Wielki kapelusz, sztuczne perły, kiecka w kwiaty i niewyparzony język: sto słów na minutę. Równo oberwie się i sąsiadce Gwizdałkowej, i premierowi! Hanka Bielicka, barwny ptak PRL-u, królowa pyskówek. Mówiło się, że miała niespotykany "dar gadania". Mało kto wiedział, że za jej "spontanicznymi" monologami stały godziny prób i rzetelne aktorstwo. Na scenie wywoływała salwy śmiechu, prywatnie miała wiele powodów do łez. Kochały ją tłumy, ale szczęścia w miłości nie miała.
Spis treści
Cisza i ciemność, kurtyna w górę, reflektory oświetlają szczupłą postać na scenie. Studentka drugiego roku Państwowego Instytutu Szkoły Teatralnej w Warszawie, Anna Weronika Bielicka, z uczuciem recytuje kwestię Chimeny z Cyda. Wzrok ku niebu, dłonie na sercu: "Płaczcie me oczy nieszczęśliwe...” Jest rok 1936, ledwie skończyła dwadzieścia lat. Na widowni sam dyrektor Zelwerowicz, słucha jej z dziwną miną. W pewnej chwili nie wytrzymuje, parska śmiechem: "Przerwa! Zabierzcie ze sceny tego krokodyla!" Zrozpaczona studentka chce wracać do domu, do Łomży. Zelwerowicz wzdycha: "Pani Hanko! Pani ma dar aktorki charakterystycznej... zawsze pani będzie miała miłość publiki. Tylko Ofelii proszę nie grać, bo widownia skona ze śmiechu." Zelwer nigdy się nie myli, więc Hanka ociera łzy i zostaje na studiach. Może coś z niej jeszcze będzie? Jeśli nie Ofelia, to chociaż Dulska? W końcu wychowała się w mieszczańskiej kamienicy babci Czerwonko w Łomży, choć urodziła się w dalekiej Konowce, na Ukrainie.
Sznur furmanek wlecze się powoli, zimny listopad, 1915 rok, wojna, uciekinierzy z Polski ciągną na wschód. W oddali majaczy dwór Konowka – na szczęście, bo na jednym z wozów kobieta rodzi. Na świat przychodzi dziewczynka, córka Bielickich. Jak jechać dalej z noworodkiem? Zostają we dworze, Bielicki pomaga przy koniach, żona dostaje posadę garderobianej. Dziedziczka Konowki to wielka dama, sprowadza kreacje z Paryża: w szafach wisi kilkadziesiąt zestawów sukien i kapeluszy: na wiosnę pantofle, parasolki, rękawiczki, na zimę futra, szale i etole. Mała Hanka pomaga matce wietrzyć te cuda i na całe życie nabierze upodobania do strojnych kapeluszy. Bajka kończy się smutno: rosyjska rewolucja zmiata dwory, robi się niebezpiecznie. Za to znów jest wolna Polska, więc Bieliccy wracają do Łomży.
Ojciec zostaje urzędnikiem państwowym, matka zajmuje się domem. Oboje mają ambicje związane z wykształceniem córki. Hanka odbiera porządną edukację: francuski i angielski. I lekcje muzyki - ma iść do konserwatorium. Tyle, że niepokorna buntowniczka widzi się na scenie w innej roli. W tajemnicy przed ojcem zdaje do szkoły teatralnej w Warszawie. Dla spokoju rodziców łączy aktorstwo z romanistyką, bo przecież w tamtym czasie: „aktorka w rodzinie to hańba!”. Hanka śmieje się z tego. Już wtedy lubi prowokować. Jej kapelusz zdobiony piórem wzbudza sensację na ulicach Łomży. Ojciec prosi tylko, żeby w kościele stała daleko od niego i matki, "bo ludzie zamiast się modlić, gapią się na ten kapelusz!". Latem roku 1939 uparta córka znów stawia na swoim i przyjmuje angaż w Wilnie, w Teatrze na Pohulance. Decyzja uratuje ją od zsyłki – we wrześniu do Łomży wkraczają Sowieci i aresztują jej rodzinę. Ojca wysyłają na Sybir, babcię, matkę i siostrę do Kazachstanu.
Wyświetl ten post na Instagramie
Luty roku 1940, Wilno tętni życiem, pełno Polaków przyjechało z okupowanej Warszawy, jest tu nawet sama Ordonówna. I grupa młodych aktorów: Danka Szaflarska, Irenka Brzezińska, Hanka Bielicka i Jurek Duszyński - chłopak z aparycją przedwojennego amanta. Kobiety wzdychają do niego, Hanka też, ale sama nie wie: to przyjaźń czy kochanie? Jerzy ją lubi, żartuje: „gdybym miał się żenić, to tylko z tobą!". Cała czwórka chce zamieszkać razem, Hance i Jerzemu przypada wspólny pokój. Bez ślubu? Nie ma mowy. Nie do przyjęcia dla szanującej się dziewczyny z Łomży. Znajomi są zaskoczeni, gdy Duszyński się oświadcza. Zatem ślub: ostatni w wolnym Wilnie. Panna młoda w liliowej sukience z darów i z żółtą różą od sąsiadki. Weselne śniadanie w pałacu Tyszkiewiczów, bo hrabina, czyli Hanka Ordonówna, jest przyjaciółką młodej pary.
Idyllę przerywa wojna, która w końcu dociera do Wilna. Bombardowania, teatry zamknięte. Aktorzy kelnerują, Hanka przygrywa na pianinie w knajpach, stoi w kolejkach po węgiel i po chleb, nocami uciekają z mężem do piwnic. Kiedy nadchodzi wyzwolenie, wracają do kraju szlakiem wznawianych teatrów: Białystok, Łódź, kolejne sceny i pierwsze powojenne filmy. Po "Zakazanych piosenkach" Jerzy Duszyński staje się prawdziwym gwiazdorem, a Hanka dostaje listy z pogróżkami od jego wielbicielek. Ma jednak inne zmartwienia: choruje i traci głos, na całe życie pozostanie jej chrypka. I nie wie, co dzieje się z jej rodziną.
Wyświetl ten post na Instagramie
Łódź, Teatr Kameralny, Hanka przed lustrem szykuje się do próby. Do garderoby wchodzi portier. "Matka i siostra do pani Bielickiej!". Żart? Bynajmniej. Na wozie przed budynkiem siedzą dwie wychudzone kobiety w łachmanach. Zostały same: babcia Czerwonko nie przetrwała zsyłki. Ojciec zginął na Syberii, jak i gdzie jest pochowany nie dowiedzą się nigdy. Ale są razem, wracają do Warszawy. Mieszkanie w kamienicy przy Śniadeckich 12, na drzwiach pojawia się tabliczka z napisem: "Hanka Bielicka, aktorka dramatyczna". Tylko że... jej kariera rozwija się zdecydowanie w kierunku estrady i komedii. Gra w Syrenie pod dyrekcją Jurandota, za pełne werwy monologi publiczność kocha ją coraz bardziej. Za to mąż coraz mniej. Zwłaszcza, gdy ona staje się sławna, a jego kariera gwałtownie gaśnie. W filmach Polski Ludowej nie ma miejsca dla amantów, a na przodownika pracy Duszyński się nie nadaje. Mijają się na schodach, bo ona w ciągłym pędzie, za to on w ramionach różnych kobiet. Hanka pnie się w górę, staje się jedną z dwóch czołowych aktorek Syreny. Drugą gwiazdą jest Irena Kwiatkowska. Nie przepadają za sobą. Choć przez dekady dzielą tę samą garderobę, mówią do siebie: per "pani". Dla teatru obie są cenne. I obie wkrótce pokocha cała Polska. Karierę Hanki Bielickiej przyspieszy radio i wykreowana przez nią postać Dziuni Pietrusińskiej.
Lata sześćdziesiąte, radiowy "Podwieczorek przy mikrofonie" bije rekordy popularności. Hanka Bielicka również - jako jedna z gwiazd audycji, Dziunia Pietrusińska - pyskata, kłótliwa, "pańcia z sąsiedztwa". Ma torebkę, ba, ma parasolkę! i nie zawaha się jej użyć. "Wspaniałe babstwo", zdefiniuje "zjawisko Bielickiej" Irena Dziedzic, gospodyni popularnego programu telewizyjnego Tele-echo. Wszyscy kochają Dziunię i jej wartką mowę. Mało kto wie, że słowotok to nie tylko "dar gadania", ale zdyscyplinowane aktorstwo, doskonała dykcja, pamięć i słuch. I że Bielicka płaci wysoką cenę za swoją Pietrusińską , bo nie dostaje innych propozycji. Jan Rybkowski odmawia jej roli w Chłopach: "jakbyś się odezwała do Boryny, wszyscy widzieliby Dziunię". Sama Hanka twierdzi, że gdy gra Dulską, czuje, jak publiczność myśli: " no, kochaniutka, to powiedz nam jeszcze jakiś zabawny monolog..." Wygłasza je na okrągło. Cały swój czas poświęca pracy. Dom prowadzą kolejne gosposie. Świadomie nie chce mieć dzieci – "tego nie da się pogodzić ze sceną", powtarza. Małżeństwo z Jerzym kończy się rozwodem. On ma liczne kochanki. Ona swoje życie erotyczne podsumowuje krótko: "pod zdechłym Azorkiem". Zbywa temat żartami.
Wyświetl ten post na Instagramie
"W seksie proszę państwa, to ja raczej jestem wierząca niż praktykująca" – śmieje się na scenie. We wspomnieniach dodaje z nutą żalu: "Śmieszność zawsze była u mnie ważniejsza niż erotyzm. Taka ze mnie wieczna półdziewica. Jako dziewczyna w ogóle nie miałam do tego głowy. Pierwszy pocałunek? Okropność". "Ty ze mą tańcz, a całuj się z innymi!", proponuje chłopakowi. Do czasu toleruje niewierność męża. "Sądzę, że zdradził mnie już trzeci dzień po ślubie. Jak się upił, szedł na baby" - wspomina po latach. Ale w końcu i ona trafia na miłość.
W radiu spotyka Jerzego Baranowskiego, satyryka, autora tekstów do "Podwieczorku". Zauroczenie zmienia się w ognisty, tym razem zmysłowy romans. Problem w tym, że ukochany ma żonę, a gdy w końcu składa pozew o rozwód, czyni to... dla innej. Dużo młodszej, oczekującej jego dziecka. Hanka próbuje popełnić samobójstwo. Kiedy wraca do życia, zastanawia się nad reanimacją małżeństwa, "bo tyle lat jednak byliśmy sobie bliscy...". Scena jak w teatrze: jadą z Duszyńskim windą, bo wciąż mieszkają w tej samej kamienicy. Hanka już otwiera usta, żeby zaproponować mu powrót, lecz Jerzy uprzedza ją: "Chcę ci coś powiedzieć, żenię się". Helena Urbaniak, piękna kelnerka ze SPATiF-u. Hanka raz na zawsze kończy z mężczyznami. W wywiadach podsumowuje ten temat bez krygowania się: "Za karierę zapłaciłam diabłu szczęściem osobistym. Życie moje jest udane, ale ciepła rodzinnego nie mam, całą rozkosz uzyskuję z występów. Cóż, za dużo żądać nie można!".
Pod kamienicą na Śniadeckich snuje się kilku bezdomnych, spoglądają na drzwi. Taksówka czeka, pani Hanka zaraz wyjdzie. Zawsze ma dla nich kilka złotych. Jeździ taksówkami, bo kiedy sprawiła sobie własny samochód, natychmiast "wymodelowała" go o bramę wjazdową i na zawsze zraziła się do kierownicy. Po kraju krążą plotki, że jest bajecznie bogata. Owszem, dużo zarabia, ale też dużo wydaje. Rozdziela sute napiwki, wspiera domy dziecka i schroniska psów, pół teatru siedzi w kieszeni Bielickiej. Ma własny pomysł artystyczno-biznesowy: kawiarnia "Pod Gwiazdami" przy Marszałkowskiej, jak przed wojną. Mają być występy do białego rana, gwiazdy przy mikrofonie. Niestety, plajtuje i Hanka raz na zawsze rezygnuje z biznesów: jej życie to scena, radio, monologi. I filmy: gra w ponad dwudziestu, w tym siostrę Wołodyjowskiego, Stolnikową Makowiecką. Nie są to role pierwszoplanowe, ale Hanka dba o ich poziom i wizerunek.
Ma swoje rytuały: codziennie o ósmej rano masaż, co roku wypoczynek w Ciechocinku. Manikiurzystka, gorseciarka, modystka, bo na każdą trasę musi być nowy kapelusz. A tras mnóstwo, lubi wyjazdy w teren – zwłaszcza w Polskę prowincjonalną, gdzie witają ją jak swoją. Na scenie daje z siebie wszystko i w Warszawie, i w Chicago, i w małym mieście na Śląsku. Podczas wyjazdów nie marudzi i nie gwiazdorzy, toleruje liche hotele. Podróże jej nie męczą, - przecież urodziła się niemal na wozie! Byle nie statkiem – rejs Batorym do Stanów znosi tak źle, że całą gażę wydaje na powrót samolotem. Kobieta tajfun na scenie, z biegiem lat coraz częściej chce odpocząć w ciszy, rozwiązywać ukochane krzyżówki – wierzy, że ćwiczą jej pamięć. Kocha naturę i zwierzęta. Twierdzi za to, że nie lubi... gadatliwych kobiet. "Im dalej się posuwam w bawieniu ludzi, tym bardziej jestem zamknięta i osamotniona z wyboru prywatnie. Szczęśliwa, gdy się wszystkie drzwi zamykają i tylko ptaki ćwierkają za oknem". Nie lubi też wywiadów i odwiecznych pytań o kapelusze. Gdy słyszy: "Jak pani dostała się na scenę?", odpowiada: "A były tam schodki, to się wgramoliłam".
Garderoba w Teatrze Węgierki w Białymstoku, pięć minut przed wyjściem na scenę. Hanka Bielicka ubrana w czarny kapelusz z czerwoną różą, czarny żakiet, czerwoną sukienkę chichocze do lustra. "Zobacz, widziałaś kiedyś starą Barbie?" - mówi do Lidii Stanisławskiej. Jest już emerytką, ale chce pracować do końca, marzy, by jak rasowa aktorka umrzeć na scenie. Boi się tylko jednego - ciszy telefonu. Tego, że nie będzie mogła wyjść do publiczności. Telefon jednak wciąż dzwoni i Hanka występuje, nawet gdy kończy 90 lat. Potrafi żartować z siebie: "Jeśli umrę to tylko z ciekawości. Nie zdążyłam nagrzeszyć, będę w niebie robić kabarety!". Ostatni raz pokazuje się w programie Szymona Majewskiego, rzuca widzom radosne: "Bawcie się dzieci, nim babcia odleci", a cicho mówi: "To pożegnanie". Kilka tygodni później słabnie na scenie podczas występu, mimo walki lekarzy w 2006 roku odchodzi do niebiańskich kabaretów. Pogrzeb ma ogromny, tysiące ludzi, kwiaty ułożone w kształcie kapelusza. Ignacy Gogolewski żegna ją słowami: "Sala Opery Narodowej nie pomieściłaby wszystkich, którzy chcą Cię dzisiaj pożegnać Haniu. Jedno można powiedzieć - zawsze miałaś frekwencję!".
9 marca 2022 swoją premierę miała książka Katarzyny Drogi "Dziunia, ale dama. Powieść o Hance Bielickiej", pełna smaczków, anegdot, romansów i intryg opowieść o królowej polskiego kabaretu Hance Bielickiej, a jednocześnie wspaniały obraz epoki, przez którą przewijają się legendy polskiej sceny: Danuta Szaflarska, Jerzy Duszyński, Irena Kwiatkowska, Aleksander Zelwerowicz, Marek Hłasko, Helena Buczyńska, Hanka Ordonówna.
O jedynej w swoim rodzaju Hance Bielickiej rozmawiamy z Ewą Kuklińską, aktorką, tancerką, choreografką i wokalistką, która przez lata współpracowała, przyjaźniła się i koncertowała w Polsce oraz zagranicą z Hanką Bielicką.
TWÓJ STYL: Podobno od świtu była na obcasach? Nawet w domu.
EWA KUKLIŃSKA: Hania bardzo dbała o siebie. Od rana była ubrana koktajlowo, nikt nie widział jej w spodniach.
Nosiła buciki na obcasie, i to robione specjalnie dla niej, na miarę. Żakiet, bluzka, broszka, ogromne klipsy. Niesłychanie obchodziło ją, jak wygląda. Zawsze starała się być powabna. Pamiętam ją w długiej, przezroczystej spódnicy, która ukazywała zgrabne nogi. Peruczka, kapelusz - bez nich pokazywała się tylko bliskim i zaufanym.
Odkąd stworzyła ikoniczną postać Dziuni Pietrusińskiej, ubierała się "na Dziunię". Nosiła sztuczne perły, duże pierścionki, klipsy i coraz większe kapelusze. Nie miała dzieci, męża, gosposia gotowała, sprzątała, robiła zakupy, więc Hania mogła cały swój czas poświęcić na solidne przygotowanie do występów. Potem strzelała te swoje "improwizowane" pyskówki jak z kałasznikowa. Jej tajemnicą jest, ile poświęcała na ich przygotowanie.
Brała pani udział w jej krzyżówkowych rytuałach? Nie wszystkich dopuszczała do ich wspólnego rozwiązywania.
W Teatrze Syrena byłam młodą aktorką, gdy raz garderobiana zawołała: "Pani Ewuniu, pani Haneczka prosi panią do siebie!". Wchodzę do garderoby, a tam Hanka Bielicka siedzi na krześle, okulary na nosie, krzyżówka, długopis w ręku, na drugim krzesełku nogi obłożone zgniecionymi liśćmi kapusty. Miała kłopoty z krążeniem, nogi jej puchły, stąd kapusta. Od tamtej chwili zaczęła się nasza wieloletnia przyjaźń. Hania doradzała mi, choć nie nachalnie. Nie mówiła, co mam robić, raczej pytaniami naprowadzała mnie na właściwy trop. Wydawało mi się, że wykonując piosenkę Stefci Górskiej, powinnam śpiewać ją jak najbliżej oryginału. A Haneczka mówiła: "Ty jesteś zupełnie inną osobą, młodszą o parę pokoleń. Przepracuj ten tekst przez siebie, zaśpiewaj jako Ewa!". Jej uwagi były życzliwe, taktowne. I zawsze udzielane na osobności.
Mówiło się wiele o rywalizacji Hanki Bielickiej z Ireną Kwiatkowską. Jak pani pamięta ich relację?
W Syrenie podejmowałam się czasem roli choreografa spektaklu. Miałam wtedy kłopot, bo dwie gwiazdy teatru: Hanka Bielicka i Irena Kwiatkowska wyraźnie ze sobą rywalizowały.
Obie słynęły z monologów, miały wspaniałe poczucie humoru, obie uwielbiała publiczność, chociaż były zupełnie innymi osobowościami. Ale nie przepadały za sobą. Czy poszło o mężczyznę? Były takie sugestie, ale problem był chyba bardziej złożony. Gdy grały razem, był kłopot z finałem. Na zakończenie spektaklu artyści wychodzą do publiczności według określonej hierarchii: chór, tancerze, soliści, a na końcu kłania się odtwórczyni głównej roli, która zbiera największe owacje. Ale co robić, kiedy gwiazdy są dwie?
Której dać palmę pierwszeństwa? Trzeba było zbudować specjalny podest i schody z dwóch stron. Wtedy mogły równocześnie zejść do publiczności i razem się ukłonić.
Jaka była Hanka Bielicka prywatnie? Jedni mówią "dusza towarzystwa", inni "szukająca ciszy, samotności".
Pamiętam, że pierwszy raz w życiu zobaczyłam Hanię nie na scenie, lecz jako pacjentkę w Szczawnicy Zdroju, gdzie mój tata był dyrektorem uzdrowiska, specjalistą chorób gardła. Wielu znanych aktorów i wokalistów przybywało tam na regenerację aparatu mowy. Hanka Bielicka w uzdrowisku brylowała, chyba uznawała, że ludzie tego od niej oczekują. Kiedy założyłam swoją agencję koncertową, Hania czasem jeździła w trasy z naszą ekipą Old Spice Girls. Nigdy nie było nudno: perorowała w samochodzie bez przerwy. Każdy obiad kończyła maleńkim koniaczkiem. Był to jej rytuał, poza tym koniak poprawiał jej krążenie. Taką ją pamiętam: rozgadaną, wesołą. W ostatniej trasie zagranicznej po Kanadzie i Stanach, dopadło ją zapalenie oskrzeli. Ciężko je przechodziła. Tuż przed występem dopadły ją torsje, gorączka, kaszel. Musiałam ratować przedstawienie, pobiegłam do aktorów, orkiestry. Wracam i mówię, że wyjdzie za nią ktoś inny. A Hania na to: "Nie trzeba, już mi lepiej". Wstała, poprawiła makijaż, wyszła na scenę i zagrała z werwą. Mówiliśmy o niej „kobieta tajfun”. Najważniejsza była dla niej praca i publiczność. Uważała, że jej misją jest bawić ludzi i gadać, gadać i bawić ludzi. Mawiała, że sto razy trudniej jest publiczność rozśmieszyć niż doprowadzić do łez… Ona potrafiła.