Wywiad

Ireneusz Czop: "Gdyby ojciec żył, ochrzaniałby mnie, że znowu wziąłem dziwną rolę. Albo mówił, że to, co robię, nie jest męskie"

Ireneusz Czop: "Gdyby ojciec żył, ochrzaniałby mnie, że znowu wziąłem dziwną rolę. Albo mówił, że to, co robię, nie jest męskie"
Ireneusz Czop: w wywiadzie z nami aktor zdradza kulisy trudnych relacji z ojcem i długą, niełatwą drogę do aktorstwa
Fot. Eastnews

„Ostatnio mieliśmy poważną rozmowę z Janem Englertem. Powiedział, że mam w sobie 90 proc. jasnego i 10 proc. ciemnego. Ale to ciemne tak zasysa, że aż strach się bać”, opowiada. Przeczytajcie rozmowę z Ireneuszem Czopem i zobaczcie go w roli himalaisty Macieja Berbeki.

PANI: Z jednej strony członek katolickiego zespołu Vox Clamantis i ministrant. Z drugiej – piłkarz drużyny Wisła Płock.

Ireneusz Czop: Wcześniej było nurkowanie, karate, rzucanie oszczepem. Piłka i Wisła Płock nauczyły mnie rygoru i dyscypliny. Zahartowałem się. Chłopaki z blokowisk szanowali gości, którzy dobrze grają.

Ireneusz Czop: aktor wspomina czasy, gdy był ministrantem

Dobrze pan grał?

Chyba nieźle. Byłem w drugiej lidze juniorów. Zaczynałem od stopera, ostatniego obrońcy, a skończyłem jako prawy skrzydłowy w ataku, więc to był duży progres. Aczkolwiek przyszedł moment, kiedy moi starsi koledzy aspirowali do drużyny narodowej i zobaczyłem, że to nie jest takie proste. W PRL-u w sporcie rządziła polityka, układy, koneksje. Nie mogłem pojechać na spartakiadę, bo ktoś inny dostał mój bilet. Nie pasowałem do tego świata. Piłka przestała być zabawą, przestała sprawiać mi przyjemność. Biłem się ze sobą, w końcu zrezygnowałem. Boleśnie to odczułem. Kilka lat temu koledzy z drużyny chcieli mi zrobić przyjemność i przysłali koszulkę Wisły Płock, co było wzruszające i onieśmielające, bo od lat nie gram. Pamiętam zawody piłkarskie w filmówce. Studenci kontra aktorzy. Strzeliłem dwie bramki. Od miss Łodzi dostałem plecak, miałem go z 15 lat! Sport zrymował się z życiem.

A religijność...

…odziedziczyłem po babci Wieczorkowskiej, mamie mamy. Była tercjarką, przełożoną grupy Trzeciego Zakonu Franciszkanów. Od strony mamy rodzina jest niezwykle religijna, mam wrażenie, że nie kościółkowo, tylko głęboko. O aspiracjach szlachecko-ziemiańskich. Po ojcu jestem Czop. Z jednej strony Wieczorkowski, Statkiewicz, Rzęsewicz, a tu nagle jakiś Czop. To przeszkadzało, było niewygodne, ale babcia mnie uwielbiała. Nauczyła mnie myślenia literaturą. Zamiast omletów smażyła mi hamlety. Zamiast bajek czytała mi Kraszewskiego, więc od małego byłem napakowany strasznymi opowieściami: tym błotem, wiatrami, zabójstwem biskupa, braćmi mlecznymi. I mrokiem. Po drodze do dorosłości moja wiara przeszła przez meandry oazy, religijnych grup muzycznych, służenia do mszy, Klubu Inteligencji Katolickiej. To był czas Popiełuszki, Bujaka, Mazowieckiego. Nosiłem opornik w klapie, choć z polityki rozumiałem niewiele. Długo nie wiedziałem, jak się w tym wszystkim znaleźć. Między chłopcem w komży a chłopcem w korkotrampkach była bolesna wymiana. Bo to się nie zgadzało. Ludzie z kościoła nie do końca akceptowali Irka z boiska. A kumple z boiska kpili: „A coś ty taki ministrant”.

Trudne doświadczenie. Podejrzewam, że dzięki niemu nie został pan specjalistą od instalacji elektrycznych.

Ireneusz Czop o czasach, gdy chciał zostać księdzem 

Długo boksowałem się sam ze sobą. Moim mentorem został ksiądz profesor Henryk Seweryniak, twórca podręcznika teologii fundamentalnej dla seminariów. Zafascynował mnie poszukiwaniem tego, co jest po drugiej stronie, tego hermeneutycznego, zamkniętego. Niezwykły człowiek. Ja w ogóle jestem sklejony z tych wszystkich ludzi, których spotkałem na swojej drodze. Na początku chciałem zostać księdzem, potem encyklopedystą. Znajdować pojedyncze słowa: wiadro, drzewo, okno i określać, co one tak naprawdę znaczą dla różnych ludzi. To było fascynujące. No, a potem, jak już pani wie, z indeksem KUL-u w kieszeni zdałem do filmówki. Życie to jest gra. Wszyscy w coś gramy. Niektóre gry są bardzo niebezpieczne.

Na przykład?

Zdanie do filmówki i studiowanie w Łodzi kompletnie mnie rozwaliło. Zmiotło mój system: biegania rano, pływania, chodzenia do kościoła, śpiewania do mszy, spotykania się z tymi sami znajomymi. Ale też rozwaliło etos, wiarę, że pewne wartości są bezwzględne. Wiedziałem, co jest dobre, a co jest złe. Co jest kłamstwem, a co prawdą. Nagle sztuka wszystko podważyła. Czy dobro jest dobre? Czy zło jest tylko złem? Z jednej strony było to fascynujące i odkrywcze, a z drugiej cholernie niebezpieczne dla chłopaka z niedużego miasta, z technikum, z rodziny o silnych tradycjach chrześcijańsko-inteligenckich i ze sportowym duchem. Myślę, że wtedy pożegnałem się z życiem, które wiodłem wcześniej.

Pożegnał się pan z dziewictwem. Emocjonalnym, intelektualnym... (śmiech)

Powiedziałbym, że z każdym. Nagle wszystko wywróciło się do góry nogami. Nie było żadnych ram, granic, oparcia, niepodważalnych wartości, systemu ochronnego, który dawałby poczucie bezpieczeństwa. Notabene właśnie wtedy skończyłem śpiewać w Vox Clamantis.

Jak to się stało, że się pan nie utopił?

To ładne słowo… Topiłem się parę razy. To normalne. W artystowskim życiu topimy się od czasu do czasu. Wpadamy w bezdech i część z nas już nie wypływa. Może to kwestia genów. Mam jakiś czekan, który wbijam i trzymam się go za wszelką cenę obiema rękami, zastanawiając się, czy chcę się wydostać z tej topieli. A potem… wyłażę na powierzchnię.

Kojarzy mi się to z figurą ojca.

Ireneusz Czop o trudnych relacjach z ojcem

Pewnie słusznie. Mój ojciec był budowniczym PRL-u. Młodym chłopakiem, niezwykle przystojnym, genialnym manualnie, potrafił wszystko zrobić. Brygada Czopa buduje Kozienice, brygada Czopa buduje Petrochemię. Ale w domu go nie było. Nie widywałem go po kilka lat. Jego nieobecność była dla mnie niezwykle trudna. Tak naprawdę mnie i siostrę wychowywała mama. W tamtych czasach było jej bardzo trudno. Kiedy ojciec ciężko zachorował i zaczęliśmy mieć ze sobą prawdziwy kontakt, zobaczyłem, co kryje się za tą szorstką i nieprzystępną twarzą starego warana. Odkryłem, że sam bywam takim waranem. Niezwykła w ojcu była prawda emocjonalna. Byłem nią zachwycony. Jak lubił, to na zabój, jak nienawidził, to z serca.

Kiedy zmarł mój ojciec, poczułam się tak, jakby amputowano kawałek mnie.

To ciekawe, co pani powiedziała, bo mój ojciec stracił nogę, gdy miał 50 lat. Ja uważam, że człowiek powinien mieć dwie nogi. Jedną prywatną, drugą zawodową. Mój ojciec nie miał nogi prywatnej. Odkąd zmarł, często z nim gadam. Mam nawet wrażenie, że ostatnie lata zasiały między nami coś nowego. Kiedy byłem młody, miałem do ojca wiele pretensji, byłem emocjonalny, widziałem tylko kiepskie chwile. Potem – popełniając podobne błędy, tylko w innych konfiguracjach – zrozumiałem, że nie warto być takim radykalnym w swoich ocenach. Teraz w moim stosunku do ojca jest więcej miłości niż krytyki. I to mi się podoba. Fajnie byłoby, gdyby tata żył, chociaż pewnie nadal ochrzaniałby mnie, że znowu wziąłem dziwną rolę. Albo mówił, że to, co robię, nie jest męskie. Mało szanował mój zawodowy wybór. Aktor kojarzył mu się z fircykiem, komediantem, pajacem. Poza tym powtarzał: „Twój zawód sprawia, że życie prywatne szaleje”. Miał rację. Niestety, w wielu kwestiach. Przez to miał trudne relacje. Szczególnie z najbliższymi.

Cały wywiad przeczytacie w najnowszym numerze magazynu PANI 

PANI 10

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również