Czy komuś, kto ma większe dochody, łatwiej wydawać duże kwoty? Czy przeciwnie, wysiłek włożony w finansowe zabezpieczenie rodziny sprawia, że mniej chętnie sięgamy do kieszeni? I co zrobić, gdy inni oszczędność nazywają skąpstwem?
Byłam z siebie dumna, kiedy po raz kolejny udało mi się doprowadzić projekt do końca praktycznie bez żadnych kosztów. Musiałam włożyć w niego sporo własnego czasu i niemało energii, ale skoro firma była moja, robiłam to poniekąd dla siebie. Zresztą taką miałam strategię. Kiedy tylko mogłam, sama angażowałam się w wykonywanie firmowych zadań, zamiast delegować do tego pracowników z zewnątrz. Miałam pewność, że daję z siebie wszystko, a co do siły najemnej nie byłam pewna aż takiego zaangażowania. Nie lubiłam wykłócać się o stawki, a potem jeszcze po kimś poprawiać.
Zdawałam sobie sprawę, że niektórzy kontrahenci i podwykonawcy mnie unikają, bo podobno za mało płacę. Tak trudno zrozumieć, że wynagrodzenie powinno być adekwatne do jakości wykonanej pracy? Nie mogę innym płacić tyle, ile zapłaciłabym sobie, a to z prostego powodu: jako perfekcjonistka nie dopuszczam się drobnych uchybień, tym bardziej poważnych błędów. Gdyby byli tak dobrzy jak ja, ale... nie są. I tu urwijmy temat mojego rzekomego skąpstwa.
Przede wszystkim liczy się dla mnie dobro mojej firmy. Musiałam i nadal muszę optymalizować koszty, bo najpierw się dorabiałam, a teraz rozwijam przedsiębiorstwo i nie chcę ciągle dokładać do interesu. To rozsądne w moim mniemaniu podejście przekładało się na inne sfery życia, co frustrowało członków mojej rodziny. Nie rozumieli, że oszczędzanie to jedyna droga do prawdziwego bogactwa i stabilizacji finansowej.
Nigdy nie interesowało mnie życie na kredyt czy przechwalanie się majątkiem w mediach społecznościowych. Ludzie, którzy są naprawdę majętni, a przy tym mądrzy, nie obnoszą się ze swoim statusem materialnym. Po pierwsze, to może być niebezpieczne, po drugie – nie muszą. Potrafią też oszczędzać i dobrze lokować swoje pieniądze. Chciałam takiego rozsądnego podejścia do życia nauczyć moje dzieci, co niestety okazało się krętą i wyboistą drogą. Zwłaszcza gdy dzieciaki podrosły.
Nastolatkom zależy na modzie i popularności. Chcą mieć, nie być. Domagają się nowych iPhone’ów i ubrań z najwyższej półki. Nasz syn dopiero co zdał egzamin na prawo jazdy, a oczekiwał, że kupimy mu sportowe auto. Przecież to czysty absurd!
Od małego próbowałam wpoić naszym dzieciom szacunek do pieniędzy. Może dlatego, że sama wychowałam się w domu, w którym regularnie żyło się nad stan. Moi rodzice byli utracjuszami. Wydawali więcej, niż zarabiali, a gdy zaczynało brakować funduszy, po prostu brali kredyt. Przy czym potrzeba wcale nie musiała być życiowa. Mama potrafiła zaciągnąć kolejną pożyczkę, żeby kupić futro i nie czuć się gorszą od koleżanki z pracy. Wpadnięcie w spiralę długów to była tylko kwestia czasu...
W pewnym momencie nasze bezpieczeństwo finansowe zawisło na włosku. Wierzyciele nas nachodzili, żądając spłaty zaległości, a rodzice stawali na głowie, aby zdobyć pieniądze na kolejną ratę. Zapożyczali się u przyjaciół i znajomych, u rodziny dalszej i bliższej, aż nie został nikt, kto chciałby im pomóc. Bo po co pomagać komuś, kto nie uczy się na własnych błędach? Cudem uniknęli zlicytowania majątku i utraty domu.
Dopiero po wielu latach wyszli z długów, i to głównie dzięki mnie. Udzieliłam im wsparcia, choć swoim lekkomyślnym postępowaniem pozbawili mnie poczucia bezpieczeństwa, którego do dziś w pełni nie odzyskałam.
Wiem, czym się kończy życie na pokaz, nadmierny konsumpcjonizm i trwonienie majątku. Obiecałam sobie, że nigdy nie dopuszczę, by taki scenariusz powtórzył się w moim życiu.
Ciężko zapracowałam na wszystko, co teraz mam, i przykro mi, że moi bliscy tego nie doceniają, traktując mnie jak skarbonkę. Mąż często prosi, żebym odpuściła:
– Oszczędzasz na mnie i na siebie, trudno, ale skąpienie własnym dzieciom jakoś nie pasuje mi do obrazu czułej matki.
Nie bawią mnie takie kpiny ani żarty. A dawanie nastolatkom dodatkowych pieniędzy na zbytki uważam za niepedagogiczne.
Moje dzieci nie garną się do pracy, by zarobić na swoje przyjemności, jak ja w ich wieku. Wolą zarzucać mi skąpstwo, w czym mój mąż im wtóruje. Dostają od nas wszystko, czego potrzebują. Plus kieszonkowe, porównywalne z tym, co dostają ich koledzy. Nie zamierzam zwiększać tej kwoty ani ulegać impulsywnym prośbom, bo znowu pojawiło się coś nowego, co koniecznie muszą mieć. Kiedyś mi za to podziękują.
Jako matka chcę wyposażyć swoje dzieci w odpowiednią dozę instynktu samozachowawczego i zaradności. Do wydawania pieniędzy trzeba podchodzić rozważnie, nawet jeśli chodzi o inwestowanie we własną firmę. Łatwo przecież utopić środki w jakimś nierentownym projekcie.
– Mogłeś odkładać na nowy telefon z kieszonkowego, skoro tak ci zależy, zamiast wydawać wszystko co do grosza – pouczałam syna, który próbował wymusić na mnie kupno nowego urządzenia, choć stare miało raptem rok.
To ja zarządzam domowym budżetem, więc branie ojca na litość nie pomaga. Prędzej czy później młodzi trafiają na rozmowę do mnie.
– Jesteś jak pies ogrodnika – zarzuciła mi córka. – Myślisz, że nie wiem, jakie zyski przynosi twoja firma? Sobie żałujesz, twoja sprawa, ale czemu my też musimy wszystkiego sobie odmawiać?
– Wszystkiego odmawiać? Nie rozpędzaj się tak, moja droga. Niczego wam nie brakuje. A to, że nie chcę spełniać każdej waszej zachcianki, nie znaczy, że jestem sknerą. Musicie nauczyć się rozsądnie dysponować pieniędzmi. Inaczej niczego w życiu nie osiągnięcie.
– A co ty osiągnęłaś? – odbiła piłeczkę. – Jaką stworzyłaś rodzinę? Głównie spędzamy czas z tatą, bo ty ciągle pracujesz. Po co? Żeby prezentami albo wakacjami marzeń zrekompensować nam swoją nieobecność? Też nie. Bo przecież musimy oszczędzać. Więc po co? Dla kogo to wszystko?
Poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Ten wywód wydawał mi się taki niesprawiedliwy, a zrazem boleśnie logiczny. Z jej punktu widzenia byłam skąpą pracoholiczką. Nazywałam tę cechę oszczędnością, tłumaczyłam koniecznością wychowania dzieci na odpowiedzialnych ludzi, ale... niechęć do wydawania pieniędzy była zbyt silna. Siedziała we mnie głęboko i, musiałam to wreszcie przyznać, bardzo mnie ograniczała. Przede wszystkim kradła mi czas, jaki mogłam spędzić z dziećmi. A nikt mi tego bezcennego czasu nie zwróci...