Historie osobiste

Kiedy miłość do mężczyzny umiera i zaczynamy rozumieć, że czas odejść. Szczere opowieści dojrzałych kobiet

Kiedy miłość do mężczyzny umiera i zaczynamy rozumieć, że czas odejść. Szczere opowieści dojrzałych kobiet
Kiedy miłość umiera i pora odejść
Fot. Agencja 123rf

Przychodzi taki moment w relacji, że zadajemy sobie pytanie: czy to pora, by odejść? Czasem powoduje to zdrada, czasem brak czułości, a kiedy indziej codziennie odczuwane przykrości i samotność. Dlaczego odchodzimy od mężczyzn? I co sprawia, że miłość umiera?

Zdolny, ale leniwy

Anka, lat 38: "Podobno dziś już nie mówi się, że ktoś jest leniwy. Tyle, że minęło od tej przygody sześć lat, a ja nie umiem wciąż znaleźć lepszego słowa na zachowania mojego, na szczęście byłego, partnera. Poznaliśmy się na wernisażu kolegi. Znajomi przedstawili mi Damiana jako obiecującego artystę, niezwykle wrażliwego i dobrego człowieka. Byłam po bolesnym rozstaniu z moją pierwszą miłością, z kilkuletnim synkiem na wychowaniu i słowo „dobry” zadziałało nieco przesadnie. Zaczęłam z nim rozmawiać, dopytywałam o jego prace, autentycznie mnie zainteresował.

Wspomniał, że lubi książki podróżnicze, więc wzięłam jego adres mailowy i obiecałam wysłać plik reportaży z Azji, które miałam w komputerze. Nazajutrz wysłałam, pisząc, że to prezent. Odpowiedział, że od lat nikt mu nie dał nic w prezencie i to go wzruszyło. Zaczął mi wysyłać dziesiątki wiadomości. Czekał na mnie pod pracą, przynosił polne kwiaty, proponował sesję zdjęciową w parku. Dużo rozmawialiśmy, zbliżyliśmy się do siebie i chyba uruchomił we mnie syndrom Matki Teresy, ponieważ chciałam mu we wszystkim pomóc. Mówił, że czuje się niezdolny – przekonywałam, że ma talent. Narzekał, że mało płacą za obrazy, znajdowałam mu kupców. A kiedy po kilku miesiącach okazało się, że musi się wyprowadzić z mieszkania, które wynajmuje z kolegą, zaproponowałam, by zamieszkał u mnie. Miałam nawet dodatkowy pokój na pracownię malarską.

Byłam bardzo nieuważna, ponieważ zamiast od początku przyglądać się najprostszym zachowaniom, przymykałam oko i dawałam czas. Nie sprząta? Ach, pewnie nie czuje się w obowiązku, przecież to moje mieszkanie. Nie robi zakupów? Może pozwala mi podejmować decyzje, co zjemy na kolację. Nie dokłada się do czynszu? Może akurat ma złą sytuację i głupio mu o tym porozmawiać. Nie maluje? Hmmmm, tu nie wiedziałam co myśleć, ale zrzuciłam to na brak weny. Dużo w tym mojej winy. Miałam wrażenie, że Damian ma tak kruche ego, że rozpadnie się przy poważnej rozmowie. A wystarczyło ustalić pewne rzeczy na początku, na przykład podział obowiązków. Gdyby powiedział, że teraz nie ma pieniędzy, ale spisuje sobie, ile powinien dorzucać do miesięcznych opłat i odda mi je, gdy zarobi, byłoby ok. Ale ja nawet nie zapytałam.

Mijały miesiące. To był miły facet, spokojny, ale nic nie robił ze swoim życiem. Nie malował, nie czytał (choć na początku deklarował, że pożera książki), nie interesował się niczym i nie miał żadnej pasji ani ambicji. Kompletnie mnie nie wspierał. Nie chciało mu się nawet naprawić urywającej się półki. Wciąż czułam się umęczoną samotną matką, ale teraz z kolejnym dzieckiem na wychowaniu. I wciąż prosił mnie o pieniądze na jakieś sweterki, które rzekomo podkreślały jego sylwetkę. Kiedy zauważyłam, że Damian śpi do 15.00 a potem głównie gra na komputerze, poczułam, że nie wytrzymam takiego układu. Mój wujek upił się kiedyś na rodzinnym obiedzie i powiedział mi do ucha: „A no ten twój Damian to taki typowy nygus, taka huba, a ty musisz nosić spodnie”. Zamurowało mnie. Była to prawda. Przez dwa lata nie namalował nawet jednego obrazu. To już nie jest kwestia weny, pomyślałam, ale stosunku do życia. Łatwo się oprzeć o kogoś silniejszego, ale nawet ten silniejszy potrzebuje wsparcia i oczekuje choćby chęci współpracy.

Kiedy powiedziałam mu, że opadły mi i ręce i wszelkie uczucia i chcę się rozstać, obraził się. Na odchodne powiedział, że jestem pazerna na pieniądze i nie rozumiem duszy artysty. Że zostawiam go, by związać się z kimś bogatym. Po latach dowiedziałam się od znajomych, że rozpowiadał o mojej rzekomej zdradzie. Dziś już się tylko z tego śmieję. I wiem, że można podjąć decyzję o rozstaniu kiedy jesteśmy w związku samotne i wykorzystywane, ale lepiej po takiej relacji iść na psychoterapię, by nie być już nigdy więcej Matką Teresą.

"Drobne" kłamstewka

Agata, lat 51: "Wiem, że wina za rozpad związku zawsze leży gdzieś pośrodku, ale w tym przypadku pewnie gdzieś w pozycji 90/10. Aż tak nie nabroiłam, by wziąć na siebie połowę. Poznaliśmy się na kilkudniowym wyjeździe integracyjnym Byłam od roku sama i koleżanki żartowały, że jestem „wyposzczona”. Trochę było w tym racji. Potrzebowałam bliskości i chciałam poczuć się adorowana. Andrzej przyjechał z filii firmy w innym mieście. Zaczepił mnie w holu i zaczęliśmy rozmawiać. Czułam, że mu się podobam. Drugiego dnia, po imprezie z tańcami, wylądowaliśmy w moim pokoju. Nie było nic poważnego, ale już całując się z nim poczułam, że ten facet mnie kręci.

Po kilku dniach przyjechał do mnie, a po kolejnej wizycie został. Nie chcieliśmy problemów w pracy, więc to on znalazł sobie zdalne zlecenia. Zaczęła się sielanka. Przyjaciółki ostrzegały, że przecież nie znam go dobrze, nic nie wiem o nim, że to wszystko zbyt szybko idzie. Nie słuchałam, mózg zalały mi feromony. On prawił komplementy, pisał gorące wiadomości, czekał z kolacją, wręczał kwiaty. Trochę wkurzało mnie, że jest niezwykle wylewny również do moich koleżanek, ale nazwałam to „towarzyskim temperamentem”. Z zachwytem słuchałam jego historii o podróżach po całym świecie i reportażach, które przeczytał. I tak to trwało półtora roku. On mistrz opowieści – ja zachwycona nim fanka. Po dwóch latach zaczął unikać zbliżeń. Myślałam, że jest chory, wysyłałam go do seksuologa. Czasem nagle oznajmiał, że nazajutrz wyjeżdża służbowo. To działo się nagle i niespodziewanie. Nie sprawdzałam, nie kontrolowałam. Wtedy uważałam to za niegodne. Dziś żałuję, że nie zorientowałam się wcześniej.

Okazało się, że mój ukochany miał kilka romansów jednocześnie. Odkryłam to przypadkiem, natknęłam się na wyskakujące w jego telefonie wiadomości o treści, która nie pozostawiała wątpliwości. A najlepsza była jego reakcja. Dziwił się, że jestem zła. Zaproponował, bym też znalazła sobie kochanka, „przecież mam tak duże potrzeby”, że to tylko zabawa i przecież poza tym jest miło. Zapytałam, jak długo mnie okłamuje. Z głupim wyrazem twarzy przyznał, że od początku. I tak chciał zmienić pracę, bo w jego mieście kończyła mu się umowa. Okazało się, że kłamał w wielu tematach. Wcale nie miał rozwodu z byłą żoną, nie zerwał z nią zresztą kontaktu, tak jak obiecywał, nie był właścicielem ziemi pod Poznaniem, o której tyle opowiadał, ani nigdy nie trenował zawodowo kolarstwa. Nie był też we wszystkich egzotycznych krajach, o których mi opowiadał. Był notorycznym kłamcą, ściemniał w najdrobniejszych sprawach, zawsze wymyślał jakieś asekuranckie historie. Prosił, bym została, ale nie umiałam sobie wyobrazić związku, w którym nie ma zaufania. Czułam się wystrychnięta na dudka. Nawet nie przyznałam się znajomym, co się właściwie stało. Mówiłam: „wypaliło się”. A tak naprawdę, ja paliłam się ze wstydu.

 

Narcyza nie zmienisz

Katarzyna, lat 45: "Związek z narcyzem wciąga jak bagno. Najpierw pokazuje ci się jako delikatny, wrażliwy człowiek, a potem z każdym dniem coraz bardziej oplata siatką wymówek i wyrzutów, aż zaczynasz zastanawiać się i tracić poczucie, jak jest naprawdę. Tak było z Pawłem. Na pierwszych spotkaniach miły i troskliwy. Odczytywał moje pragnienia i pomagał, w czym mógł. Zbliżały się chłody, a on od razu wymieniał opony w moim aucie, zanim o tym pomyślałam. Wspomniałam, że otworzyli nową knajpkę, natychmiast rezerwował stolik.

Po miesiącu powiedział jednak coś niepokojącego. Okazało się, że chodzi na terapię i pewnie nigdy nie będzie spokojnym człowiekiem, bo miewa ogromne lęki i szuka wtedy zagrożenia wokół. W chwili, gdy jest miło, on myśli tylko o tym, co się zaraz zepsuje. I że był diagnozowany w kierunku zaburzeń narcystycznych. Nie zrozumiałam wtedy, co ma na myśli. Palnęłam coś, że ja nie będę nigdy dla niego zagrożeniem. Nasłuchałam się opowieści, jak dwie poprzednie partnerki go zdradzały i to „złe kobiety były”. Przytomnie nie wierzyłam do końca, ale czułam, że jest zraniony. Myślałam, że przy mnie się uspokoi. Nic bardziej mylnego.

Któregoś dnia, w telewizji zobaczyliśmy fragment filmu „Mamma Mia”. Zaśmiałam się, że moje koleżanki mówią, że ja jestem stuprocentową Donną graną przez Meryl Streep. Stężała mu twarz i powiedział przez zęby: „Tak? Dziwne… Trzech facetów naraz. Nie wiesz z kim masz dziecko?”. Zamurowało mnie. Powiedziałam, że nie życzę sobie takich komentarzy. Nie odzywał się tydzień. Po kilku miesiącach znowu dziwna sytuacja. Wróciłam z perfumerii oblana różnymi zapachami. Usłyszałam: „niepokoję się, gdy testujesz perfumy na szyi, bo pachniesz innym mężczyzną”. Nie było przy tym uśmiechu, tylko szalone, dziwne, niepokojące spojrzenie. Kiedy indziej zapisałam się na masaż w balijskim spa. To był długi, piękny rytuał. Gdy włączyłam telefon miałam od niego 9 nieodebranych połączeń i nagranie: „Nie rozumiem, czemu twój masaż trwał 1,5 h, moje masaże trwają zaledwie godzinę. Nie wyłącza się telefonu na masaż. Ile można się ubierać po masażu?”. Takich sytuacji było więcej a ja czułam się coraz bardziej zagubiona.

Pomiędzy tymi chwilami zachowywał się normalnie. Starał się, rozmawiał, pytał o uczucia. A nagle włączało się to coś. Potem zaczął mnie śledzić i podejrzewać o zdrady. Błagał, bym nie instalowała sobie Face ID na telefonie, twierdząc, że to „kradzież danych biometrycznych”. Potem zrozumiałam o co mu chodziło. Nocą, gdy spałam, przeglądał mój telefon. Podejrzał PIN. Z opcją Face ID nie udałoby mu się odblokować ekranu. Uprawiał klasyczny gaslighting czyli przemoc psychiczną, próbując podważać moje słowa, krytykując i chcąc narzucić swoje zdanie. Drażniło mnie to i czułam, że tonę.

Poszłam do psychologa, który wytłumaczył mi czym jest zaburzenie narcystyczne. To szeroki temat, zwykle oparty na trudnych doświadczeniach z dzieciństwa, który objawia się najczęściej ogromną nieufnością w relacjach, próbą kontroli świata i bliskich oraz wieloma innymi zachowaniami. Te akurat miałam w domu. Przez ponad rok odpierałam ataki i nieuzasadnione kąśliwe uwagi, że mam romanse, że flirtuję z kolegami z pracy, aż do chwili, kiedy zagroził, że przeze mnie wyląduje w szpitalu - „bo go do tego doprowadzam”. Moje uczucia przez ten rok odbyły podróż dookoła świata. Była złość, bezsilność, żal, lęk, niesprawiedliwość, smutek aż wreszcie nie było już nic. I kiedy usłyszałam, że zbyt przeciągle patrzyłam na znajomego, co sprawia, że on nie chce żyć, zapytałam chłodno: „zamówić ci karetkę psychiatryczną?”. Zdębiał. A ja się spakowałam i wyprowadziłam. Ta chorobliwa zazdrość i chamskie uwagi zabiły wszystko.

 

Pustka, brak komunikacji i troski

Ewa, lat 54: „Odchodzimy, gdy przestajemy być ważni dla siebie nawzajem. Gdy ustaje pożądanie i namiętność i nikomu się już nie chce o nią dbać”, opowiada Ewa, „W naszym związku nie było dramy, sensacji i wstrząsu. Po prostu stopniowo przestaliśmy pamiętać o tym, co nas połączyło, przestaliśmy dbać o miłość i uczucie rozsmarowało się jak zjełczałe masło na suchej kajzerce codzienności. Poznaliśmy się z Markiem jeszcze w liceum. W tamtym czasie prawdopodobnie zwracaliśmy uwagę głównie na wygląd. On był gwiazdą naszej szkoły, ja grałam na gitarze, miałam długie włosy (i nogi) i zawsze byłam otoczona wianuszkiem adoratorów.

Gdy rodzice wyjechali na wakacje, zrobiłam imprezę dla połowy szkoły, puszczałam stare płyty z winyli (wtedy było to zwyczajne, wcale nie modne) i kiedy z głośników leciały skoczne rock`n`rolle, my zwolniliśmy i przez pół godziny tańczyliśmy bardzo powoli, delikatnie się całując. Uśmiecham się do tego wspomnienia, bo po pięciu latach związku już takich romantycznych chwil nie było. Poszliśmy na studia, każde z nas zaczęło interesować się innymi rzeczami. Ja dużo wyjeżdżałam na wykopaliska archeologiczne, Marek podjął staż w kancelarii prawnej. Wciąż miło, ale coraz mniej było ognia, coraz więcej obojętności. Zawiniliśmy oboje. Ja też nie dokładałam drewna do tego ogniska. Może wydawało nam się, że namiętność dana jest raz na zawsze?

Po domu chodziliśmy w wyciągniętych dresach, nie wychodziliśmy już nigdzie razem, bo oboje byliśmy zmęczeni. Czasem zdarzał się seks, ale trwał krótko i służył jedynie rozładowaniu. Byliśmy dobrze funkcjonującymi sublokatorami. Nikt nikomu nie robił przykrości, ale mijaliśmy się i potrafiliśmy nie zadzwonić do siebie kilka dni z rzędu, gdy jedno z nas wyjeżdżało. Generalnie mało rozmawialiśmy. Punktem zwrotnym był obiad świąteczny u jego rodziców. Babcia Helenka zapytała nas o dzieci - kiedy planujemy potomstwo, bo przecież jesteśmy już tyle lat razem. Oboje byliśmy zdziwieni. Spojrzeliśmy na siebie i to coś zawisło między nami. „Dzieciaczki drogie, jak ludzie się kochają to planują takie rzeczy”, śmiała się babcia, ale nam nie było do śmiechu.

Wróciliśmy wieczorem do domu i oboje czuliśmy, że musimy porozmawiać. Patrzyliśmy na siebie i zrozumieliśmy o co chodzi. My się już nie kochamy. Nie zadbaliśmy o tę miłość i ona sobie poszła. Może to brzmi jak poezja śpiewana, ale dokładnie takie słowa powiedziałam tej nocy do Marka. Przyznał mi rację. Lubimy się, przyjaźnimy nawet, ale to nie jest ten rodzaj uczucia, jakie kobieta czuje do kochanego mężczyzny. Nie ma troski, pożądania, czułości, zachwytu. Mój facet, za którym przed laty szalałam, dziś mnie zupełnie nie interesuje. Ja jego też nie. Nie było w nas gniewu, nie robiliśmy sobie wyrzutów. Szczerze przyznaliśmy się do wspólnego błędu. „Może dlatego nie zaszłaś przez te lata w ciążę?”, zapytał wtedy Marek, „Może ktoś inny jest ci przeznaczony”. Miał rację.

Rozstaliśmy się w zgodzie, a ja półtora roku później urodziłam bliźnięta. Ich tatę poznałam kilka miesięcy po wyprowadzce od Marka. On też ułożył sobie życie z koleżanką ze studiów. Mają wspólną kancelarię i czasem nam pomagają. My, z moim obecnym partnerem, prowadzimy całkiem inne życie. Wciąż w podróżach, założyliśmy bloga turystycznego i pokazujemy w nim jak zwiedzać świat z dziećmi. Połączyła nas pasja. Naprawdę nie każda miłość kończy się sloganem „żyli długo i szczęśliwie”, ale dobrze jeśli umiemy zauważyć także swoje błędy i szczerze rozmawiać. I kiedy zrozumiemy, że coś się wypaliło, to lepiej iść swoją drogą i poczekać na miłość. Taką, o którą będzie nam się chciało troszczyć”

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również