Gabriela Muskała nie bała się stanąć po drugiej stronie kamery, teraz cieszy się powrotem do aktorstwa. Ma też nowe plany. Chce robić filmy dokumentalne, pisać scenariusze i powieść. Choć i tak zawsze już ważniejsze będzie dla Gabrieli Muskały życie. I czas z bliskimi.
Spis treści
W kawiarni zepsuł się terminal. – Proszę się nie przejmować, zapłacę! – wyrywa się Gabriela Muskała. – Może kawa? – proponuję. – Świetny pomysł. Też wypiję. Ale jaka? – pyta. Gdy proszę o americano, zwraca się do baristki: – To dwa razy. Mleko bez laktozy? Też je zamawia. Syrop do kawy nie, to ona też nie, ciastko nie, ona też podziękuje. Jej zachowanie nie wynika z niezdecydowania. Raczej z delikatności i empatii. Jest przejawem tego, jak rezonuje z ludźmi, wczuwa się w nich. Łagodna, a jednocześnie silna. Emanująca ciepłem. Tak opisują ją przyjaciele. – Poznaliśmy Gabrysię 20 lat temu. Leczyła u nas Sarę, swoją sunię - wspomina Magdalena Ostrzeszewicz, weterynarka, która wspólnie z partnerem Grzegorzem prowadzi na Mokotowie klinikę dla zwierząt. I dodaje: – W życiu byśmy nie wpadli na to, że jest aktorką. Artystki, które odwiedzały naszą klinikę, a było ich sporo, od razu rzucały się w oczy. Gabrysia przychodziła bez makijażu, często w dresie, nigdy nie przyznała się, jaki zawód wykonuje. Któregoś dnia poszliśmy z Grzesiem do Teatru Dramatycznego na „Podróż do Buenos Aires”, monodram o kobiecie, która traci pamięć. „Czy to nie ta, która do ciebie przychodzi z białą sunią?”, szepnęłam do męża. On też był w szoku. Gabrysia grała wspaniale, zachwyciła nas. Po spektaklu podeszliśmy z gratulacjami. Od tej pory nasza znajomość się zacieśniła. Gabrysia dziś jest wciąż tą samą osobą. Sukces jej nie zmienił.
– Sukces nie powinien nas zmieniać – mówi Gabriela Muskała. – Za to cenię Janusza Gajosa, Dorotę Kolak, Agatę Kuleszę czy wielu innych świetnych artystów. Że zostali tymi samymi ludźmi, którymi byli, gdy zaczynali. Dla mnie rozpoznawalność, okładki, ścianki, blichtr związany z byciem tzw. gwiazdą, nigdy nie były priorytetem. Odrzuciłam wiele ról, które mogły sprawić, że będę bardziej popularna. Ważniejsze było dla mnie bycie w zgodzie ze sobą.
Teraz chce jeszcze staranniej wybierać projekty, w których bierze udział. – Kiedyś byłam głodna ról, poznawania kolejnych postaci. Dziś najbardziej chcę poznać siebie. Dostaję dużo propozycji zawodowych, każdy scenariusz uczciwie czytam i jeśli odmawiam, tłumaczę dlaczego. Zawsze słucha intuicji. Dlatego zagrała Marię w „Skołowanych” w reżyserii Jana Macierewicza. Spodobał jej się scenariusz, postać Marii, o której reżyser powiedział: „Ona każdego dnia budzi się inną kobietą”. Nie przeszkadzał jej gatunek, choć wiedziała, że komedie romantyczne do tego stopnia są pogardzane w filmowym środowisku, że nie bierze się ich pod uwagę w festiwalowych selekcjach. I proszę – na Festiwalu Aktorstwa Filmowego dostała nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę kobiecą.
„Zobaczyłam panią i pomyślałam, że jest w pani kilka osób”, mówi dziennikarka „Rzeczpospolitej” na początku wywiadu o debiucie reżyserskim Muskały, filmie „Błazny”. – W każdym człowieku jest wiele światów, my, aktorzy mamy lepiej, bo możemy te światy jak klocki wyciągać z siebie w zależności od potrzeb – uśmiecha się Gabriela. Film o aktorach, ich świecie, budowaniu roli, chciała zrobić od dawna.
W „Błaznach” jest taka scena: reżyser krzyczy na młodego aktora, upokarza go. Chce w ten sposób sprawić, żeby pękł i lepiej zagrał swoją scenę. Potem ten sam młody aktor wychodzi i wyżywa się na studentach pierwszego roku, którzy mają fuksówkę. – Wykorzystałam to, co opowiadali mi studenci, ale sięgnęłam też pamięcią do swoich doświadczeń. Scena fuksówki przypomina tę, którą sama przeżyłam. Bliżej jej było do fali w wojsku niż do zabawy. Kazano nam stać na baczność tak długo, że puchły nam palce i traciliśmy przytomność – wspomina Gabriela. Jednak w filmie „Błazny” przemoc to wątek poboczny. – Najbardziej zależało mi na tym, żeby pokazać, jak trudnym zawodem jest aktorstwo. Codziennie obciążamy psychikę, dokonując wręcz aktów autoprzemocy. Nie potrzebujemy, by wykładowca czy reżyser jeszcze bardziej nas miażdżył. Przecież gdy w spektaklu „Jak być kochaną” gram kobietę, która podczas wojny pozwala się zgwałcić dwóm hitlerowcom, by uratować mężczyznę, który jej nie kocha, to ja muszę być w tym, dotknąć tych strasznych emocji. I jest mi ciężko, nawet gdy mam najczulszego reżysera. Pierwszy pokaz filmu „Błazny”. Po seansie podeszła do niej Ewa Hoffmann, producentka wykonawcza filmu: „Dziękuję. Do tej pory aktorzy często wydawali mi się tacy skupieni na sobie, roszczeniowi. Spóźniają się, wymagają. Zobaczyłam twój film i zrozumiałam, jak niesamowicie trudny macie zawód, zrozumiałam jego istotę i to, że wy musicie o siebie dbać, musicie czasami skupić się tylko na sobie, bo inaczej byście oszaleli”, zachwycała się.
Krystyna Janda mówi o Muskale, że jest aktorką doskonałą. – Podziwiam ją. Może zagrać wszystko. Jest świetna technicznie i ma ogromne predyspozycje wewnętrzne. Kiedy wchodzi na scenę, bije od niej ciepło i czystość, co nie jest w dzisiejszych czasach często spotykane. Widziałam wiele ról Gabrysi i za każdym razem wychodziłam zachwycona. A jej monodram „Podróż do Buenos Aires” oglądałam dwa razy. – Kiedyś usłyszałam, że nie gram, ale jestem postacią – mówi Muskała. – Do tego dążę w każdej pracy nad rolą. Ale myślę, że to też moja uniwersalna uroda i warunki fizyczne sprawiają, że mogę stać się każdym. Długo nie mogła jednak tego pokazać, bo obsadzano ją często w rolach dzieci. Jeszcze na studiach zagrała Anię z Zielonego Wzgórza, potem Dorotkę z krainy OZ. To m.in. dlatego w końcu napisała z siostrą „Podróż do Buenos Aires”, gdzie główną postacią jest stara kobieta, która traci pamięć. Zresztą pamięć na długo stała się jej obsesją z powodu babci Władzi, mamy taty. – Chodziłam do liceum, gdy zachorowała na alzheimera. Wtedy dopiero odkryto i nazwano tę chorobę. Tata, choć jest lekarzem kardiologiem, długo nie chciał przyjąć do wiadomości diagnozy. Babcia z nami zamieszkała, każdego dnia widziałam, jak brak pamięci szatkuje jej wspomnienia, wykrzywia rzeczywistość. Do tego w wyniku ciężkiego wypadku cierpiała na astygmatyzm. Zauważała paproszek na podłodze, ale nie wiedziała, czy stoi przed nią kobieta, czy mężczyzna. Choroba determinowała życie całej rodziny. Mieszkaliśmy w ośrodku zdrowia - na dole tata przyjmował pacjentów. Zdarzało się, że babcia schodziła na dół i pomstowała do nich, że ją bliscy okradli, że nie ma nic do jedzenia, że chcą ją zamordować. Kiedyś zniknęła o piątej rano. Znaleźliśmy ją za naszym podwórkiem. Waliła w drzwi zamkniętego kościoła i krzyczała, dlaczego nikt nie otwiera. Stała tak ubrana w buty taty, moją dżinsową kurtkę, rajtuzy, różowe barchanki, a na głowie miała kapelusz – wspomina aktorka i dodaje:– Wszystkie te sceny z babcią zostały we mnie, choć z drugiej strony mam w sobie ciągle mnóstwo z dziecka. Entuzjazm, ciekawość.
„Chcę być aktorką!”, oznajmiła w wieku 12 lat. „Nie ma mowy!”, zaprotestował tata. Aktorstwo? Przecież to wymysł, mrzonki, świat, który mu córkę przemieli i wypluje. – Ale ja się uparłam. I nie dlatego, że zafascynowała mnie kariera konkretnej aktorki czy obejrzałam niezwykle poruszający film. Może to była właśnie ta moja intuicja, a może wolałam być kimś innym, żeby nie musieć być sobą. Przez pierwsze lata grania zachwycało ją wyrzucanie z siebie emocji. – Ale aktorstwo nas nigdy nie uleczy. To, że wykrzyczę się na scenie, wypłaczę, da mi tylko chwilową ulgę. Dziś dużo ważniejsze jest dla mnie rozumienie siebie. Terapia, która uświadamia mi moje mechanizmy, pozwala rozumieć, dlaczego reaguję tak, a nie inaczej. Na pierwszej terapii była po skończeniu trzydziestki, na drugiej 10 lat temu, gdy zmieniała swoje życie i rozstawała się po 15 latach z partnerem. Teraz jest na trzeciej, już bardziej dlatego, że fascynuje ją psychologia, motywy zachowań. Aktorstwo nie było jej jedynym marzeniem. Drugie to studia w Krakowie. Uwielbiała to miasto, jako dziecko jeździła do pradziadka, który mieszkał na Wawelu, był mistrzem pozłotniczym. Ale do krakowskiej szkoły teatralnej się nie dostała, a próbowała dwukrotnie. Za każdym razem słyszała: „Wyglądasz na 12 lat, masz jeszcze czas. My tu potrzebujemy kobiet, a nie dzieci”. Na Kraków się obraziła i pojechała na konsultacje do warszawskiej Akademii Teatralnej. Tam z kolei dowiedziała się, że sepleni i nudzi. Na korytarzu uczelni spotkała znajomego. „Nie przejmuj się – pocieszał. – One tylko tak mówią, żeby sprawdzić, na ile jesteśmy zdeterminowani, sam to usłyszałem, a potem dostałem się bez problemu”. Za trzecim razem zdawała do Warszawy i Łodzi. Na ostatnim etapie egzaminów w Warszawie dowiedziała się, że przyjęto ją do Łodzi. Ukończyła łódzką filmówkę i nigdy nie żałowała.
Wychowała się na wsi, w Ołdrzychowicach Kłodzkich. Jej dzieciństwo to zabawy nad rzeką, góry, leżenie na trawie i obserwowanie, dokąd pełznie ślimak. – Przechorowałam pierwszy rok studiów, brakowało mi tlenu, przestrzeni. Do tej pory tak mam, muszę mieć namiastkę swojego miejsca na ziemi, przyrodę. Dziś mieszka obok parku, wcześniej na obrzeżach miasta, blisko lasu. Ma silną więź z rodzicami. Ale tak jak większość ludzi miała moment, kiedy pojechała do domu, żeby powiedzieć, co było dla niej trudne w relacjach z nimi. – Dobiegałam wtedy czterdziestki. Trochę późno na bunt, ale lepiej późno niż wcale. Po monologu, który wygłosiłam, tata spojrzał na mnie: „Myślałem, że jestem najlepszym ojcem świata”, powiedział. I przecież był. Chyba taka jest natura człowieka, że musi wyprzeć nawet najlepszą rodzicielską więź, żeby zbudować siebie i potem wrócić na nowych zasadach. A mama? – Rozumiała, więcej wybaczała, nigdy nie zabraniała, była antidotum na surowość taty – mówi Gabriela. – Z kolei tata zaraził mnie sportem. Dzięki niemu od czwartego roku życia jeździłam na nartach. Często też razem chodziliśmy po otaczających nasz dom wzgórzach Sudetów, nie po wytyczonych szlakach, zawsze po chaszczach. Tata jest byłym goprowcem, znał góry – dodaje.
Gabriela Muskała w młodości trenowała karate, potem taekwondo. Do dziś nie wyobraża sobie życia bez sportu, uwielbia jogę, sportowe wyjazdy. – Tata też zawsze musiał mieć jakiś cel – śmieje się. I to mu zostało. W wieku 80 lat wszedł z wnukiem na Rysy. Na swoje 85. urodziny kupił 23 kubiki sześcienne drewna do kominka. Porąbał wszystko sam w ciągu półtora miesiąca. Reżyser Łukasz Kos powiedział kiedyś o Muskale, że jest mieszanką konkretu i szaleństwa. To też ma po rodzicach. Mimo że oboje są lekarzami, to mają artystyczne dusze. Po tacie odziedziczyła też perfekcjonizm.
Pytam Zbigniewa Zamachowskiego, prywatnie partnera Gabrieli Muskały, a jednocześnie aktora, który często z nią współpracuje, o to, jak to jest z jej stylem pracy. – Nie powiedziałbym, że jest pracoholiczką. Nazwałbym to raczej pewnego rodzaju nadrzetelnością – tłumaczy. – Podam przykład. Mamy nagrać krótki filmik, zapowiedź sztuki. Ja po prostu kręcę filmik i od razu wrzucam. A Gabrysia nagrywa 20 wersji. We wszystkim jest na 200 procent. I dodaje: – Gabrysia wspaniale poradziła sobie jako reżyserka. Chociaż zagrałem tam epizod, który ostatecznie nie znalazł się w filmie, widziałem, jak pracuje. Reżyseruje całą sobą, nie ma chłodnego oka, nie jest kimś z zewnątrz. Ona jest z aktorami. Ponieważ pracowała ze swoimi studentami, wchodziła również delikatnie w rolę pedagoga, mieli do niej duże zaufanie. Łatwo było wyczuć ich cudowny przelot. Ten sam rodzaj energii mamy we dwoje, kiedy gra my w spektaklu „Oszuści”. Wzajemnie się wyczuwamy, mimo że za każdym razem wypowiadamy ten sam tekst, istota dialogu jest wciąż żywa, nigdy nie gramy „po szynach”, tak samo. Gdy jedno z nas inaczej uniesie głos, druga osoba od razu reaguje i podąża za to zmianą. Patrzymy i słuchamy. To nie dzieje się zawsze między aktorami. Myślę, że pomaga nam to, że wzajemnie się wyczuwamy, mamy podobne poczucie humoru i światopogląd. Ale to bycie na 200 procent ma swoją cenę.
– Raz na parę miesięcy mam psychiczny zjazd, dołek – opowiada aktorka. – Terapeutka wytłumaczyła mi, że musi być równowaga w przyrodzie. Jeśli przez ileś miesięcy jestem w doskonałej formie, radosna, kochająca ludzi, a do tego ciężko pracuję, to w końcu musi nastąpić faza gorszego samopoczucia, tak zwanego tąpnięcia. Najczęściej przeżywa to po premierze. Miesiącami pracuje nad rolą, a po premierze wraca do domu i przez jakiś czas trwa w zawieszeniu. Dzięki terapii wie, że musi ten stan po prostu przejść. – Ostatnio miałam taki cięższy moment w Gruzji, gdzie pojechaliśmy na wakacje z Madzią i Grzesiem. To był mój pierwszy urlop od dawna. Któregoś dnia poczułam się gorzej. Potrzebowałam momentu wyciszenia. Magda bardzo się przejęła, chciała polepszyć mi humor. „Gabrysia, Gabrysia, wracaj do siebie”, dopingowała. Ale u mnie to nie działa.
Nigdy nie rozumiała bardzo intensywnych przyjaźni. Takich, gdy przyjaciółki codziennie do siebie dzwonią i opowiadają, co robiły w ciągu dnia, obciążają się swoimi problemami, tajemnicami, emocjami. Ona takich więzi nie potrzebuje. – Moje przyjaźnie są niezobowiązujące, ale głębokie i ważne. I nie mam ich wiele. Cenię spokój. Ceni też relacje z ludźmi, którzy rozumieją jej świat. – Moi przyjaciele nie rozliczają mnie z czasu, nie mają pretensji, że czasami nie odbieram telefonu, bo wiedzą, że oddzwonię. Albo że muszę znaleźć wolny termin w kalendarzu, żeby umówić się z nimi na wspólną kolację.
– My rzeczywiście akceptujemy jej tryb życia - mówi Magdalena Ostrzeszewicz. I śmieje się: – Czasem dzwonię do Gabrysi, wyrywam ją z czegoś i czuję, że ona przez moment musi się zastanowić, kim ja właściwie jestem. Gabrysia jest zawsze „tu i teraz”. Jeśli pracuje, jest tylko w pracy, nie rozprasza się. A gdy spotyka się z nami, jest z nami całą sobą. Ma niespożytą energię nawet na wakacjach, choć żartują ze Zbyszkiem, że wybieramy „militarny” sposób spędzania wolnego czasu. Uwielbiamy ze sobą gadać, śmiać się, my opowiadamy anegdotki ze swojego weterynaryjnego świata, oni dzielą się tymi z artystycznego. Oboje z Grzesiem uważamy, że to jest bardzo szczera relacja.
Nigdy nie została porzucona, to ona zawsze odchodziła z relacji, również tych przyjacielskich. – Nie było tego dużo, może dwa, trzy razy. Jeśli ktoś mnie zawiedzie, przekroczy mnie, tracę zaufanie, zamykam się i nie ma już powrotu. Kilka razy ktoś wykorzystał jej delikatność, dziś już jest twardsza. – Mam uczulenie na manipulacje, od razu się wycofuję. Nałogi? Uwielbia kupować ubrania vintage – nawet z lat 30. i 40. – Tylko tę torbę mam z markowego sklepu. Kupiłam ją sobie za namową stylistki na festiwal w Cannes. A poza tym 90 procent mojej szafy to vintage - okulary, ten sweter– pokazuje kolejne rzeczy. – A buty to jeszcze z lat 80., nowe deadstocki, 40 lat przeleżały w magazynie starej fabryki obuwia. Uwielbiam rzeczy z duszą, które mają w sobie jakąś historię. Ale lubi zaczynać coś nowego. To dlatego napisała scenariusz do „Fugi”, opowieści o kobiecie, która traci pamięć. A gdy ją odzyskuje, przestaje odnajdywać się w rolach matki i żony. Ten scenariusz powstał, bo Muskała potrzebowała stworzyć postać zupełnie inną od siebie. Scenariusz pisała z przerwami kilka lat. Żeby robić to lepiej, poszła do szkoły Andrzeja Wajdy. Później wyreżyserowała „Błazny”.Teraz cieszy się powrotem do aktorstwa, ale ma już w głowie nowe scenariusze i pomysł na powieść. Ale też chce być bardziej ze sobą i z bliskimi. – W teatrze już nie muszę niczego udowadniać, jeśli tęsknię, to za rolą, która pozwoli mi znów odkryć w sobie coś nowego. Choć i tak zawsze już ważniejsze będzie dla mnie życie.