Jej ciepły głos koi nas od lat. Agnieszka Osiecka mówiła: „Ona nie śpiewa gardłem, ona śpiewa duszą”. Co tu dużo mówić, przed Państwem jedyna i wyjątkowa Magda Umer!
Spis treści
PANI: Znalazłam panią w domku pod lasem, z dala od ludzi.
MAGDA UMER: Od dziecka byłam osobnym człowiekiem, typem samotnika. To miejsce odkryłam 12 lat temu, kiedy urodziła się moja wnuczka, a od pięciu lat, odkąd zmarł mój mąż, uciekam tu w każdej wolnej chwili. Ciągle uciekam od niepokoju, a jednak bez przerwy w nim tkwię, bo wciąż coś robię. Ale zawsze tu wracam. Do lasu jest 300 metrów, po niebie suną obłoki, ptaki śpiewają, czereśnia kwitnie, kogut pieje, pies się przytula. Nie ma świeższego powietrza na Ziemi, nie ma lepszej wody ze źródełka niż tu. Moje cudowne wygnanie. Myślałam, że pod tym lasem spędzę w spokoju ostatnie lata swojego życia. A kiedy już mogę być tu sama, to z wielką czułością czekam na dzieci i wnuki.
Olga Tokarczuk w mowie noblowskiej powiedziała m.in.: „Czułość jest najskromniejszą odmianą miłości. Jest spontaniczna i bezinteresowna”. Kojarzy mi się z panią.
W prywatnym życiu rozmawiałam na ten temat setki razy z Agnieszką Osiecką, jej także kojarzyłam się z czułością. Agnieszka pięknie pisała „czuć czułość do ludzi”, a pierwszy był Cyprian Kamil Norwid. Czułość… Ważne słowo i pojęcie. Dla mnie może i ważniejsze niż miłość. Miłość to bardzo skomplikowane uczucie. Jest we wtorek, w piątek nie wiadomo gdzie się podziało. A czułość jeśli jest - zostaje mimo kryzysów. Jeremi Przybora powiedział, że jedną z moich dwóch głównych cech – pierwszej nie pamiętam- jest bezinteresowność. To był dla mnie największy komplement. Uważał, że nigdy nie zrobię czegoś dlatego, że to mi się opłaci, przyniesie zaszczyty, korzyści, da bardzo dużo pieniędzy, chociaż czasami chciałabym, żeby dało. (śmiech) Nie ma takiej ceny, takiej siły, żebym zrobiła coś, co mnie nie porwie.
Jeremi Przybora mówił też: „Magda ma zupełnie przezroczyste oczy, przez które można zajrzeć człowiekowi głęboko do duszy”. Co zapakowała pani do tej symbolicznej walizki, z którą opuszczała dom rodzinny?
Miałam 18 i pół roku, kiedy uciekłam z domu, bo straszliwie pokłóciłam się z mamą z powodów politycznych. „Zapakowałam” wtedy trzy uczucia. Miłość, bezradność i coś w rodzaju nienawiści. Do mamy, która w czasie wydarzeń marcowych w ’68 r. nie chciała mnie wypuścić na wiec, zamknęła w domu. Historia zatoczyła koło. Właśnie kończę montaż „Zapisków z wygnania” dla TVP. Cały czas o tym Marcu myślę i ten Marzec oglądam na materiałach archiwalnych. Był dla mnie szalenie ważną cezurą. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że nikt mnie tak świadomie nie oszukiwał na temat tego, co dzieje się w Polsce - ani szkoła, prasa, telewizja czy radio - jak własna mama. Całe życie powtarzała, że najgorsze jest kłamstwo, a latami zakłamywała rzeczywistość. To szokujące odkrycie odcisnęło ogromne piętno na moim życiu.
Miała pani konkretne wyobrażenia na temat tego życia?
Myślę, że byłam dzielną dziewczynką. Miałam chłopaka, dostałam się na wymarzone studia. Na dodatek moi szkolni przyjaciele, czyli Andrzej Woyciechowski, cudowny twórca Radia Z, Janusz Weiss i Krzyś Knittel, przyszli do mnie i powiedzieli, że tworzą kabaret, do którego mnie zapraszają. Nie chciałam, ale lubiłam ich bardzo, więc się zgodziłam. Weszłam w życie studenckiego kabaretu, Stodoły, a z drugiej strony na studiach otworzył się przede mną fascynujący świat literatury, rozmów z wybitnie inteligentnymi kolegami i biblioteki, w której uwielbiałam przesiadywać. Wiedziałam, że muszę dużo czytać, studiować, mądrzeć. Do tego trenowałam siatkówkę… To było nadzwyczajne, intensywne życie. Czułam się, jakbym nagle wyjechała do innego kraju. Profesor Tischner pięknie pisał o tym, że każdy ma w sobie homo sovieticusa - człowieka sowieckiego: nieświadomego, zniewolonego, pozbawionego ducha. Ja zostawiłam tamten świat jako oszukana dziewczynka i jako młoda studentka UW wkroczyłam w nowy. Od razu stałam po stronie opozycji, brałam udział we wszystkich wiecach, strajkach, demonstracjach.
Kazimierz Kutz powiedział mi kiedyś, że ludzie po wojnie „pożerali życie”. Słuchając pani, mam podobne uczucie.
Bo ja też pożerałam życie. O to chodziło. Ważniejsze niż kłótnia z mamą, niż odmienne światopoglądy było samo życie. Być może dlatego, że wyszłam z piekła codziennego obserwowania bólu i cierpienia mojego brata, który chorował na rdzeniowy zanik mięśni, na co zresztą do dziś nie ma lekarstwa. Przerażająca choroba dla niego i dla nas. On żył ze świadomością, że wkrótce umrze, my nie potrafiliśmy nic z tym zrobić. Smutek wypełniał cały dom. Zmarł w wieku 14 lat, długo nie umiałam się z tym pogodzić i było mi strasznie żal rodziców. Komuś, kto tego nie doświadczył, ciężko pojąć ogrom tej tragedii. Ile razy słyszę o akcjach pomocy dla osób niepełnosprawnych i widzę ludzką obojętność, jestem chora, że ciągle od tego uciekamy. A jednocześnie sama chciałam uciec. I to uciec do lepszego życia. Kraj był szary, ale ja tego nie zauważałam, bo w moim studenckim świecie było kolorowo. Nie wiadomo kiedy kończył się kolejny dzień pełen niezwykłych zajęć, doznań. To naprawdę było pożeranie życia.
W tym życiu spotkała pani osoby niezwykłe: Osiecka, Przybora, Hanuszkiewicz... „Na przypadek trzeba sobie zasłużyć”, mawiał Krzysztof Kieślowski.
„Przypadek” to mój ulubiony film Krzysztofa. Uważam, że Kieślowski jest geniuszem kina dokumentalnego, a ten film najmniej ucieka w metafizyczne Dekalogi. Nic nie robiłam w tym celu, żeby przyszedł do mnie Andrzej Woyciechowski, zadzwoniła Agnieszka Osiecka, a już tym bardziej, żeby w bufecie telewizyjnym uśmiechnął się do mnie Jeremi Przybora, co mnie ośmieliło i zaproponowałam mu występ w moim programie, a on się natychmiast zgodził. Uważam, że to są bezpośrednie dowody na istnienie Pana Boga. Jak mam nie wierzyć w przeznaczenie, skoro ja marzę o pracy w bibliotece, ewentualnie w szkole i nagle śpiewam jakąś piosenkę, do studia wchodzi Adam Hanuszkiewicz, słucha oniemiały, a potem mówi: „Będzie pani u mnie grała Rachelę”. To są nieprawdopodobne przypadki.
Urodzona pod szczęśliwa gwiazdą!
Tak! Na dokładkę tego samego dnia i miesiąca, co Agnieszka Osiecka, tylko 13 lat później. Najpierw Agnieszka była dla mnie mitem, potem doszło do scysji, czyli odmówiłam śpiewania kilku jej piosenek, bo w ogóle mi się nie podobały. Miałam 20 lat, myślałam, że to jest koniec, ale Agnieszka, o dziwo, mi wybaczyła i napisała dla mnie piosenkę „Widzisz, mały, jak to jest”, którą zaśpiewałam na festiwalu Opole ’77. Wtedy zaczęłyśmy się do siebie uśmiechać. Wszystko zmienił stan wojenny. Jako wroga ustroju wyrzucono mnie z Telewizji, miałam zakaz występów na scenie. Andrzej Wajda z Krysią Zachwatowicz ratowali wtedy ludzi - kolejny przypadek w moim życiu - i załatwili mi lipne zaproszenie do teatru w Nanterre we Francji, gdzie nigdy nie dotarłam, bo pojechałam do Paryża, do Zuzi i Daniela Olbrychskich. Agnieszka, dowiedziawszy się o moim wyjeździe, przyszła do mnie z tomikiem opowiadań Janusza Andermana „Brak tchu”, który Giedroyc miał wydać w paryskiej „Kulturze”, i setką listów od osób internowanych. Pamiętam, że wiozłam też piżamkę dla malutkiej Kasi, córki Agnieszki Holland. Dostałam misję nieprawdopodobną. Kiedy wróciłam, zadanie wykonałam, Agnieszka uznała, że jestem odważna i bohaterska. Zaczęłyśmy spotykać się nie jako piosenkarka i poetka, tylko jak dwie kobiety, jak sama mówiła „złączone tajemniczym sznurkiem 9 października”.
Choć wiele was dzieliło. Pani potrafiła odłączyć życie zawodowe od prywatnego. Nie poszła pani na zatracenie jak wielu kolegów artystów.
Wydawało mi się, że nie mogłam pójść na zatracenie, bo od początku - choć nie miałam o tym pojęcia do 40. roku życia - byłam chora na depresję. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Wydawało mi się, że już taka przyszłam na świat, ze zmiennością nastrojów. Gdy było mi strasznie smutno, tragicznie i nie chciałam żyć, zawsze jakoś to sobie tłumaczyłam. Nauczyłam się instrukcji samoobsługi. Dopiero mądrzy ludzie, pan Michał Skalski, specjalista od snu, Jacek Santorski czy Wojciech Eichelberger, uświadomili mi, że to jest brak pewnego składnika chemicznego w mózgu, że ta choroba nazywa się depresja i można ją leczyć. Zaczęłam się leczyć w 1994 r, 30 lat temu. Z książek wiedziałam, że wielu wybitnych twórców cierpiało na depresję, nawet Lucy Montgomery, autorka „Ani z Zielonego Wzgórza”, więc być może jest to choroba typowa dla ludzi, których karmą jest bycie artystą. Czyli człowiekiem wrażliwym. Pamiętam wstęp Edwarda Stachury do zbioru wierszy Włodzimierza Szymanowicza, który rzucił się z okna w wieku 21 lat. I ten Stachura - który później dwa razy próbował popełnić samobójstwo, aż mu się udało - napisał w tym wstępie zdania, które na mnie, studentce polonistyki, zrobiły wielkie wrażenie: „Trochę wrażliwości, a nawet dużo jest darem nad darami. Nadmiar wrażliwości jest przekleństwem”. Chwilami byłam obsypywana darami, które mnie uskrzydlały, chwilami nie dawałam rady i zapadałam się w otchłań. Myślę jednak, że gdybym nie przeżyła tych stanów depresyjnych, niczego bym nie stworzyła. Uprawiałabym sport, uczyła w szkole i cieszyła się każdą chwilą.
Też pięknie, ale… wybieram pani twórczość! Osiecka mówiła: „Ona nie śpiewa gardłem, ona śpiewa duszą”. Miała rację.
Zawsze nam się wydawało - tu byłyśmy bardzo bliskie z Agnieszką, która również chorowała na depresję, tylko Agnieszka ratowała się alkoholem, który ani mi nie smakował, ani mnie nie ratował - że z tak zwanych dołów wyciągnie nas jedno: nowa miłość. Pod koniec napisała piosenkę: „Ach, jeszcze tylko raz pokochać, ach, jeszcze jeden raz! Jeszcze tylko raz usłyszeć szalony serca głos, a potem - wielką ciszę, a potem – noc…”. Do 60. roku życia - kiedy wydawała mi się staruszką, a dziś mam 15 lat więcej! - jedyny ratunek widziała w miłości, w marzeniu o miłości. A że było to kosztem Agaty czy tabuna nieszczęśliwych mężczyzn, jest już tematem na inną opowieść. Z trzeciej strony to, co było nieszczęściem dla jej bliskich, było szczęściem dla nas, bo dostaliśmy najpiękniejsze piosenki na świecie.
„Coś ci powiem na ucho: najważniejsza jest czułość. Ani jędrne pośladki, ani piękna dusza, ani księżyc w pełni”. Osiecką otaczał tabun mężczyzn, pani trwała przy jednym ponad 30 lat.
Nie tyle trwałam przy jednym mężczyźnie, ile trwałam przy marzeniu, żeby mieć dom i rodzinę. Żeby moje dzieci miały rodzinę i dom. Bardzo często kłóciliśmy się z mężem, ale byłam w tym związku odpowiedzialnym mężczyzną. Nawet jak się zakochałam, to nie na tyle, żeby dzieciom rozwalić dom. Rodzina jest dla mnie schronieniem, dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Poza tym łączyło nas z mężem coś wyjątkowego - przyjaźń, która jest szalenie ważna w związku.
Była pani świadkiem choroby i umierania brata, męża, przyjaciółki Zuzy Łapickiej… Ksiądz Tischner mówił przed śmiercią: „Cierpienie nie uszlachetnia”.
Nie uszlachetnia, ale jednocześnie pozwala sobie uświadomić stopień naszego człowieczeństwa. Kocham bociany, chociaż są okrutne. Wyrzucają z gniazda pisklęta, których nie mogą wykarmić, ale też te słabe i chore. U nas jest inaczej. Choroba mojego męża bardzo mnie do niego zbliżyła. Zawsze był moim przeciwieństwem: pełen radości, optymizmu, dobrej energii, zachłanności na życie. To było dla mnie zbawienne. Po pierwszym wylewie nadal był aktywny: narty, nurkowanie. I nagle krach… Przez ostatni rok ten silny i dumny mężczyzna żył w straszliwym upokorzeniu. Opiekowanie się nim i obserwowanie tego, co się z nim dzieje, było wstrząsającym doświadczeniem. Od śmierci męża powtarzam moim synom, że gdyby przydarzyło mi się coś takiego, zabraniam im mnie ratować. Bo to jest nieludzkie i dla człowieka, który jest chory, i dla bliskich, którzy muszą na to patrzeć. Nie chcę tego robić moim dzieciom.
„Żegnając innych, sami umieramy na raty” – to pani zdanie mną wstrząsnęło. Co daje pani wiara?
Wytłumaczenie, jakim cudem pojawili się na mojej drodze Jeremi Przybora, Agnieszka, Andrzej Woyciechowski, Zuzia Łapicka i to wszystko, co się ze mną dzieje. Przy charakterze osoby, która jest samotnikiem i ucieka od ludzi, mam poczucie, że ta garstka bliskich mi osób nadal jest przy mnie i w jakimś sensie w dalszym ciągu się mną opiekuje. Nie mogę przeboleć odejścia Zuzi, była najmłodsza z nas wszystkich. Przy jej umieraniu byłam jeszcze bardziej niż przy umieraniu męża, bo Zuzia do końca była wszystkiego świadoma. Zabraniała mi zaglądać do internetu, czytać o jej chorobie. To ona troszczyła się o mnie, żebym tak tego nie przeżywała. Była niesamowita. Jurek Pilch pisał: „Dzieciństwo to czas, kiedy wszyscy jeszcze żyli”. Genialne zdanie. Cóż to był za talent niebywały. Możliwość poznania Jurka, czytania jego książek to był kolejny cudowny dar.
Pani dorobek jest imponujący: koncerty, spektakle teatralne, płyty, książki, niezapomniane programy telewizyjne… Ma pani poczucie, że coś w życiu przegapiła?
Zrobiłam tyle rzeczy, nie chcąc ich robić, nie przygotowując się do nich, nie marząc o nich. To były bez przerwy jakieś zbiegi okoliczności i przypadki, o których rozmawiamy. Moim marzeniem było skończyć studia i skończyłam. W 1972 napisałam, a rok później obroniłam pracę magisterską o Wisławie Szymborskiej i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Literatura była dla mnie najważniejsza na świecie. I myślę, że tego nie przegapiłam. Teraz jako stary człowiek nie mówię: „O Boże, jeszcze bym zaśpiewała to, zrobiła ten spektakl. Tu mam odrobione lekcje. Jeśli czegoś żałuję, to tego, że mam tak chore oczy. Jestem po dwóch operacjach, czytanie mnie męczy. Powstaje tyle nowych, wspaniałych książek, a ja po półgodzinie czytania jestem wyczerpana. Ratuję się oczywiście audiobookami - ostatnio słuchałam Marysi Peszek czytającej „Chłopki” i byłam zachwycona - ale wciąż kupuję papierowe książki, które leżą wokół mnie takie bezradne. Nadal są to moje ukochane przedmioty. Teraz pracuję nad spektaklem, o który poprosiła mnie Grażyna Barszczewska, zaprzyjaźniona z panem Wiesławem Myśliwskim. Chce zrobić listy Marii z „Ostatniego rozdania”. A ponieważ jest to moja ukochana książka tego pisarza, zgodziłam się. I widzi pani, zamiast siedzieć w tym lesie...
… znowu gdzieś panią gna. Czuje pani to bogactwo doświadczeń, spotkań, przeżyć, historii?
Czuję. Wszystkie wydawnictwa chcą, żebym nagrała nową płytę i proponują duże zaliczki, a ja mówię: „Nie”. O wszystkim, o czym chciałam, już zaśpiewałam, to byłaby tylko powtórka. Szara i bez sensu. Mój syn Franek śmieje się, że w 1995 roku nagrałam płytę „Wszystko skończone” i mówiłam, że w życiu nic już nie zrobię, po czym... przez kolejne 25 lat intensywnie pracowałam. Nie mam do siebie zaufania. (śmiech) Nie jest wykluczone, że dożyję osiemdziesiątki i nagle zachce mi się coś zaśpiewać albo coś napisać. Nie wiem tego. Nie mamy pojęcia, kim jesteśmy, nam się tylko wydaje, że się znamy.
Coraz częściej tak myślę. Zaczęłyśmy od Tokarczuk. W „Księgach Jakubowych” pisze: „Bóg stworzył człowieka z oczami z przodu, a nie z tyłu głowy”. Zerka pani czasami w dalszą przyszłość?
Przyjaciele ciągle mi powtarzają: „Jesteś w dobrej formie, żyj tym, co będzie jutro”, a ja im odpowiadam: „Jestem starą joginką, żyję tym, co jest teraz”. Mam świadomość, że jutro może trwać 20 lat albo ułamek sekundy. Często zamykam oczy, żeby się na chwilę uspokoić i nabrać sił na to ewentualne patrzenie na następny dzień. Cyprian Kamil Norwid napisał: „Przeszłość to jest dziś, tylko cokolwiek dalej”. Kolejne wielkie zdanie. A ja mówię: „Przyszłość to jest dziś… Tylko cokolwiek dalej”. Jeśli pyta mnie pani o marzenia, to mam jedno. Moje dzieci i wnuki byli i są moją największą miłością. Chciałabym pożyć w zdrowiu na tyle długo, żeby zobaczyć, co wyrośnie z moich wnuków. To mnie uszczęśliwia i tego pragnę najbardziej. Nie chcę mówić o ludzkości, bo jak pisała Wisława Szymborska: „Gdy byłam młoda, ciągle marzyłam o tym, żeby ludzkość była szczęśliwa, a zapomniałam o człowieku”. Też wielkie zdanie. Trzeba żyć po troszeczku i zasłużyć na jutro.