Mama i żona na pełen etat? Dla niektórych kobiet to układ idealny, dla innych przyczyna frustracji.
Kiedy patrzę na swoje odbicie w lustrze, widzę zmęczoną, zapracowaną kobietę, choć przecież, zdaniem wielu, „nic nie robię”. Jestem „mamą na pełen etat”. Jak ja nie znoszę tego zwrotu! Niby żartobliwy, niby mający podkreślić rolę osoby zajmującej się domem, a brzmi jakoś ironicznie, by nie rzec, kpiąco. Nie masz czym się w życiu pochwalić poza rodzeniem dzieci, praniem, gotowaniem i sprzątaniem? Powiedz, że jesteś mamą na pełen etat!
Planując powiększenie rodziny, umówiliśmy się z mężem, że ja zostanę w domu, by nasz przychówek nie tułał się po żłobkach i przedszkolach, a potem po lekarzach – z ospą, bostonką, wszami i Bóg wie czym jeszcze, nie mówiąc już o grypach i jelitówkach, które między dziećmi przenoszą się z prędkością światła. Małżonek miał się tymczasem skupić na karierze, by ze zwykłego lekarza ortopedy awansować na stanowisko ordynatora w szpitalu. Taki był ambitny plan.
Przyznaję, perspektywa dbania o dzieci i dom – i tylko o dzieci i dom – wydawała mi się czymś w rodzaju sielanki. Większość kobiet w tym kraju ciągnie dwa etaty, jeden w pracy, a drugi w domu, po pracy, i nie ma szans na odsapnięcie. Mnie odpadało biuro, dzięki czemu zyskiwałam osiem godzin dziennie na zabawy i zajęcia z dziećmi. Też byłam ambitna. Chciałam się uczyć jakiegoś nowego języka, bo angielski i hiszpański to dziś nic takiego. Może więc coś egzotycznego? Na przykład chiński? Potem przydam się dzieciom w roli korepetytora.
Kiedy odchodziłam z firmy, sentymentalnie uroniłam łezkę. Właściciel agencji reklamowej życzył mi jak najlepiej, ale nie ukrywał, że jest rozczarowany. Widział we mnie swoją następczynię, bo powiem nieskromnie, byłam świetna w tej robocie. Miałam szósty zmysł do reklamy i „czytania klienta”, dzięki czemu do minimum skracaliśmy czas potrzebny na projekty wstępne i poprawki. Bardzo często te pierwsze pomysły – testujące – były strzałem w dziesiątkę, a wieść o tym roznosiła się szybko i nowi klienci ściągali tłumnie. Krótko mówiąc, uwielbiałam tę pracę i cieszyłam się z podwyżek, które regularnie dostawałam.
– Przecież wiesz, że tak będzie lepiej… – Mąż głaskał mnie po głowie, gdy wzdychałam tęsknię, mówiąc, że będzie mi brakować agencji, tych ludzi, tego tempa. – Poza już tak nie żałuj. Z tego, co mówią wszyscy wokół, przy dzieciach różnych atrakcji ci nie zabraknie.
– No wiem, wiem, ale to kilka lat mojego życia…
Nim się obejrzałam, mój świat zakręcił się tak bardzo, że nie miałam kiedy myśleć o starych czasach. Połowę pierwszej ciąży spędziłam na oddziale patologii ciąży, a potem na szybko organizowałam wyprawkę i załatwiałam wszystko, co powinno być załatwione przed narodzinami dziecka. A po porodzie…? Znaleźć chwilę na odpoczynek to była sztuka! Zwłaszcza gdy mój mąż znikał na wielogodzinne dyżury, a rodzice – ani moi, ani jego – nie mieszkali w okolicy i nie mogli pomóc przy małym jaśnie wymagającym królewiczu.
Miałam więc i tempo, i pracę pod presją, a na dokładkę kapryśnego szefa, którego trzeba było nosić na rękach. Trochę wprawy i odnalazłam się w nowej sytuacji, ustaliłam odpowiedni rytm. Po paru miesiącach lekkiego chaosu zapanował względny spokój. Świetne czułam się w roli matki i dziękowałam w myślach mężowi, który utrzymywał nas, podczas gdy ja mogłam spokojnie i bez pośpiechu zrobić w domu i przy dziecku wszystko, co było potrzebne.
Dwa lata później okazało się, że znów jestem w ciąży. Na szczęście tym razem wszystko odbyło się bez komplikacji i nie musiałam leżeć w szpitalu. Po prostu miałam się oszczędzać, więcej odpoczywać i dbać o siebie. Łatwo powiedzieć. Starałam się, ale trudno się oszczędzać, mając praktycznie pod wyłączną opieką dwulatka. Artur wiecznie siedział w szpitalu albo i choć przepraszał mnie za to, że nigdy go nie ma, obydwoje wiedzieliśmy, że tak będzie, że teraz jest jego czas. Był coraz bardziej cenionym specjalistą, mimo dość młodego wieku miał szasnę na stanowisko ordynatora, to byłoby bez sensu, gdyby teraz się wycofał z wyścigu.
Tak wyglądało moje życie przez dziesięć lat. Dobrze nam się wiodło. Artur pracował na etacie w szpitalu i prowadził prywatną praktykę, zarabiał wystraczająco, bym nie musiała się martwić o finanse i dorabiać do domowego budżetu. Tworzyliśmy świetny duet, doceniając nawzajem swój wkład w dobrobyt naszej rodziny. W przeciwieństwie do wielu gospodyń domowych miałam swobodny dostęp do pieniędzy na wspólnym koncie i surowy małżonek nie rozliczał mnie z wydatków, nawet jeśli zaszalałam i wydałam więcej, niż rozsądek podpowiadał.
Dzieci dorastały, szły do zerówki, potem do pierwszej i drugiej klasy, a ja… zostawałam sama na większość dnia. Zawoziłam je pod szkołę i odbierałam dopiero około piętnastej, szesnastej. Prosiły, żebym się nie spieszyła, że mogę być później, bo świetnie się bawią. Nic dziwnego, potrzebowały kontaktu z innymi dziećmi, nie tylko z mamą.
Te wolne godziny najpierw wydawały mi się czystym luksusem. Mogłam o jedenastej wziąć kąpiel w pianie i bez przeszkód obejrzeć film, który nie nadawał się dla dzieci albo zamiast dubbingu miał napisy. Tyle że po jakimś czasie ta swoboda po prostu mi się znudziła. Snułam się po domu w szlafroku, nie widząc sensu w ubieraniu się. Po ponad pół roku takiego jałowego życia, otrzymałam telefon, który był dla mnie jak łyk chłodnej wody podczas podróży przez pustynię.
– Słuchaj, nie chciałabyś wrócić? Zatrudniłem na twoje miejsce całkiem zdolnego faceta, ale właśnie wyprowadza się z rodziną na drugi koniec Polski. Potrzebuję kogoś zaufanego. Minęło ładnych parę lat, ale nadrobisz, nie mam wątpliwości.
– Muszę to omówić z mężem – powiedziałam, choć w głębi duszy decyzję już podjęłam.
Chciałam wrócić do pracy, choćby na pół etatu, chciałam wychodzić codziennie do biura, pić kawę z kolegami, wpadać na błyskotliwe pomysły i mieć coś swojego do zrobienia, coś innego poza praniem, szykowaniem kanapek i oglądaniem powtórek seriali.
– Chyba żartujesz! Umówiliśmy się na coś! – Artur był zdumiony, że w ogóle wyszłam z taką propozycją.
– Ale to było prawie dwanaście lat temu! Dzieciaki są duże, chodzą do szkoły, a mój potencjał marnuje się między zmywarką a odkurzaczem.
– Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że nie stać mnie na utrzymanie rodziny, to sprawa honoru!
Wzięłam się pod boki.
– Co mnie obchodzi zdanie obcych ludzie? Jeszcze w takiej kwestii! Mamy pieniądze, dom, dwa samochody, jeździmy na wakacje, gdzie nam się zamarzy. I ktoś serio pomyśli, brakuje nam na chleb? To się z nim nie zadawaj.
Artur wzruszył ramionami, nadąsany jak chłopiec.
– Chociaż na pół etatu. Zgódź się. Dzieci tego nie odczują, a ty mów, że twoja ekscentryczna żona musi swoje dziwne pomysły wypluwać w agencji reklamowej, bo inaczej się z tobą kłóci. Naprawdę mam dość snucia się po domu przez kilka godzin dziennie. Ciebie nie ma, dzieci nie ma… Nie chcę spędzać czasu w galeriach handlowych albo na gwałt szukać hobby, skoro mogę się jeszcze przydać. Zarobione pieniądze będę odkładać na przyszłość dzieciaków albo przeznaczyć na cele charytatywne, skoro tak się boisz o pozycję jedynego żywiciela rodziny. A jeśli to wszystko do ciebie nie przemawia, to zgódź się, bo mnie kochasz!
Artur parsknął śmiechem.
– Szach i mat.
Wróciłam do pracy w agencji, najpierw na pół etatu, potem na trzy czwarte, wreszcie na cały. Dzieci zupełnie tego nie odczuły, bo z biegiem czasu miały coraz więcej zajęć w szkole i po szkole, spotykały się z kolegami, nocowały u przyjaciół. A ja odżyłam. Znowu miałam ochotę ładnie się ubrać i umalować. Znowu czułam adrenalinę i grała we mnie ambicja. Przypomniałam sobie, jaka byłam świetna w tym fachu i jak go lubiłam.
Praca w domu to odpowiedzialne i niosące sporo satysfakcja zajęcie. Tym bardziej opieka nad dziećmi. Nikt nie odbierze mi tych wszystkich chwil spędzonych razem z nimi. Chwili, których Artur mi zazdrości, bo go z nami nie było. Jednak teraz najlepiej sprawdza się w moim przypadku łączenie pracy zawodowej z tą w domu. Może mój świat przyspieszył ciut za bardzo, może bywam tak zmęczona, że zasypiam w sekundę na kanapie, ale… to mój wybór. Teraz jest mój czas.