Od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy całkiem różni. Ja – ufna, pełna entuzjazmu optymistka, on – ostrożny, wycofany pesymista. Mając sympatycznego byłego męża i odchowane dzieci, świetnie radzące sobie z dorosłością, uznałam, że mogę zaryzykować związek z Michałem. Może nie marzyłam o kolejnym małżeństwie, ale cieszyłam się na życiową przygodę z kimś tak odmiennym. Będzie ciekawie, myślałam.
Kiedy się w sobie zakochaliśmy, różnice osobowości jakby zeszły na dalszy plan – nie bo miłość prostuje wszystkie góry i zakręty, a przeciwieństwa się przyciągają. Pamiętam, jak Michał mówił, że mój radosny optymizm jest uroczy. Szkoda, że to, co na początku pociąga, z czasem może się zmienić w nieznośną wadę…
Mieliśmy się uzupełniać, zamiast tego zaczęliśmy ze sobą walczyć. On bezustannie zarzucał mi naiwność, ja miałam serdecznie dość jego czarnowidztwa. Za co ja go kocham? – zastanawiałam się. Za nic. Kocham go mimo wszystko. A on? Czemu on się w ogóle ze mną związał? Z ciekawości? Dla eksperymentu? Przecież przy jego charakterze nie ma szans, by kiedykolwiek w nas wierzył.
Michał nie ufał ludziom z założenia. Nienawidził ryzykować. Bał się zmian. Żył jak żółw schowany w swojej bezpiecznej skorupie. Co gorsza, próbował mnie przekonać do tego samego stylu życia, choć dla mnie byłaby to co najwyżej egzystencja.
Postanowiłam zainwestować trochę pieniędzy w akcje nowej na rynku, ale obiecującej firmy. Kiedy powiedziałam o tym Michałowi, natychmiast orzekł, że popełniłam błąd.
– Nie znasz się na giełdzie, stracisz na tym.
Poirytowana, wzruszyłam ramionami.
– No to najwyżej stracę. Stać mnie na to. – Spojrzałam na niego niemal wrogo. Chciałam, żeby mój mężczyzna mnie wspierał, a jeśli nie potrafi, to żeby przynajmniej mnie nie pouczał.
– Nie rozumiem, jak ty możesz tak lekko podchodzić do kwestii finansowych. Przecież ciężko pracujesz na te pieniądze.
– Właśnie. To ja na nie pracuję, to moje pieniądze, więc mogę z nimi zrobić, co chcę. Nie kupiłam akcji za nasze wspólne fundusze na życie. Kupiłam za własne! – podkreśliłam ze złością.
– Jeszcze tego by brakowało – burknął. – Możesz tracić swoje pieniądze nawet w kasynie, jeśli masz taką fantazję, ale nie oczekuj, że będę temu przyklaskiwał. To żałosne, żeby dojrzała kobieta była aż taka naiwna.
Kiedy to usłyszałam, mój optymizm i pozytywne podejście do ludzi prysły. Ze wszystkich męskich grzechów popełnianych względem kobiet najbardziej przeszkadzała mi w Michale protekcjonalność. Zbyt często doświadczałam jej w pracy, by jeszcze tolerować to we własnym domu.
– Gratuluję, udało ci się mnie urazić. Mam nadzieję, że jesteś z siebie zadowolony – ironizowałam, z trudem powstrzymując łzy.
Wycofał się. Nawet przeprosił. I pogodziliśmy się, ale co z tego, skoro na dłuższą metę nic nie zmieniło. Michał nie przyjmował do wiadomości, że mam prawo być inna, mieć inne podejście do codzienności. On widział życie w czarnych barwach i zawsze przewidywał najgorsze scenariusze, a ja wolałam dostrzegać w świecie i ludziach dobro. Nie zamartwiałam się na zapas, szłam do przodu z nadzieją i z uśmiechem, zamiast zerkać do tyłu, w oczekiwaniu na cios. Czasem popadałam w hurraoptymizm, przyznaję, ale lepsze to niż hodowanie w sobie cynika.
Z drugiej strony chyba faktycznie była naiwna, skoro zwierzyłam się Michałowi z przykrej sytuacji, jaka spotkała mnie w pracy. Na co ja liczyłam…? Młodziutka praktykantka, którą bardzo polubiłam i wzięłam pod swoje skrzydła, próbowała kraść moje pomysły. Pomyliłam się co do niej, przyznaję. Dziewczyna w swojej arogancji okazała się jednak tak nieostrożna, że szybko ją przejrzałam. Nie odniosłam żadnej realnej szkody, ale było mi po ludzku przykro. A co zrobił mój ukochany, kiedy mu się pożaliłam? Przytulił mnie, pocałował, powiedział, żebym się nie przejmowała?
– Sama jesteś sobie winna, za bardzo ufasz ludziom.
Oto, jak wyglądało pocieszanie w jego wykonaniu.
Nie wytrzymałam.
– Dziękuję ci za te urocze słowa. Doprawdy nie dziwię się, że dwie żony cię zostawiły, a trzy narzeczone uciekły sprzed ołtarza. Z tobą się nie da wytrzymać. Nawet ze mnie potrafisz wydobyć złośliwą jędzę.
Michał się obraził, ale nie zamierzałam pierwsza wyciągać ręki do zgody.
Takie sytuacje się powtarzały. Ciche dni na zmianę z kłótniami. Godziliśmy się, ale coraz bardziej działaliśmy sobie na nerwy. W rozmowach oboje nie hamowaliśmy kpiny, ironii, drwiny. Nie poznawałam samej siebie. Przecież ja taka nie jestem! Coraz rzadziej mieliśmy ochotę na seks, mniej cieszyły nas wspólne wyjścia, o podróżach nie wspominając. Zastanawiałam się, czy taka miłość w ogóle ma sens. Miłość powinna być dobrym, krzepiącym uczuciem. Może nie musi cały czas uskrzydlać, ale nie powinna przygnębiać.
Znalazłam się na życiowym rozdrożu, mój związek przechodził kryzys i nie wiedziałam, czy chcę o niego walczyć. Bo po co? Chciało mi się płakać na myśl o zerwaniu, ale zarazem miałam świadomość, że jeśli nic się nie zmieni, to będzie tylko gorzej i w końcu się znienawidzimy. A tego na pewno bym nie chciała.
Szykowałam się wewnętrznie do poważnej rozmowy, gdy wydarzyło się coś, co przewróciło nasz świat do góry nogami. U mamy Michała podejrzewano nowotwór. W tej sytuacji nie mogłam poruszać tematu rozstania. Michał mnie potrzebował. Nadszedł dla niego naprawdę trudny czas: denerwował się, martwił, jednocześnie próbował zachowywać spokój i jakoś pocieszać swoją mamę, w czym nie miał żadnej wprawy.
I nagle mój szczery, niewymuszony i nieudawany optymizm bardzo się nam wszystkim przysłużył. To nie była moja mama, ale to nie znaczy, że mniej się przejmowałam. Bardzo lubiłam panią Marię i wierzyłam, chciałam wierzyć, że wszystko dobrze się skończy, i zaraziłam swoim pozytywnym podejściem całą rodzinę Michała. Jego tata nazywał mnie słoneczkiem…
Na szczęście nowotwór pani Marii nie był złośliwy, leczenie przynosiło efekty. A ja, gdy doświadczałam współczucia, gdy dzieliłam smutek i lęk Michała, zrozumiałam, że nie chcę go zostawiać, że jeżeli istnieje choć cień szansy, by nam się udało, to chcę spróbować. Tylko on też musiałby tego chcieć i podjąć wysiłek zapanowania na swoim niszczących nas pesymizmem.
– Chyba ci się oświadczę.
Zesztywniałam, bo nie o takiej poważnej rozmowie myślałam.
– Bez obaw – uśmiechnął się – wiem, że sobie nie zasłużyłam. Muszę cię najpierw przekonać, że będziesz ze mną szczęśliwa.
– Coś takiego jak permanentne szczęście nie istnieje. To, co uważamy za szczęście, to ulotne chwile euforii. Okresy dłuższego zadowolenia to wszystko, na co możemy liczyć.
– Czy ty mnie właśnie cytujesz?
Teraz ja się uśmiechnęłam. Nieznacznie. Jednym kącikiem ust. W takich uśmieszkach Michał też był mistrzem.
– Przepraszam. Naprawdę bywam nieznośny. Chciałbym ci obiecać, że się zmienię, ale bądźmy realistami… – westchnął. – Żółw nie stanie się zającem. Mogę popracować na wadami typu… – ściągnął usta, zastanawiając się.
– Złośliwość, marudność, protekcjonalność, niedostatek empatii, podcinanie skrzydeł – podsunęłam mu usłużnie.
Pokiwał głową.
– Nad tym popracuję, obiecuję. – Uniósł dwa palce. – Chcę, żebyś czuła ode mnie takie wsparcie, jakie ja otrzymałem od ciebie.
– Chwila, moment, ustalmy coś, chcesz nad sobą pracować z wdzięczności? Bo jeśli tak…
– Nie. Chcę zawalczyć o ciebie. Myślisz, że jestem aż tak zapatrzony w siebie, bym nie zauważył, że masz mnie dość i chcesz odejść? Boże, wstyd mi, ale poczułem swego rodzaju ulgę, gdy mama zachorowała. Bo wiedziałem, że w takiej sytuacji mnie nie zostawisz, i uczepiłem się ciebie… A ty nas wszystkich ustawiłaś do pionu, chodziłaś z mama na badania, na zakupy, pomagałaś jej zapomnieć… Ja bym nie potrafił. Żyłem w oczekiwaniu porażek, by się na nie przygotować. Ale gdy nieszczęście uderzyło, zawiodłem na całej linii. Przyznaję ci rację, pesymizm się nie sprawdza.
– I na dokładkę jesteś nieznośny.
– Już mówiłem.
Westchnęłam.
– I co ja mam z tobą zrobić?
– Naucz mnie. Naucz mnie, jak mam cię kochać.