Trzy lata temu Ewa Kasprzyk postanowiła zmienić w swoim życiu wszystko. Dziś ma nowego partnera, nowy dom i wiele nowych ról do zagrania. Mówi: – Zawsze idę na całość. Nie da się być trochę w ciąży!
PANI: "Ewa, pierwsza dama Raju" – takie zdanie przeczytałam na murze, jadąc pociągiem przez Śląsk.
EWA KASPRZYK: Piękne...
Też tak pomyślałam, ale chyba trochę oderwane od kobiecej rzeczywistości.
Ostatnio kręciłam dwa seriale,wstawałam o piątej. Spóźniłam się na nasze spotkanie, bo przeciągnęły się próby do programu, a jak skończymy rozmawiać, pędzę na nagranie audiobooka. Nie zdążyłam nic zjeść, odpadły mi paznokcie, ale nie mam kiedy zrobić…(śmiech) Czasami zapominam, że jestem kobietą. Wydaje mi się, że jestem pracownicą. Pszczółką, która cały czas się uwija, żeby wyprodukować miodek. Mogłabym odpuścić, powiedzieć sobie: „Już się nagrałam. Teraz odpoczywam”, ale mnie to nie dotyczy. Może chodzi o chęć udowodnienia sobie i innym, że życia kobiety, aktorki nie definiuje PESEL?
Wpojono mi, że człowiek, który stoi w miejscu, więdnie. Gdybym uznała, że wszystko, co fajne, już mi się przydarzyło, to po co żyć? Kiedy rano wstaję, lubię mieć świadomość, że będę musiała o coś powalczyć.
Ja też. To mi dodaje energii na dzień dobry.
No właśnie! A z drugiej strony znam ludzi, którzy marzą tylko o tym, żeby dociągnąć do emerytury, a potem uprawiać ogródek. I są w tym szczęśliwi. Kwestia wyboru, wrodzonych predyspozycji. Przez większość życia nie miałam ogródka. Teraz mam, bo pół roku temu przeprowadziłam się na wieś. Ale do głowy mi nie przyszło, żeby tam sadzić warzywne zagony. Obserwuję wiewiórkę, która skacze po drzewie, daję jej orzeszki, chodzę z psem na spacer do lasu, budzi mnie śpiew ptaków, wsłuchuję się w ciszę. Zabawne, bo na początku ta cisza mnie przerażała. Wprowadziłam się tego domu w najgorszym momencie, był grudzień, o godzinie 15 robiło się ciemno i ciągle padał deszcz. Za płotem czarny las. Koszmar! To był kolejny etap w moim życiu, kiedy zaczęłam od zera.
Wiem i zastanawiam się: to głód czy apetyt na życie?
Głód to mam teraz, bo od rana nic nie jadłam. (śmiech) A na poważnie… nie wiem. Te wywiady są najgorsze, bo trzeba się zdefiniować, nazwać różne rzeczy, co nie jest proste. Głód jest zachłanny, niemal zwierzęcy, trzeba go natychmiast zaspokoić, więc pozwoli pani, że zamówię sobie stek z sałatą. Apetyt jest bardziej elegancki. Kojarzy mi się z czereśniami. Apetyt, czyli smakowanie. Nigdy nie bałam się podejmowania radykalnych decyzji. Mam to w naturze. Jestem zodiakalnym Koziorożcem, który cały czas musi dążyć do celu, ale często dociera tam, gdzie inni nie dają rady. Jako kozica umiem kopnąć. Rogi też mi przez lata wyrosły, mogę nimi przywalić, metaforycznie oczywiście. (śmiech) Z Gdyni do Warszawy przeprowadziłam się po czterdziestce. Miałam swoją publiczność, byłam gwiazdą teatru Wybrzeże, grałam w filmach, żyć nie umierać i odcinać kupony, ale…
To nie dla pani!
To nie dla mnie. Denerwowało mnie, że wszystko w moim życiu stało się takie przewidywalne, monotonne, schematyczne, znane, dostępne. Któregoś dnia zadzwonił do mnie Edmund Karwański, dyrektor teatru Kwadrat: „Pani Ewo, mam dla pani rolę w «Złodzieju». Grają Kobuszewski, Kopiczyński i Wawrzecki oraz pani z Renatą Dancewicz. Czekam na panią w Warszawie”. Decyzję podjęłam w sekundę. Mąż trochę kpiąco, jak to inżynier sceptyk, mówił: „A co ty będziesz w tej Warszawie robiła”, ale puścił. Gosia miała wtedy 13 lat, musiała zostawić ukochaną szkołę tenisową i przyjaciół, a w Warszawie nie znała nikogo. Początki były bardzo ciężkie.
Rok po przeprowadzce do Warszawy zagrała pani genialną, obsypaną nagrodami rolę w filmie „Bellissima” w reżyserii Artura Urbańskiego.
A w tym czasie zmarła moja mama. Na festiwalu filmowym w Gdyni mówiłam, że zawdzięczam tę nagrodę mamie, bo wtedy nie mogłam z nią być.
Miała pani wyrzuty sumienia?
Miałam. Do dziś mam. Ale mama mi powiedziała: „Ty, dziecko, graj. To ważna rola, jedź do Warszawy”, bo przez jakiś czas mieszkała u mnie. Zaopiekowali się nią mój brat, siostra i tato, który stanął na wysokości zadania. Nigdy nie zapomnę, jak poszła do szpitala. To miał być rutynowy zabieg, wycięcie kamieni, okazało się, że to rak w zaawansowanym stadium. Szok. Mama była bardzo słaba. Nie chcieliśmy jej powiedzieć prawdy, ale ona ją czuła. Wiedziała. Mówiła o metafizycznych znakach: „Jak się dzisiaj obudziłam, była przy mnie moja mama”. Nawet teraz mam ciarki, jak o tym mówię. Ostatnie tygodnie spędziła w domu, na morfinie.
Czasami przyjeżdżałam do Stargardu w środku nocy prosto z planu „Bellissimy”, jeszcze z doczepionymi włosami à la Violetta Villas i mama ledwo mnie poznawała, to było tragikomiczne. Zmarła, kiedy byłam w Warszawie, wciąż to przeżywam…
Z domu wyszła pani odważna, silna, pewna siebie. Pani się ani się nie wstydzi, ani nie boi swojej kobiecości.
Coraz częściej spotykam młode kobiety, które starają się być androgyniczne. Lubią zatracać swoją kobiecość, żeby ktoś nie pomyślał, że są słabe i niezaradne. I ja to rozumiem. Nie po to się wyemancypowałyśmy, żeby teraz ktoś nam mówił, że czegoś nie możemy zrobić, bo jesteśmy delikatne. Do wszystkiego dochodziłam sama, do dziś tak mam. Zawsze chcę mieć ostatnie zdanie. Lubię mieć pewność, że wszystko zostało zrobione tak, jak zaplanowano. A z drugiej strony uważam, że tę naszą kobiecość trzeba ocalać od zapomnienia. Dmuchać i chuchać. Wyobraża sobie pani schłopiałe społeczeństwo?
Nie. I jest mi miło, gdy mężczyzna podaje mi płaszcz czy przepuszcza w drzwiach.
Fajne są takie małe gesty. Ale jak mnie mój facet za często wozi samochodem, buntuję się: „Ja też bardzo lubię prowadzić mój samochód!”. Michał najchętniej woziłby mnie wszędzie, ja nie jestem do tego przyzwyczajona. Najbardziej lubię, jak przywozi mi kanapkę do teatru. Kiedy się poznaliśmy, od razu zauważył, że nigdy nie jem przed spektaklem. Któregoś wieczoru przyszedł do mojej garderoby i wyjął jakieś zawiniątko w sreberku. Pytam: „A co ty tu masz?”. To była kanapka z szynką i dodatkami, którą specjalnie dla mnie zrobił. Przepyszna. Rozczulił mnie ogromnie. Nie każę facetowi myć okien czy wieszać firanek, ale jak coś robi dobrze, niech… robi. Poza tym uważam, że mężczyźni mają większe ego od naszego, które my, kobiety, cały czas musimy pielęgnować. Jak facet ma motor, to najlepszy. I on jest najlepszym kierowcą. To się z wiekiem nie zmienia…
Czym różni się miłość dojrzałej kobiety od miłości 20-latki?
Tym, że jest dojrzalsza. A dojrzałość zakłada, że jak się miłość skończy, to nie będzie tak bolało jak w wieku 25 lat. Ale ja jeszcze tego nie wiem. Tylko spekuluję.
Pani poszła na całość w wieku 60 lat.
Zawsze idę na całość. Nie da się być trochę w ciąży! Jestem szczęśliwa, ale w ogóle nie zakładałam, że z kimś będę. Nie chciałam wchodzić w nowy związek. Ponad 30 lat byłam w związku małżeńskim. Kobieta taka jak ja, dojrzała, świadoma swojej pozycji, siebie, wciąż dostająca intratne propozycje zawodowe typu reklama, nie musi gorączkowo rozglądać się za facetem. Nie boję się żyć sama. A bycie z byle kim jest niedorzeczne. To, co teraz pani powiem, zabrzmi nieco przewrotnie, ale ja nie wiem, co się jeszcze może w moim życiu zdarzyć… (śmiech)
Chciałabym, żeby ciągle się działo. Żeby motyle w brzuchu fruwały. Kiedyś myślałam, że z każdą dekadą coś się kończy, teraz czuję, że dopiero zaczyna. Nie ma nic gorszego niż monotonia. Czy to jest ucieczka od czegoś, czy pogoń za czymś?
Dobre pytanie!
Rozczaruję panią, nie mam na nie odpowiedzi. (śmiech) Zawsze jak gdzieś lecę, snuję wizję, jak tam będzie cudnie, inaczej, lepiej. A tak naprawdę wcale tego nie wiem. Lotniska, przesiadki, oczekiwanie na połączenia mają dla mnie szczególny wymiar, bo mam wtedy czas tylko dla siebie. Jestem zawieszona między tym, od czego uciekam, a tym, co zastanę tam, dokąd zmierzam. Uwielbiam ten stan.
Kobiety uwielbiają panią za tę nonszalancję w cieszeniu się życiem.
Pokażę pani wiadomość od kobiety, która mnie „uwielbia”. Nagraliśmy z Michałem krótki filmik i pokazaliśmy go na Instagramie. Pani Joanna skomentowała: „Pani śmiech jest jak ujadanie psa! Wygląda pani okropnie, ma pani starą twarz, pomarszczoną szyję, zęby sztuczne, a ten pani kochaś jest jeszcze gorszy. Jeszcze tragiczniej wygląda. Nie udawajcie, że wy się kochacie, bo to jest żenujące. Najlepszy w tym towarzystwie jest wasz pies”. Przeczytałam i pomyślałam: „Matko jedyna!”. Tylko Shakirce się nie dostało... Takiego jadu nigdy wcześniej nie widziałam! Nawet nie pokazałam tego Michałowi. Ja z racji zawodu jestem uodporniona, on może by to przeżywał.
Nie wiem, co powiedzieć… Sfrustrowana, nieszczęśliwa kobieta.
Każdy ma swój kodeks, swój dekalog. Zawsze mi się wydawało, że żyję na własnych zasadach. Oczywiście w zgodzie z prawem, ale prawo nie zabrania mi zakochania się w wieku 60 lat, noszenia kowbojek, krótkiej spódniczki, bluzki z dekoltem i głośnego wyrażania pochwały życia. Nie jestem latarnią morską, która oświetla i pokazuje kobietom drogę. Owszem, ostatnio byłam na spotkaniu The Women’s Tour, na które przyszło 400 kobiet i były zachwycone, ale ja ich nie pouczałam. Nie śmiałabym. Opowiadałam o tym, jak żyję.
A jak pani żyje?
Uważam, że każdy musi mieć granice wyobraźni, która jest granicą jego możliwości. W związku z tym nie marzę, że będę gwiazdą Hollywood. Trzymam się ziemi w moich marzeniach, bo tylko z ziemi coś wyrasta. Nie mówię, że chcę zmienić swoje życie. Ja je zmieniam. Nie mam nieprzespanych nocy, bo czymś się martwię. To przedłuża życie. Wiem, że w nocy nie rozwiążę tego problemu, bo nie mam narzędzi. Co oczywiście nie znaczy, że jestem aż tak pragmatyczna, że świetnie odnalazłabym się w pozytywizmie.
Jestem szalona i nieprzewidywalna, przynajmniej tak mówi mój partner. Wydawało mu się, że dużo przeszedł i widział, bo żył intensywnie, a ja mu udowodniłam, że się myli. Jego spokój skończył się w dniu, w którym mnie poznał.
To musiał być piękny dzień...
Październikowy, bardzo słoneczny. Z kuzynką, która chciała kogoś poznać, pojechałyśmy do klubu. Ale nikogo w nim nie było. Po jakimś czasie przyszło kilku motocyklistów, leciała Dalida, piłyśmy vino blanco, umawiałyśmy się na wycieczkę motocyklową do Sopotu, moja Shakira już wskoczyła na choppera, bo bardzo jej się ta wizja podobała. Kiedy miałyśmy wychodzić, zjawił się Michał z kolegą. Przyszli z siłowni, byli w dresach. Michał od razu mnie rozpoznał i poszedł się przebrać, wrócił w koszuli. To zauważyłam. Zaczął opowiadać o Afryce. Od słowa do słowa zrobiło się bardzo późno.
Czym panią ujął?
Nie potrafię tego określić. Miło nam się rozmawiało. Była w tym chemia. Następnego dnia umówiliśmy się w kościele św. Jana u księdza Niedałtowskiego, duszpasterza artystów w Gdańsku. Poznaliśmy się mimo wszystko pod wpływem, co zawsze zniekształca rzeczywistość, dlatego byłam bardzo ciekawa tej niedzieli i tego spotkania w kościele w pełnym świetle.
I…?
Było dobrze... (śmiech) Potem spacer, łódka i trzeba było wracać do Warszawy. Po kilku dniach Michał przyjechał na mój monodram do teatru Kwadrat. Grałam Dalidę, która ciągle miała nowych kochanków i wiecznie była nieszczęśliwa. Jest tam fragment, kiedy Dalida opowiada, że zakochał się w niej młokos i zjawił w garderobie z tomikiem wierszy i pękiem róż. Miałam piękny kostium i rzeczywiście wyglądałam jak Dalida. Siedzę w garderobie po spektaklu, słyszę jak po korytarzu biegnie Wieśka, nasza garderobiana, i krzyczy: „Ewa, Ewa! Jakiś przystojny facet przyszedł do ciebie z wielkim bukietem kwiatów”. Kiedy Michał stanął w drzwiach, miałam déjà vu. Rzeczywistość dogoniła sztukę.
Symboliczne. Dalida zostawiła na stole kartkę: „Życie stało się dla mnie nie do zniesienia”, i popełniła samobójstwo. Pani bajka trwa już trzy lata. Co by pani powiedziała młodszym kobietom?
Cokolwiek bym powiedziała i tak zrobią, co będą chciały. Młodzi ludzie nie chcą słuchać naszych rad i słusznie, bo sami muszą tego doświadczyć i wyciągnąć własne wnioski. Natomiast kobietom w moim wieku powiedziałbym, żeby nie rozpamiętywały swojego życia w kontekście przeszłości. Ja próbowałam. To nie prowadzi do niczego dobrego, bo człowiek niczego nie zmieni. To już się stało. Nie cofnę błędów popełnionych w stosunku do dziecka, męża czy przyjaciół. Można przeprosić, można sobie wybaczyć. Tyle.
Żałuje pani czegoś?
Mam poczucie, że z racji zawodu nie dałam mojemu dziecku pełnej rodziny z obiadem, tylko że to wszystko było takie chaotyczne. Przeprowadzki, zmiany szkół, ja w podwójnej roli ojca i matki, bo ojciec ciągle był daleko na kontraktach, ale… to już się wydarzyło. Moja córka ma 36 lat i ciągle szuka swojego miejsca na ziemi.
Przegadałyście wszystkie problemy?
Myślę, że taka decydująca rozmowa czeka nas na łożu śmierci. Oczywiście, moim łożu. (śmiech) Jeszcze nie ten moment...
Ciekawe, co pani usłyszała na drogę w dorosłość?
Ojciec powiedział: „Staraj się nie być przeciętna, staraj się mieć swoją pasję i własne konto. Nawet jak wyjdziesz za mąż”. I tego trzymam się całe życie.
O tym, ile mam lat, czytam w gazetach. Oni to ciągle bardzo podkreślają. Ale co mnie to obchodzi?! Czasami trzeba okazać numer PESEL, ale na co dzień nie ma on żadnego znaczenia. Mogę pani wyliczyć osoby, które są o połowę młodsze ode mnie, a mają mentalność emeryta. Może któregoś dnia ja też polegnę na tym swoim optymizmie? Przyszłość pokaże. Wiele razy wydawało mi, że już widzę napis „the end”...
…a potem okazywało się, że jeszcze nie teraz.
Był taki czas, że zebrały się nade mną czarne chmury, ale nie epatowałam tym. Miałam trzy operacje, jedna po drugiej. Po „Tańcu z gwiazdami” zaczęła mi drętwieć noga, zrobiłam rezonans, okazało się, że mam jakiegoś guza, ale żaden lekarz nie potrafił postawić diagnozy. W końcu trafiłam do genialnego profesora Czubaka. Przyszłam do niego w szpilkach. Myślałam, że mnie opieprzy, ale był zachwycony. Powiedział: „Kobieta zawsze powinna chodzić w szpilkach, bo to jest dobre ustawienie bioder”. Zrobił mi pierwszą operację, do dzisiaj kontynuujemy znajomość. Przy trzeciej operacji pod nóż poszło biodro, nie wiedziałam, że to taki krwawy zabieg. Jeśli więc coś mam sztucznego, to biodro, nie zęby. (śmiech)
À propos sztuczności przyznam, że kilku pani koleżanek po fachu… nie poznałam na żywo.
Ja też niektórych koleżanek już nie poznaję. Wiele kobiet ma maski. Zamiast normalnej mimiki tylko jedno wielkie zdziwienie. Chcą, niech sobie robią… Sama korzystam z zabiegów anty-aging, żeby mieć jakieś rezerwy, ale staram się to robić z głową. Żyjemy w czasach dyktatury młodości, a w Polsce wciąż nie ma ról dla dojrzałych kobiet. Kiedy Vega zaproponował mi rolę Szydło w „Polityce”, pochlebił mi, bo odważył się mnie obsadzić wbrew mojemu wizerunkowi. Nie lubię, jak patrzy się na mnie przez schematy i z góry zakłada, że pewnych ról nie zagram. Często powtarzam, że aktor jest nieszczęśliwy z dwóch powodów: albo ma za dużo pracy, albo jej nie ma. Więc nie narzekam, przyjmuję, co mi proponują, ale nie są to role na miarę „Bellissimy”. Marzy mi się pełnokrwista bohaterka. Chciałabym dotknąć czegoś głębszego.
Myśli pani o przyszłości czy liczy się tu i teraz?
Liczy się też przypadek. W życiu nie da się wszystkiego zaplanować. Realizowanie planu i odhaczanie punktu za punktem to nie dla mnie. Gdy coś mnie zainspiruje, muszę to osiągnąć. Wtedy jest wielka satysfakcja - zdobyć coś niemożliwego. Nie mówię o rzeczach materialnych, bo w tej dziedzinie jestem raczej na etapie wyzerowywania niż dobierania. Przy przeprowadzce zobaczyłam, ile rzeczy zgromadziłam, i spojrzałam na to z obrzydzeniem. W najbliższym czasie raczej niczego nie kupię. A wracając do przyszłości, mój zawód wciąż pozwala mi żyć na huśtawce, a w życiu – jak wiadomo- najgorsza jest nuda. Ile to potrwa? Nie wiem. Kiedy byłam ostatnio w Kenii, widziałam Niemkę, która bujała się w hamaku. Miała chyba ze 100 lat. Pomyślałam, że mogłabym się tak bujać, jak już nie będę mogła chodzić.
Boi się pani czegoś?
Tylko Putina. On i jego naród są nieobliczalni. Przez nich żyjemy na wulkanie.
Ewa Kasprzyk - aktorka. Urodziła się w Stargardzie Szczecińskim. Do szkoły aktorskiej zdawała... cztery razy. PWST w Krakowie skończyła w 1983 roku i dołączyła do gdańskiego teatru Wybrzeże, gdzie spędziła kolejne 16 lat. W 2000 roku przeniosła się do Warszawy i związała z teatrem Kwadrat. Zagrała w kilkudziesięciu filmach, serialach i sztukach teatralnych. Za genialną rolę egzaltowanej, niezrównoważonej gwiazdy zafascynowanej Violettą Villas w filmie „Bellissima” dostała na festiwalu filmowym w Gdyni nagrodę dla najlepszej aktorki. Mama piosenkarki Małgorzaty Bernatowicz. Od trzech lat w związku z Michałem Kozerskim.