Społeczeństwo

"Rodzice nie zaakceptowali mojego męża. Gdy zachorowałam, przepowiadali, że starym zwyczajem odejdzie do innej"

"Rodzice nie zaakceptowali mojego męża. Gdy zachorowałam, przepowiadali, że starym zwyczajem odejdzie do innej"
Fot. 123RF

Czy bogata historia miłosna może skreślać człowieka z listy dobrych kandydatów na męża dla córki? Niekoniecznie, choć niektórym rodzicom zapala się czerwona lampka w głowie. Historia naszej bohaterki pokazuje, że pozory mogą jednak mylić.

Miłość jak z filmu bez akceptacji rodziców  

Kamila poznałam w samolocie. Dostaliśmy miejsca obok siebie i był to najszczęśliwszy przypadek w moim życiu. Zakochaliśmy się w sobie w tym samolocie. Wystarczyło kilka spędzonych razem godzin, by Kamil spontanicznie zmienił swoje plany urlopowe. Miał lecieć dalej i dołączyć do przyjaciół, a zamiast tego został ze mną. Najpierw na dziesięć wspólnych słonecznych dni, a potem już na zawsze, na resztę moich dni, bez względu na pogodę…

Moi rodzice nie polubili Kamila. Uznali go za nieodpowiedzialnego lekkoducha, typ Piotrusia Pana, który owszem, jest ujmujący i szarmancki, ale to tylko metoda na uwodzenie kobiet. Poniewczasie żałowałam, że był wobec nich taki szczery i uczciwie odpowiadał na dociekliwe pytania. Wyznał prawdę o swojej przeszłości, a oni się do niego zrazili i uprzedzili.

Miał czterdzieści lat i nigdy nie był żonaty. Nie unikał kobiet, miał liczne, krótsze i dłuższe związki, mniej lub bardziej poważne relacje, w tym aż trzy narzeczone. Dla moich konserwatywnych rodziców taka niestałość i zmienność świadczyła fatalnie.

– Porzuci cię – wieściła mama – gdy tylko inny kwiat mocniej zapachnie.

– Albo zniknie, bawidamek jeden, gdy pojawią się kłopoty.

Rozumiałam ich troskę i obawę, że inwestuję w uczucie, które nie ma szans na trwałość. Ale czy cokolwiek w życiu posiada dołączoną wieczną gwarancję? Też nie miałam absolutnej pewności, że akurat nam się uda, że nasza miłość potrwa dłużej niż inne, po prostu chciałam w to wierzyć. Kamil był impulsywny, uczuciowy, trochę lekkomyślny, ale z pewnością nie kłamał i nie oszukiwał. Za każdym razem, kiedy się oświadczał, miał nadzieję na wspólne „żyli długi i szczęśliwie”. Może za szybko się decydował. Może należało poczekać, przejść próbę… Ale czyż taką zdaną pozytywnie próbą nie jest właśnie uczciwe przyznanie się, iż uczucie uleciało? Zamiast na siłę je wskrzeszać, chodzić na terapię wbrew sobie, bardziej zważać na zdanie innych niż na własne emocje – kończył relację. Czy to coś złego, że szukał diamentu i nie zadawalał się czymś mniej szlachetnym, mniej prawdziwym? Tkwienie w nieudanym związku z powodu pochopnie danej obietnicy…?

– To niech nie obiecuje, jak nie jest pewien.

– Zaręczyny to jeszcze nie ślub, mamo. Czy nie po to jest okres narzeczeński, by się nawzajem poznać i upewnić? A zerwanie zaręczyn nie jest w dwudziestym pierwszym wieku skandalem obyczajowym.

– Łudź się, łudź… Jak się wstydu najesz, jak oczy wypłaczesz, jak się plotki do ciebie przykleją, to zobaczysz – wieszczyła smętnie.

Nowa droga życia zaczęła się koszmarnie 

Dziś wiem, że to ja miałam rację. Kamil okazał się wspaniałym człowiekiem i najlepszym mężczyzną, jaki mógł mi się trafić. Udowodnił to, nadal udowadnia. Ale wtedy, na początku naszej znajomości – miałam tylko dobre przeczucia i nieuzasadnione, lecz pełne zaufanie do tego mężczyzny. Dlatego, kiedy oświadczył mi się po zaledwie pół roku znajomości, powiedziałam głośne, zdecydowane i radosne: tak!

Rodzice, wyraźnie urażeni moją „nierozsądną samowolą małżeńską”, nazywali mnie sarkastycznie „narzeczoną numer cztery”, ale na ślubie się zjawili.

Podczas uroczystości byłam tak wzruszona i rozemocjonowana, że niewiele z niej pamiętam. Za to nigdy nie zapomnę łez lśniących w oczach Kamila, gdy składaliśmy sobie przysięgę. Wymknęły się i popłynęły mu po policzkach. Otarł je wierzchem dłoni, z uśmiechem, bez zawstydzenia. Popłakał się ze szczęścia. To było wyjątkowe, tak jak on, jak my, jak nasze spotkanie.

Rodzice pogodzili się z moim wyborem, choć wciąż go nie zaakceptowali. Mama powiedziała mi w trakcie wesela:

– Dobrze ci życzę, córcia, przecież wiesz, ale boję się, że twoja radość nie potrwa długo.

W złą godzinę wypowiedziała te słowa. Sprowokowała los, by poddał nas próbie. Trudnej, bardzo trudnej…

Niedługo po powrocie z podróży poślubnej moje samopoczucie zaczęło się psuć. Z początku zrzucałam to na karb zmęczenia, bo byłam nieswoja, bez energii. Ale potem dołączyły bóle w podbrzuszu i w mojej głowie rozdzwonił się dzwonek alarmowy.

Wyniki badań nie spodobały się ginekologowi. Kazał je powtórzyć, zlecił też inne, dodatkowe. Ogarnęło mnie przygnębienie, miałam przeczucie nadchodzącego cierpienia, tak jak wcześniej czułam dobre wibracje w związku z Kamilem.

Moje intuicja się sprawdziła. Gdy usłyszałam: stan zaawansowany, nie przestraszyłam się, nie wpadłam w rozpacz. Rozwarła się we mnie pustka. Potworna pustka i obojętność. Jakbym była martwa.

To Kamil wyrwał mnie z tego stanu psychicznego odrętwienia.

– Wszystko będzie dobrze, razem to pokonamy – zapewniał, ściskając moje zimne ręce, do bólu, bym zwróciła na niego uwagę, bym mu zaufała, tak jak wtedy, gdy zgodziłam się za niego wyjść.

Piotruś Pan zamienił się w wojownika 

Bałam się, ale dzięki niemu nie umierałam ze strachu. Zaangażował się w leczenie mojej choroby całym sobą. Poznawał ją i oswajał. Nie widziałam, by płakał czy załamywał ręce. Piotruś Pan zmienił się w wojownika, który stanął przed ciężką batalią, taką na śmierć i życie. Czytał bez końca o tym, jak łagodzić skutki uboczne terapii, co należy jeść, żeby zapobiegać utracie wagi i osłabieniu. Dbał o mnie jak o niemowlaka. Przygotowywał mi posiłki, robił rozluźniające masaże, kiedy bolały mnie mięśnie, podstawiał mi miskę, gdy wymiotowałam w łóżku, bo nie miałam siły dojść do łazienki, mył mnie i kąpał, karmił…

Czasem ta jego przesadna opiekuńczość przytłaczała mnie, czułam się słaba, zdana na jego łaskę i dobroć. Wtedy odreagowywałam zły nastrój, prowokując kłótnie. Kamil cierpliwie to znosił. Pozwalał mi na frustrację, strach, rozpacz, przekleństwa. Tylko on jeden rozumiał, co się we mnie kotłuje, i że czasem muszę wybuchnąć. Przyjaciele i rodzina albo płakali, obciążając mnie swoim cierpieniem, albo próbowali na siłę pocieszać, rozśmieszać, naprowadzać na kurs optymizmu – nawet kiedy tego nie chciałam, kiedy ich udawana radość jedynie bardziej mnie drażniła. Łatwo im żartować, skoro zaraz sobie pójdą, a ja z tym wrednym choróbskiem zostanę sama.

Nie… nie zostawałam sama. Kamil trwał przy mnie jak mądry, wierny pies, który wie, kiedy merdać ogonem, kiedy warknąć, a kiedy udawać głuchego.

– Jesteś za dobry! Wkurza mnie to! Nie bądź taki święty!

– Dobrze. – Kamil posępniał jak na zawołanie. – Dzisiaj będę trochę zły.

– Jak będziesz zły na moje życzenie, to się nie liczy – marudziłam. – Wszystko zepsułeś! – wytykałam mu, by po chwili wybuchnąć śmiechem, nie złością.

Kamil nie był opiekunem idealnym: nie umiał czytać w myślach. Uczył się również tego, ale niekiedy musiałam wprost powiedzieć, czego chcę, czego potrzebuję, co mnie zawstydza…

Mój mąż zacierał granice tabu. Nic, co było związane z opieką nade mną, mu nie przeszkadzało. Dzięki niemu wciąż mogłam czuć się kobietą, a nie chorym ciałem o żeńskich cechach płciowych. Pomimo niedogodności związanych z moją chorobą, nie tylko mnie kochał, ale też pragnął. Umiałam rozróżnić, kiedy dotykał mnie z czułością, a kiedy w zmysłowy sposób…

To ja dyktowałam warunki, ustalałam zasady, stosownie do moich sił i chęci. Wiedziałam, jak wyglądam. Miałam oczy i lustro w łazience. Wypadły mi włosy, wychudłam, byłam cieniem dawnej siebie, ale nie wpatrywałam się w swoje odbicie za długo. Wolałam widzieć siebie jego oczami – wciąż atrakcyjną i pociągającą.

Szczęściara…

Dopadła mnie okropna, śmiertelna choroba, ale zarazem dane mi było doświadczać codziennie cudu prawdziwej miłości, która niczego się nie lęka, która wszystko znosi, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.

Kamil patrzył na mnie w taki sposób, że aż mu zazdrościłam. Wierzyłam, kiedy głaskał mnie po policzku i mówił, że nie może się na mnie napatrzeć, że tęskni za mną w każdej sekundzie, kiedy musimy być osobno. Kochał mnie i był we mnie zakochany jak tamtego dnia w samolocie.

Egzamin zdany wzorowo

Był moim lekarstwem. Nie na niszczącą mnie chorobę, ale na wszystko, co mi odebrała. Nie mogłam chodzić do pracy, jeździć konno, bo szybko się męczyłam i musiałam na siebie uważać. Nie mogłam jeść tego, co lubię. W ogóle nie mogłam jeść, bo zaraz wymiotowałam. Życie stało się niewyobrażalnie ciężkie, lecz zyskałam coś bezcennego. Pewność kochania i bycia kochaną.

Mimo tego miewałam chwile załamań. Czasem nie chciałam już walczyć o zdrowie, o życie. Śmierć powitam z ulgą, myślałam. Skoro zabierze ból, udrękę, poniżenie, niech już wreszcie przyjdzie. Kamil będzie rozpaczać, wiem, ale tak będzie lepiej także dla niego. Powinnam go uwolnić. Jest jeszcze młody i taki przystojny, ma tyle do zaoferowania. Zasługuje na to, by cieszyć się życiem u boku zdrowej kobiety. Jak długo jeszcze mam go skazywać na oglądanie mnie takiej… brzydkiej, wymiotujące, płaczącej, wymizerowanej, klnącej? Aż zobojętnieje? Aż mnie… znienawidzi?

Na próżno odpędzałam od siebie te nielojalne myśli. Powracały jak refren znienawidzonej piosenki. Może w takiej chwili zwątpienia moje ciało też się poddało i…

Dostałam zapalenia płuc, mój stan był tak poważny, że mogłam umrzeć szybciej, niż prorokowały najgorsze prognozy. Z gorączką sięgającą 42 stopni nie miałam świadomości, jak blisko byłam drugiej strony. Gdy wróciłam do żywych, zobaczyłam, jak mocno wpłynął na Kamila fakt, że niemal mnie stracił.

Wcześniej miał we włosach tylko parę srebrnych nitek, w trakcie mojego zapalenia płuc całkiem osiwiał. Poczułam brzmię odpowiedzialności. Taka miłość wymaga odwagi, wzajemności i wysiłku. Skoro jestem dla niego całym światem, nie mogę go opuścić, muszę walczyć, nie wolno mi się poddać.

Tak więc walczymy razem. Kamil jest moją siłą, ja jego motywacją. To symetryczna relacja. Ile czasu nam zostało? Nie wiem. Rokowania lekarzy nie są dobre, nie są też tragiczne. Pożyjemy, zobaczymy.

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również