Bartosz Bielenia w zeszłym roku spacerował po czerwonym dywanie w Wenecji, w Los Angeles promował nominowany do Oscara film i odebrał nagrodę na Berlinale. W tym – jego „Prime time” miał premierę na amerykańskim Sundance. On jednak mówi: „Jeszcze wszystko przede mną”.
Gdybyś dostał kilka minut na wizji, podczas których oglądałaby cię cała Polska i miałbyś szansę powiedzieć coś, co pomogłoby naprawić świat, co by to było?
Rozumiem, że nawiązujesz do sytuacji, w której znalazł się mój bohater w „Prime Time”…
Tak. Sebastian włamuje się z bronią do studia telewizyjnego, bierze na zakładników popularną prezenterkę oraz ochroniarza i domaga się wejścia na żywo. Przy sobie ma kartkę z tekstem, który chce przeczytać przed kamerą, ale nigdy nie dowiadujemy się, co w nim jest.
Z reżyserem Jakubem Piątkiem zadaliśmy sobie pytanie, co my sami chcielibyśmy na tej kartce napisać. A dziś jest się przeciw czemu buntować. Każdy z nas stworzył własne przesłanie i powstał z tego bardzo osobisty manifest, który codziennie nosiłem ze sobą na plan w kieszeni kostiumu. Ale niech jego treść pozostanie tajemnicą.
Sebastian wierzy, że dzięki telewizji dotrze do ludzi. Ale akcja filmu toczy się pod koniec lat 90., teraz mamy internet. Wystarczy że ty, popularny aktor, napiszesz coś na Facebooku czy Instagramie, a przeczytają to tysiące osób. Nie potrzebujesz pośredników. Czujesz moc, jaką ci to daje?
Chęć dotarcia do ludzi to jeden z powodów, dla których robi się sztukę. Zawsze uważałem, że aktor poprzez opowiadane przez siebie historie powinien promować wartości, w które wierzy. Dla mnie ten zawód nie sprowadza się do przyjemności przebywania w fikcyjnym świecie, za tym powinien stać jakiś przekaz.
Sztuka zawsze miała moc zmieniania świata, ale pytam o media społecznościowe. Używasz ich, żeby mówić o tym, co ważne?
Najczęściej zabieram głos w kwestiach dotyczących ekologii i ochrony środowiska. Jeśli dalej będziemy bezmyślnie niszczyć naszą planetę, czeka nas niewesoła przyszłość. Wszyscy powinniśmy walczyć o lepszy świat.
Wróćmy do Sebastiana. Dostajemy o nim tylko skrawki informacji, do samego końca pozostaje enigmą.
Zanim wszedłem na plan, Kuba napisał dla mnie kilka dni z pamiętnika Sebastiana i zbudował jego pokój, w którym zamieszkałem na jedną noc. Dość szczegółowo wymyśliliśmy historię tego chłopaka. Skąd pochodzi? W jakim środowisku się wychował? Dlaczego zaczął się jąkać? Co studiował? Dlaczego te studia rzucił? Jednak najważniejsze pytanie brzmiało: skąd wzięła się w nim tak desperacka potrzeba dotarcia do ludzi, że zdecydował się sięgnąć po przemoc? Co to była za ważna sprawa, która w jego głowie usprawiedliwiała zastosowanie środków terrorystycznych? Musiałem to wiedzieć, żeby spróbować go jakoś wybronić. Bo Sebastian chce dobrze, chociaż stosuje złe metody. Chcieliśmy z Kubą pokazać, że na jego miejscu mógłby się znaleźć każdy z nas. Nie zdradzamy zbyt wiele z życiorysu bohatera, żeby sprowokować widza do postawienia sobie pytania: co takiego mogłoby mnie popchnąć do podjęcia równie drastycznych kroków?
Ponoć okres prób do filmu był długi i intensywny.
Tak jak w teatrze mieliśmy próby stolikowe, podczas których dyskutowaliśmy o każdej postaci, o własnej interpretacji całej tej historii. To było wspaniałe, chociaż na pierwsze spotkanie jechałem nastawiony mocno sceptycznie. Był kwiecień lub maj, początek pandemii, i zastanawiałem się: „Po co komu takie próby w filmie? Czy nie lepiej byłoby pominąć ten etap akurat teraz, kiedy należy się izolować? Ja chcę pobyć sam!”. Jednak kiedy usiedliśmy przy stole, zalała mnie fala wdzięczności, że mogę razem z inspirującymi ludźmi snuć rozważania o tym, jak nasz świat wygląda i jak chcielibyśmy, żeby wyglądał.
Całą rozmowę przeczytasz w czerwcowym numerze PANI. Już w sprzedaży!