuał ho’oponopono. Można go streścić w słowach: kocham cię, przepraszam, przebacz mi, dziękuję. Warto to mówić do innych, ale moim zdaniem – przede wszystkim do siebie.
Gdybym chciała od jutra pokochać moje dojrzałe życie to…
…to musisz zacząć od zmian. Zacznij robić wszystko inaczej. Jeśli wstajesz lewą nogą z łóżka, wstawaj prawą. Jeśli zaczynasz dzień od złapania telefonu, zacznij od medytacji. Jeśli pierwszym napojem rano jest kawa, zamień na ciepłą wodę z cytryną. Zmiana, wbrew pozorom, to nie jest rzeczownik, tylko czasownik. Zmianę, jak miłość, trzeba zrobić. I nigdy nie jest w czasie dokonanym, należy codziennie o niej pamiętać. Kiedy wstaniesz, idź do lustra, weź kilka świadomych powolnych oddechów, popatrz sobie w oczy i umów się ze sobą, że to będzie dobry piękny dzień. Bo przecież każdy dzień to pierwszy dzień reszty twojego życia.
A co takiego fajnego jest w tym życiu po siedemdziesiątce, które tak chwaliłaś na początku naszej rozmowy? Zrób nam smaka…
Miałam sześćdziesiąt trzy lata, gdy zupełnie niespodziewanie pojawiła się w moim życiu wytęskniona bratnia dusza o imieniu Michael. Zdumienie, niedowierzanie, ale jaka radość! Oboje byliśmy „po przejściach”, ale świadomie podjęliśmy decyzję, by zaufać miłości, sobie nawzajem. I życiu. Mieliśmy prawo uciekać, bać się ponownego zranienia, ale postawiliśmy odważnie na ryzyko pełnego zaangażowania się w ten związek. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że ostatnia dekada to najlepsze lata mojego życia. Jestem świadomą, mądrą kobietą, żyję szczęśliwie i mam wszelkie narzędzia i sposoby, by godnie żyć do końca moich dni. Jak każda dojrzała kobieta. Więc naprawdę: czego chcieć więcej?