Kiedyś przyjaciel Agaty Dudy-Gracz nazwał Krzysztofa Wronę "przepisem na katastrofę". Ta katastrofa trwa już siedem lat, podczas których reżyserka i aktor przekonali się, że mogą na siebie liczyć w najtrudniejszych chwilach.
Agata Duda-Gracz – wyreżyserowała 56 spektakli w teatrach w Krakowie, Wrocławiu, Warszawie, Poznaniu, Łodzi, Gdyni, Katowicach oraz na Litwie. Autorka projektu „Improwizacje”. Laureatka wielu nagród teatralnych w tym Złotego Yorika na Festiwalu Szekspirowskim, Głównej Nagrody za Reżyserię na Festiwalu Boska Komedia, Nagrody Bardiniego, Grand Prix Festiwalu Scenografii oraz Nagrody Krytyki Teatralnej im. Boya-Żeleńskiego. Związana na stałe jako wykładowca z Litewską Akademią Muzyki i Teatru w Wilnie.
Krzysztof Wrona - aktor nietuzinkowy i totalny. Zagra wszystko. W spektaklu „Proszę Państwa, Wyspiański umiera” gra Wyspiańskiego, ale bardziej jest Wyspiańskim niż go odtwarza. „Jest aktorem, który nie zadaje miliona pytań, nie niesie ze sobą martyrologii , że musi przyjść na próbę, gra w zachwycie” - mówi o nim Agata Duda-Gracz, która w pracy jest jego szefową. Zagrał w 44 spektaklach w Krakowie, Katowicach, Opolu i Wrocławiu; w 15 serialach i 2 filmach.
Nie mieliśmy szans. Od samego początku wiedzieliśmy, że nic między nami nie jest możliwe. Może właśnie dlatego z taką zawziętością się pokochaliśmy. Pierwszy raz spotkaliśmy się na warsztatach w teatrze w Opolu. Przyjechałam tam, żeby poznać zespół i skompletować obsadę. Kiedy ją zrobiłam, zadzwonił do mnie dyrektor teatru, żeby odwieść mnie od pomysłu pracy z „panem Wroną”. Byłam zaintrygowana, tym bardziej że z praktyką obrabiania tyłka własnym aktorom spotkałam się po raz pierwszy. Powiększyłam więc planowaną dla „pana Wrony” rolę.
Poznałam pracowitego człowieka, który dużo się śmiał, palił i żył tak, jakby jutra miało nie być. Był ciekawski. Inteligentny. Złośliwy. Dużo czytał i dużo wiedział. Wyreżyserowałam wtedy bodaj najsmutniejsze ze swoich przedstawień: „Śmierć przyjeżdża w środę”. Była to opowieść o utracie złudzeń. Pokochałam bardzo tę pracę, wspaniały zespół opolskiego teatru i nasz spektakl. Tylko Krzycha bałam się pokochać za bardzo. Ponad rok wcześniej przeżyłam trudne rozstanie. Obraziłam się na miłość i nie chciałam jej już więcej w swoim życiu. Po naszej premierze ktoś ze znajomych powiedział, że rozpadł się długoletni związek Krzysia. Sama przed sobą udawałam, że mnie to nie obchodzi. Jakiś czas później Krzyś zadzwonił do mnie z propozycją spaceru. Nie znoszę spacerować, ale poszłam. Dla niego. Spacerów było coraz więcej. Łażenie w grudniu nad Wisłą sprawiało, że ciągle miałam katar. Po każdym spotkaniu Krzysiek odprowadzał mnie do domu, całował w rękę i mówił, że jeżeli „jeszcze się nim nie znudziłam, to pozwoli sobie zadzwonić za kilka dni”. Czułam się jak bohaterka „Sagi rodu Forsyte’ów”. W końcu jednak miałam dość. I tak przeszliśmy w fazę „zwiedzania”. W odwecie przeciągnęłam Krzysia przez wszystkie krakowskie muzea i kościoły. Najczęściej przesiadywaliśmy w moim ukochanym Muzeum Biskupa Erazma Ciołka na Kanoniczej. Tak minęło kilka miesięcy. Aż pewnego dnia, w prozaicznych okolicznościach klatki schodowej, powiedział: „Chciałem ci jeszcze tylko powiedzieć, że cię kocham”. I poszedł sobie.
Co mnie w nim zachwyciło? Że nie popisywał się przede mną, nie opowiadał pierdół. Nie uwodził mnie. To, z jakim szacunkiem mówił o swojej byłej partnerce. Nigdy nie próbował obarczyć jej winą za rozpad ich związku. Krzyś jest pod każdym względem „niemodny”. Stroni od krzykliwej poprawności politycznej, wiodących trendów i powszechnych sądów. Jest swój własny. Nie znosi ćwiczeń fizycznych, zdrowego jedzenia i „ubierania się na eleganta”. Prowadząc samochód, wyzywa kierowców i przechodniów. Kiedyś mnie to irytowało, ostatnio znalazłam na to sposób: kiedy ktoś zajedzie Krzyśkowi drogę, zaczynam się drzeć zamiast niego.
Po odejściu z teatru w Opolu Krzysiu bardzo dużo pracował: serial, film, spektakl jeden drugi. A potem nagle to się skończyło. Miesiące przestoju. Wiedziałam, że go to gryzie. A pomimo to nigdy nie poprosił, żebym go obsadziła. Jeździł na castingi do Warszawy, grał epizody, ale nie narzekał. Nie zapijał frustracji, nie obarczał sobą nikogo. Wreszcie stanął na nogi. Sam.
W styczniu tego roku odbyła się nasza pierwsza wspólna premiera od lat - „Proszę państwa, Wyspiański umiera”. W Krakowie, w Teatrze Słowackiego. Mocowałam się z tym pomysłem, ponieważ uważam, że obsadzanie swojego partnera jest nieeleganckie. Ale Krzysiek był wymarzony do roli Wyspiańskiego. Zaprosiłam go więc do udziału w spektaklu, a on się rzucił w tę pracę i sprawił, że byłam z niego dumna. Jedną z pierwszych osób, która nas zaakceptowała, był mój 11-letni syn. Krzyś nie nadskakiwał Stasiowi, nie starał mu się przypodobać. Nie popełnił też błędu wskakiwania w buty drugiego taty. Więź między nimi budowała się powoli. Stworzyli własny model koegzystencji, który w słowniku patchworkowych rodzin nie ma jeszcze nazwy. Pomagał mu w lekcjach historii, grał z nim w FIF-ę i wiecznie żartował.
Cztery lata temu tragicznie zginęła moja Mama. Nie przetrwałabym jej odejścia, gdyby nie Krzysiek. Gdyby nie on i Staś. Nie odstępowali mnie na krok. Każdy z nich na swój sposób starał się mnie uratować. Wtedy chyba zrośliśmy się do końca. Jako rodzina. Dawno temu jeden z moich przyjaciół nazwał Krzysia „przepisem na katastrofę”. Nasza katastrofa trwa od siedmiu lat. I jest cudem. Bo przecież nie mieliśmy szans.
Agatka była zmianą, rewolucją w moim życiu. Poznaliśmy się w 2016 roku. W opolskim teatrze nastał właśnie nowy dyrektor. Nagle przestałem lubić teatr. I wtedy zjawiła się Agata ze swoim spektaklem „Śmierć przyjeżdża w środę”. Nie wiem, dlaczego myślałem, że pani reżyser będzie miała koło siedemdziesiątki. A tu wchodzi piękna, młoda, energiczna dziewczyna z burzą loków, która opowiada w tak fascynujący sposób, że nie chcesz przestać słuchać. „Jak na 70 lat nieźle się trzymasz” - „błysnąłem” żartem na początek. Po pierwszym oszołomieniu przyszedł zachwyt.
Ale nic nie było proste. Przynajmniej w moim życiu. Miałem 36 lat i właśnie, po 11 latach zakończył się mój związek. Przez chwilę byłem „wolny”, ale moje myśli krążyły wokół Agaty. Byłem nią oszołomiony, każdym jej spojrzeniem, uśmiechem, gestem, słowem. Wydawała mi się nieosiągalna. Była jak księżniczka z bajki. A jeśli masz do czynienia z księżniczką, to wiesz, że trzeba traktować ją jak księżniczkę.
Okazało się, że oboje mieszkamy w Krakowie. Pierwsza długa rozmowa była w pociągu. Tematy nam się nie kończyły. Nie zauważyliśmy nawet, że nagle pociąg stanął w polu i przesiedzieliśmy w nim parę godzin. Czas się dla nas zatrzymał. Studiowaliśmy w tej samej krakowskiej szkole teatralnej. Tyle że Agatka kończyła, a ja dopiero zaczynałem. Pamiętam jeszcze jak przez mgłę czerwone szpilki, którymi zachwyciłem się podczas dyplomowego spektaklu ostatniego roku. To była Agata.
Obdarzyła mnie miłością niemal biblijną, jak z hymnu o miłości, która „cierpliwa jest, łaskawa jest (…) nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego...”. Taką absolutną, uczciwą, pierwszą, jasną, obezwładniającą miłością. I jestem tak zalewany nieustannie. Nie lubię naszych rozstań. Na któreś urodziny Agata zrobiła mi prezent niespodziankę. Na lotnisku czekał na mnie mój przyjaciel Olek z biletami w kieszeni, a ja nie miałem pojęcia, dokąd lecimy. Z walizką pełną prince polo i whisky wyruszyliśmy do Anglii zwiedzać łodzie podwodne, które kocham. Mieliśmy świetną zabawę przez cztery dni. Ale czegoś brakowało. Kolejne urodziny wolałem spędzić z nią. W domu, w szlafrokach i kapciach.
Jesteśmy flanelowymi romantykami. Myślę, że spotkałem Agatkę w odpowiednim momencie. Do tej pory prowadziłem mocno rockandrollowe życie. Takie przez duże R. Nie wiem, gdzie byłbym teraz, gdybym jej nie spotkał.
W rodzinę wszedłem nienachalnie, organicznie. Było mi łatwiej nawiązać relację z synem Agatki, bo sam wychowałem się w niepełnej rodzinie. Moja mama zmarła, gdy miałem trzy lata, potem w życiu taty pojawiały się różne kobiety. Wiedziałem więc, czego młody chłopak oczekuje od nowego partnera rodzica. Miałem o tyle łatwiej, że Staś jest wspaniałym, mądrym chłopakiem. Wszystko ułożyło się samo. Agatka nie gotuje. Nie ma też prawa jazdy (za co wszyscy ludzie powinni jej dziękować). W związku z tym, chcąc nie chcąc, stałem się szoferem, zaopatrzeniowcem i kucharzem. Jakbyśmy prześledzili naszą SMS-ową korespondencję z Agatką, to oprócz buziaków i serduszek najwięcej jest wiadomości: „marchew, brokuł, ser, kalarepa, woda, bardzo Cię kocham”. Dopiero po dwóch latach dowiedziałem się, że nie lubi grzybów, bo kiedy po raz pierwszy zrobiłem jej risotto z grzybami, była zachwycona. Ale tylko dlatego, że nie chciała zrobić mi przykrości.
Agata kocha piękne przedmioty. Kiedyś zachwyciła się porcelanową, ręcznie malowaną umywalką w Meksyku. Bardzo długo musiałem nad nią pracować, żeby porzuciła pomysł przewiezienia jej do Polski. Ale nie zawsze się udaje. Wiozłem już w walizce metrową rzeźbę z Afryki, pół tony miseczek z Singapuru czy drewnianą szafkę z Iranu. Nie ma lekko. Dosłownie. Jeżeli miałbym powiedzieć, co mnie wkurza, to chyba tzw. reisefieber przed podróżą. Zawsze musi być sporo przed czasem. Wychowałem się w domu położonym pięć minut od dworca. Na pociąg zawsze wychodziliśmy w ostatniej chwili, bo blisko. A potem… biegliśmy. Dla mnie podróżowanie wiąże się z bieganiem. Na lotnisko, na pociąg, na autobus. Bycie przed czasem oznacza marnowanie czasu. Tylko że z Agatką nawet marnowanie czasu jest piękne, jest jakieś. Nieważne, co, nieważne, jak i gdzie. Jesteśmy ze sobą zwyczajnie szczęśliwi...