Chciała zrezygnować z grania. Słyszała, że nie ma talentu, a sukces zawdzięcza jedynie ładnej twarzy. Marta Żmuda Trzebiatowska uważa, że to dzieci zrobiły z niej lepszą aktorkę. Kiedy przestała się starać aż za bardzo, zaczęły przychodzić do niej ciekawe role. To jest jej czas.
Spis treści
PANI: Obchodzisz Dzień Matki?
MARTA ŻMUDA TRZEBIATOWSKA: Celebruję macierzyństwo, ale nie tylko 26 maja. Osiem lat temu, we wrześniu, na świat przyszedł mój syn, a trzy lata później, w maju, urodziła się córka. Co roku w dniu ich urodzin spotykamy się w gronie najbliższych, przyjaciółki przynoszą mi kwiaty i mówią: „Pamiętaj, to jest też twoje święto”. Wtedy mam swój prawdziwy Dzień Matki. Macierzyństwo to dla mnie dar w życiu, ale i zobowiązanie.
Pierwsze było trudniejsze?
Pierwsze było wyczekane. Miałam 33 lata, a głowę pełną ideałów oraz oczekiwań. I potem ta idealistyczna wizja rodzicielstwa, na którą składały się mądrości wyczytane w poradnikach i dobre rady koleżanek, zderzyła się z rzeczywistością. Wysoko postawiłam sobie poprzeczkę i chciałam być perfekcyjną mamą, więc co i rusz zawodziłam samą siebie. Dopiero przy drugim dziecku stałam się bardziej wyrozumiała. Nauczyłam się odpuszczać.
Poza naszymi oczekiwaniami jest presja z zewnątrz. Matki są surowo oceniane.
Jedną z lepszych rad usłyszałam od mojej teściowej, która jest pielęgniarką i pracuje w szpitalu na oddziale noworodkowym. Powiedziała, że zawsze powtarza młodym mamom, żeby nie słuchały nikogo poza sobą, bo same intuicyjnie wiedzą, co robić i jak zadbać o dziecko. Bardzo mi to pomogło, ale i tak nie uniknęłam epizodu depresji poporodowej. Kiedy byłam w ciąży, naczytałam się masy książek opisujących cud narodzin, mistyczne przeżycie, i nawet nie brałam pod uwagę innej możliwości niż poród naturalny. Dlatego kiedy sprawy potoczyły się inaczej, uważałam, że zawiodłam.
„Nikt mi nie powiedział tego wcześniej, ale macierzyństwo to też samotność… Zwłaszcza w wielkim mieście, gdzie rodzina daleko, a twoje »niedzieciowe« koleżanki już nie odbierają telefonu, kiedy piszesz, że ci ich brakuje. Więc w końcu przestajesz pisać, bo czujesz, że się narzucasz. A przecież wciąż masz o czym z nimi rozmawiać i właściwie marzysz, by pogadać o czymś innym niż o dzieciach”. To twój wpis z Instagrama.
Pierwszy raz powiedziałam to na głos na baby shower koleżanki, która pytała zgromadzone mamy o nasze doświadczenia. Dziewczyny opowiadały same pozytywne historie, a ja zdecydowałam się na wyznanie, które, ku mojemu zaskoczeniu, wywołało wzruszenie. Każda potwierdziła: „miałam tak samo”. To mi uzmysłowiło, jak bardzo potrzeba takich treści w przestrzeni publicznej. Bo kobiety boją się mówić o cieniach macierzyństwa. Pomyślałam, że być może moje słowa mogą przynieść innym mamom ulgę i uzmysłowić, że nie są w tym wszystkim same, że każda z nas czasem nie daje rady. Warto zacząć rozmawiać o macierzyństwie bez lukru. Z czego bierze się ten strach mówienia o cieniach macierzyństwa? Myślę, że z lęku przed oceną. Jeśli kobieta mówi, że jej ciężko, to często słyszy, że w takim razie jest złą matką lub po co w ogóle nią została. Bo inne jakoś sobie radzą i nie narzekają. Jako społeczeństwo jesteśmy niezwykle krytyczni wobec rodziców. Gdy dziecko krzyczy lub płacze w miejscu publicznym, opiekunowie od razu obrzucani są złowrogimi spojrzeniami. Moja córeczka non stop chciała być na rękach i kiedy tylko próbowałam ją odłożyć, krzyczała wniebogłosy - do dziś pamiętam ten pot spływający mi ze stresu po plecach, kiedy zastanawiałam się, co inni pomyślą. Odkąd zostałam mamą, nauczyłam się, żeby nie oceniać innych.
Dlaczego chciałaś zrezygnować?
Złożyło się na to wiele powodów. Jednym z nich było wypalenie zawodowe i potrzeba zmiany. Czułam się rozczarowana miejscem, do którego dotarłam jako aktorka. Włożono mnie do szuflady i przyklejono etykietkę dziewczyny od repertuaru „lekkie, łatwe, przyjemne, mało ambitne”. Wcześnie zaczęłam grać, bo już na drugim roku studiów, i szybko przyszły popularne, komercyjne produkcje. Oczywiście nie ma w tym nic złego, a początkująca aktorka nie ma komfortu przebierania w rolach. Przyjmowałam je, bo chciałam grać, uczyć się, pracować. W tym zawodzie nigdy nie wiadomo, czy i kiedy pojawi się kolejna szansa. Ale z biegiem lat czułam, że jeśli nie zaryzykuję i nie zrobię jakiejś wolty, to role, o których marzę, już nie przyjdą. Chciałam mówić o tym, co ważne, i byłam gotowa, żeby sprawdzić się w bardziej wymagającym i ambitnym repertuarze. Takich propozycji jednak nie było. Powiem więcej nie dawano mi nawet szansy o nie zawalczyć. Moja agentka dzwoniła do reżyserów castingu, czy mogliby mnie przesłuchać, i często odbijała się od drzwi, słysząc: „Nie, ja ją znam, nie nadaje się”. Nawet gdy nasze drogi zawodowe nigdy się nie przecięły. W głowach tych osób zostałam zaszufladkowana i to było frustrujące. Często słyszę pytanie, czy gdybym mogła zacząć jeszcze raz, podjęłabym inne wybory, ale myślę, że nie. Bo choć grałam w różnej jakości serialach czy filmach, to spotykałam wielu ciekawych ludzi, od których mogłam czerpać. Każde doświadczenie czegoś uczy. Uważam, że złe role nauczyły mnie najwięcej. Dzięki nim dziś jestem, kim jestem, i wiem, czego nie chcę. Ale wtedy czułam wszechogarniającą bezsilność i stwierdziłam, że już nie chcę uprawiać tego zawodu. Nie na tych warunkach, nie w ten sposób. Postanowiłam skupić się na wychowaniu synka, a potem miałam się zastanowić, co dalej.
Czułaś się niewystarczająca?
Kiedy zdawałam do szkoły teatralnej, wiedziałam, że mam sporo do zaoferowania światu artystycznemu. To może brzmieć bałwochwalczo, ale nie wynikało z braku samokrytyki. Po prostu zdawałam sobie sprawę, że posiadam tak ważną w tym zawodzie wrażliwość, dużo pokory i jestem pracowita. Jednak kiedy zaczęłam odnosić sukcesy, pojawiło się dużo głosów, w tym moich koleżanek i kolegów, że wcale nie jestem zdolna, a sukces zawdzięczam wyłącznie warunkom zewnętrznym. Że nie przemawia za mną talent, tylko uroda. To było dla mnie bolesne, bo uważałam, że jest bardzo niesprawiedliwe. Poza tym stanowiło spore zaskoczenie, bo nigdy nie myślałam o sobie w kategoriach „ta ładna”. Wręcz przeciwnie, nikt w domu nie zachwycał się moją urodą. W dorosłe życie wchodziłam z przeświadczeniem, że nie jestem specjalnie atrakcyjna, nie lubiłam siebie... Więc z jednej strony wygrywałam kolejne castingi, a z drugiej zaczęłam wierzyć w te krytyczne głosy i obudził się we mnie syndrom oszustki. „Oni zaraz odkryją, że tak naprawdę jestem brzydka i nie mam za grosz talentu”, myślałam. Gdy przestałam w siebie wierzyć, zaczęłam też źle wypadać na castingach. A porażki tylko pielęgnowały we mnie brak wiary w siebie.
Z Kamilem to była miłość od pierwszego wejrzenia?
Chemia między nami od razu była wyczuwalna, ale powiedziałam mu, że to nie jest dobry moment, bo jestem skoncentrowana na pracy nad sobą. Trwało to ponad dwa lata, ale poczekał. Na szczęście, bo nie wyobrażam sobie lepszego ojca dla moich dzieci. Ani wspanialszego męża. Kamil doskonale mnie rozumie i pilnuje, żebym troszczyła się o siebie. Wypycha mnie np. na treningi aerial jogi, która jest moją pasją, bo wie, że dzięki temu odnajduję spokój. To on namówił mnie na zrealizowanie podróży marzeń - w kwietniu zwiedziłam z przyjaciółkami Japonię. Każdy związek po pojawieniu się na świecie dzieci przechodzi ewolucję. A czasem nawet rewolucję. Moja teściowa powtarza świeżo upieczonym mamom, żeby nie zatraciły się w macierzyństwie i pamiętały o swoich mężach. Bo dzieci kiedyś dorosną i wyfruną z gniazda, a my zostaniemy w pustym domu z mężczyzną. I wtedy pojawi się pytanie, czy coś nas jeszcze łączy? Dlatego z mężem staramy się pozostać dla siebie nawzajem interesujący. Nie wisimy cały czas na sobie i każde ma własną przestrzeń, w której realizuje swoje pasje i potrzeby. A potem te nasze światy gdzieś się przecinają. Jak chcemy coś zrobić we dwoje, to też robimy, ale nie mamy problemu, by pewne rzeczy robić osobno. Niedawno zostawiliśmy dzieci z dziadkami, „uciekliśmy” na trzy noce do Lizbony i szwendaliśmy się po mieście bez planu jak za dawnych czasów. Nie musieliśmy zastanawiać się, co zrobić na śniadanie, mogliśmy wypić kieliszek wina w południe i wrócić do hotelu w środku nocy, nie tłumacząc się nikomu. Totalna wolność.
Jak łączycie aktorstwo z rodzicielstwem?
Logistyka życia codziennego z dziećmi w wielkim mieście, szczególnie gdy rodzina jest daleko, bywa trudna i wymaga częstego rezygnowania ze swoich potrzeb czy nawet propozycji zawodowych. Staramy się z mężem pracować wymiennie i kiedy jedno jest na planie, drugie zostaje w domu. Często słyszymy pytanie, czy lubimy ze sobą pracować, i lubimy, nawet bardzo, ale nie robimy tego, odkąd mamy dzieci. Niedawno poszliśmy razem na pierwszy od ośmiu lat casting i to, co zobaczyłam w wykonaniu męża, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zobaczyłam całkiem innego człowieka niż ten, którego znam. Wiem, że czas Kamila dopiero nadchodzi, widzę, jak pięknie aktorsko dojrzewa. Bardzo mu kibicuję.
O aktorach mówi się, że im są starsi, tym ciekawsze role dostają. Może to dotyczy także aktorek?
Mam nadzieję, że tak jest. Bo uważam, że każda zmarszczka, każda bruzda, każda nowa plamka na twarzy działa na moją korzyść. Do tej pory nie poddałam się żadnym zabiegom estetycznym, ponieważ chcę, żeby moja twarz opowiadała jakąś historię. Popatrz na starszych aktorów czy aktorki – oni nie potrzebują używać zbyt wielu środków wyrazu, żeby oddać jakąś emocję, bo ich twarz mówi za nich. Dlatego wraz z wiekiem lubię siebie coraz bardziej i czekam na kolejne zmarszczki, żeby obdzielić nimi moje bohaterki. Czas działa na moją korzyść.
Jesteś w bardzo dobrym miejscu – zawodowo i prywatnie. O czym jeszcze marzysz?
Nie mam wielkich marzeń ani oczekiwań. Pragnę jedynie zdrowia i bezpiecznego świata dla moich dzieci. A w pracy wszystko sobie ogarnę. Jestem na takim etapie, że przede wszystkim odczuwam wewnętrzny spokój. Myślę, że mogłabym porównać się do ptaka, który jak zaczynał w zawodzie, to miał piękne, kolorowe skrzydła i chciał latać wysoko, a potem ludzie - krzywdzącym słowem, krytyką, etykietyzacją - powoli wyrywali mu pióra, aż skrzydła zostały całkiem gołe. Przez moment byłam ptakiem, który trząsł się z zimna i myślał, że już nigdy nie poleci. Bez sił, bez wiary we własne możliwości. Ale potem pojawiły się role takie jak w „Mowie ptaków” i w „Kibicu”, a pióra odrosły. Znów wiem, że mogę latać wysoko. I wierzę, że tym razem się uda. Czuję to.
Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze magazynu "PANI".