O Joannie Szczepkowskiej mówią: "aktorka i osobowość wysokiego ryzyka". Ma poglądy dalekie od poprawności politycznej. Wiele razy słyszała: „Gdybyś tego nie napisała, gdybyś publicznie nie powiedziała - moglibyśmy razem coś zrobić, dostawałabyś propozycje”. Ale jest konsekwentna i nadal mówi tylko to, co naprawdę myśli. Wyjątkowość Joanny Szczepkowskiej nie polega na sile przebicia, ale na jej wierności własnym wartościom.
Spis treści
Joanna Szczepkowska: Cena jest wysoka. To są emocje, adrenalina, a z drugiej strony poczucie osamotnienia. Młodym ludziom, którzy do mnie przychodzą, bo marzą o takiej „wolności”, tłumaczę, że to wpłynie na ich życie naprawdę, a nie tylko w jakimś legendarnym wizerunku. Trzeba siebie dobrze znać, wiedzieć, ile można wytrzymać. I przede wszystkim nie liczyć na to, że będzie jakieś szczęśliwe zakończenie, czyli nagroda. Kiedy zdecydowałam się na gest protestu, grając w spektaklu Krystiana Lupy, i wywróciłam całkiem bieg premiery, miałam pewność, że to jest koniec. Że nikt mnie już nie zaangażuje do żadnego spektaklu. Zrobiłam to jednak z miłości do teatru. Taki rodzaj kamikadze.
Bańka pękła. Wybuchł skandal. Symboliczne, że 13 lat później, po aferze w teatrze w Genewie z udziałem Lupy, media pisały: „Szczepkowska miała rację”.
I takiego zakończenia się nie spodziewałam. To jest nadzieja dla tych, którzy widząc nadużycia różnego rodzaju, chcą jednak zaprotestować. Najpierw będą mówić, że oszalałaś, nawet sama zaczniesz to podejrzewać, i nagle po latach przyznają ci rację. To nie jest proste, kiedy przeciwnikiem są naprawdę mocne środowiska. Przez dziesięć lat pisałam felietony do „Wysokich Obcasów”, a zaczynałam od pierwszego numeru. Powstał tam wtedy rodzaj manifestu, który określał, dla kogo jest to pismo i przez jakie kobiety ma być tworzone. Jasno było podkreślone, że dla „kobiet mających własne zdanie”. Szybko się okazało, że pismo jest feministyczne, co nie było dla mnie przeszkodą, bo przecież jestem za równymi prawami kobiet. Kiedy jednak moje poglądy okazały się niedostatecznie skrajne, za mało było w nich „zaciśniętej pięści”, to mnie z tych felietonów wyrzucili za… własne zdanie po prostu. Takich paradoksów jest więcej. Mamy teraz sprawę dyrektorki teatru, która deklaruje się jako feministka, tymczasem wyrzuciła z teatru albo zniszczyła właśnie kobiety. Protestują teraz, z niektórymi jestem w kontakcie i mamy rozmowy na temat istoty feminizmu. Cieszę się z tych rozmów. Nadzieja w nowym pokoleniu, które patrzy na świat inaczej. Widzi wszystko na nowo. Nie boi się „poprawności politycznej”. I ceny za bunt.
Jak pani. Radykalny bunt wobec Lupy skazał panią na banicję teatralną.
Tak. Wtedy płynęłam tratwą na oceanie. Przez wiele miesięcy pustka. I nagle, ku mojemu zdumieniu, zadzwoniła Agnieszka Glińska z propozycją głównej roli w Mewie w Teatrze Narodowym. To było dla mnie całkiem niespodziewane. Przecież po takim skandalu jak mój każdy reżyser może się obawiać, że znowu przekroczę granice spektaklu, jeśli coś mi się nie spodoba. Wróciłam do teatru, potem nawet do etatu, ale nie na długo. Ja już nie chciałam być podwładną w jakiejkolwiek instytucji. Musiałam się z tego wydobyć (...).
Sokrates mówił: „Poznaj samego siebie”. Jako pisarka zrobiła pani dogłębną autoanalizę swojej historii. Wychowała się pani w niezwykłym domu, ojciec i dziadek to postacie wybitne.
Sokrates fascynuje mnie od dawna, moja ostatnia sztuka jest o nim. A moja autoanaliza sięga dużo dalej niż moje własne życie. Napisałam dwie części autobiografii: Kto ty jesteś i Wygrasz jak przegrasz. W tej pierwszej sięgam do swoich przodków wiele pokoleń wstecz. Kilka lat badań. W tych książkach zresztą nie ma wiele o niezwykłości mojej rodziny. Mój dziadek Jan Parandowski był wybitnym pisarzem, ale i najbardziej małomównym człowiekiem, jakiego w życiu widziałam. Kiedy wychodził ze swojego gabinetu, to było święto. W tym gabinecie, za zamkniętymi drzwiami, przeprowadził ze mną dwie rozmowy. Jedną – kiedy mnie wyrzucono z lekcji łaciny. Strasznie był tym przejęty. Uważał, że łacina jest podstawą wykształcenia. Sam tłumaczył Homera, mając 14 lat. Znał już wtedy starą grekę. Nie wyobrażał sobie, że jego wnuczka nie zna łaciny. Mnie natomiast łacina potwornie nudziła. Druga rozmowa dotyczyła egzaminów do szkoły teatralnej. Wtedy zrozumiałam, że dziadek śledzi moje życie i na swój sposób się mną przejmuje. Powiedział: „Ty będziesz pisać. Ja to wiem. Do pisania będzie ci potrzebne gruntowne wykształcenie, a szkoła teatralna ci tego nie da”. Zbagatelizowałam to i poszłam do szkoły teatralnej. Dziadek nie odzywał się do mnie przez długi czas. Byłam powietrzem. (...)
Starsza córka Maria złożyła pani piękne życzenia urodzinowe: „Kocham Cię mamo jak stąd do najdalszego tamtąd i życzę Ci, żebyś też tak siebie kochała”. Kocha pani siebie?
Niespecjalnie. Chciałabym trochę mniej czuć, to byłoby lepsze dla mnie i dla wszystkich. Myślę że i Marysia, i Hania znają mnie jak nikt inny i chociaż staram się jak mogę separować je od moich spraw, to wystarczy, że na mnie spojrzą i od razu wiedzą, czy jest w górę, czy w dół. Wychowywałam je sama, od kiedy skończyły 8 i 10 lat. Przechodziłyśmy przez wiele zawirowań, czas nastoletniego buntu, bardzo różnego zresztą, bo to są dwie różne osoby. Czasem trzeba było mieć cierpliwość dyplomaty, żeby to jakoś poskładać, ale dzisiaj bardzo przyjaźnimy się jako dorosłe kobiety. Czasem jest bardzo zabawnie, kiedy ja, osoba antykomercyjna, trzymam kciuki, żebym moim córkom powiódł się komercyjny projekt, którego ja nigdy bym nie przyjęła. Ktoś mógłby pomyśleć: „Ależ ona musi mieć pretensje”. Nie mam żadnych. To jest inne pokolenie, inne priorytety.
Też trzymam się tej zasady. Martwiła się pani kiedyś o córki?
Jak to kiedyś? Martwię się nieustannie. Marysia i Hania to już dorosłe kobiety, matki, ale do dzisiaj, kiedy zbliżamy się do przejścia przez ulicę, łapię je za rękę. Muszę panią zmartwić, ale myślę, że matka nigdy nie ma poczucia, że dziecko okrzepło w życiu i jest bezpieczne. To oczywiście inny rodzaj macierzyństwa, z daleka, z dystansu, ale jakiś cień niepokoju zawsze w tle jest. Zastanawiałam się, o co tak naprawdę chodzi matce. O szczęście dziecka? Ale co to znaczy? Chyba zawsze chodzi o to, żeby dzieci miały poczucie bezpieczeństwa. Chciałabym, żeby nie żyły w strachu, napięciu, chociaż droga, którą poszły (obie są aktorkami – red.), taki stres generuje z definicji.
Jest duża szansa, że odziedziczyły siłę po matce. Obie zresztą mają już własne dzieci.
I ja te dzieci zabieram, gdzie się da i kiedy się da. To jest już czwórka. Trzy dziewczyny i jeden chłopak. Przychodzą do mnie, nocują, bawią się, oglądamy filmy. Zawsze spędzam z nimi sama jakąś część wakacji – biorę każdą z wnuczek osobno na tydzień. Chłopak jest jeszcze za mały, ale już mam plany, jak tylko podrośnie. Zawsze słyszałam, że wnuki się kocha inaczej, silniej, do zwariowania trochę. Nie chciałam wierzyć, ale rzeczywiście tak jest. Czas z nimi jest jakiś inny niż czas z własnymi dziećmi. Może to jest chęć przetrwania – chcemy im coś swojego przekazać, żeby poniosły to dalej. Zresztą mnie zawsze dzieci fascynowały.
Cały wywiad można przeczytać w styczniowym wydaniu Twojego STYLu.