Marzy mi się emerytura w kwiecie wieku. Byłoby mnie na nią stać, ale muszę wspierać rodzinę. Zamiast relaksu pod hiszpańskim słońcem realizuję marzenia córki i męża. Kiedy nadejdzie kolei na mnie?
Spis treści
W liceum nauczycielka plastyki namawiała mnie na ASP. Uwielbiałam malować, jednak wybrałam praktycznie - prawo. Po studiach kilka lat pracowałam w sądzie, ale kiedy zaczęłam z mężem planować rodzinę, wiedziałam że potrzebuję dochodowego zawodu. Krzysztof jest wspaniałym mężem i uzdolnionym naukowcem, ale w archeologii nie ma wielkich pieniędzy, a marzyło mi się wygodne i dostatnie życie. Zdecydowałam się zostać radcą prawnym.
W ciążę zaszłam w czasie aplikacji radcowskiej. Na szczęście Krzysztof mógł sobie pozwolić na przerwę w pracy i opiekował się naszą Kasią aż do czasu przedszkola. Ja skupiłam się na pracy. Najpierw pracowałam dla jednej z pierwszych dużych korporacji w Polsce, a kiedy pojawiła się okazja – założyłam razem z Basią, koleżanką z aplikacji, kancelarię. Dawało mi to więcej satysfakcji, ale też praca, poszukiwanie klientów, nawiązywanie kontaktów były bardzo pracochłonne. Kupiliśmy z mężem wygodny dom tuż pod miastem, a Kasię posłałam do społecznej szkoły, która kładła nacisk na relacje, była zaangażowana w akcje charytatywne i promocję praw człowieka. Cieszyłam się, że córka mimo naszej zamożności potrafi okazywać empatię i współczucie gorzej sytuowanym. Kiedy jednak weszła w wiek nastoletni okazało się, że ta empatia nie dotyczy własnej matki. Kaśka zarzucała mi, że zaprzedałam duszę kultowi pieniądza i wspieram wielkie korporacje i wyzysk.
- Ze swoim wykształceniem mogłabyś czynić dobro, pracować w Amnesty International lub być obrońcą tych, których nie stać na dobrych prawników. A zamiast tego pomagasz bogatym się bogacić – wykrzyczała mi nieraz w kłótni.
Nie zdziwiłam się, że ze swoim podejściem do świata postanowiła zostać pedagogiem, a jej celem było wyrównanie szans dzieci z mniej zamożnych środowisk. Razem z mężem kupiliśmy jej niewielkie mieszkanie w pobliżu uczelni, żeby nie musiała dojeżdżać na przedmieścia i zdobyła namiastkę samodzielności, chociaż to my płaciliśmy jej rachunki. Oczywiście mówiąc my mam na myśli raczej siebie, bo pensja Krzysztofa z trudem wystarczała nawet na opłacenie podstawowych domowych rachunków. Do tego dochodziły jego wyjazdy naukowe, na wykopaliska lub aby zrobić kwerendę w europejskich bibliotekach, które skutecznie drenowały jego kieszeń przez co miesiącami nie dokładał się do domowego budżetu.
Kasia na uczelni poznała Michała, świetnego chłopaka z podobnym do niej podejściem do życia. W czasie wakacji pracowali na obozach dla młodzieży z trudnych środowisk, a w czasie roku akademickiego byli wolontariuszami w świetlicach środowiskowych. Nie zdziwiłam się, kiedy na ostatnim roku studiów zdecydowali się zaręczyć, a ślub miał się odbyć niedługo po rozdaniu dyplomów. Po tej nowinie zabrałam Kasię na obiad, pod pretekstem wspólnego oglądania sukien ślubnych. Tak naprawdę musiałam z nią jednak poważnie porozmawiać.
- Kochanie, wiesz że bardzo lubię Michała. Z jednej strony cieszę się, że znalazłaś takiego partnera, ale obawiam się, jak będzie wyglądało wasze życie. Początkujący nauczyciel i szkolna pedagożka? Myśleliście jak to będzie po ślubie lub jak pojawią się dzieci?
- No oczywiście mogłam się tego po Tobie spodziewać! Myślisz tylko o pieniądzach i nie wyobrażasz sobie, że ludzie mogliby mieć inne priorytety. Pewnie chciałabyś, żebyśmy się rozstali i żebym wyszła za jakiegoś maklera!
- Nie o to chodzi, ale musisz być rozsądna. Myśleć o swojej przyszłości.
- Przecież o nic cię nie prosimy. I nie martw się, nie będziesz musiała zajmować się swoim wnukiem. Iwona mi w tym pomoże. A przy okazji, tak, jestem w ciąży!
Córka prawie wykrzyczała mi to w twarz i przez kilka tygodni się do mnie nie odzywała. Jak zwykle to Krzysztof musiał załagodzić nasz konflikt. Ostatecznie przed ślubem się pogodziłyśmy, ale było mi przykro, że to Iwona, matka Michała, pomagała mojej córce urządzać wesele. Kasia nie chciała od nas pieniędzy na organizację, zaś wesele urządzili w domu kultury, w którym pracowała Iwona. Za to my, w prezencie ślubnym i z okazji narodzin wnuka, zdecydowaliśmy się kupić im większe mieszkanie.
Franek urodził się kilka tygodni przed terminem i był najsłodszym dzieckiem na całym oddziale, chociaż każda babcia tak pewnie uważa. Córka oddała się całkowicie opiece nad maluchem, wdrażając wszystkie zasady rodzicielstwa bliskości. Podziwiałam jej zaangażowanie, chociaż uważałam, że nie musiała być w domu z dzieckiem aż do przedszkola, zwłaszcza że Iwona tak chętnie jej pomagała. Ponieważ jednak nie pracowała, a Michał dopiero dostał pierwszą pracę jako nauczyciel, wiedziałam, że ciężko im się utrzymać. Dlatego regularnie fundowałam Kasi a to karnet na jogę, a to wyjście do fryzjera lub na masaż. Kiedy Kasia zorientowała się, że Franek cierpi na pewne deficyty związane z wcześniactwem, nie chciałam oczywiście, aby czekał w kolejce na państwową terapię. Opłacałam zajęcia z integracji sensorycznej i prywatne przedszkole, aby mógł cieszyć się małą grupą i pełną uwagą nauczycielki. W dodatku, aby Kasie mogła pracować chociaż na część etatu i jeździć na dodatkowe zajęcia, kupiliśmy im samochód.
Kiedyś rozmawiałam o tym z Basią, moją wspólniczką w kancelarii. Jesteśmy w podobnym wieku i życiowej sytuacji, chociaż jej mąż również jest prawnikiem i zarabia tak samo dobrze jak ona, zaś dwójka dzieci jest w pełni samodzielna.
- Wiesz, Moniko, odkąd Matylda wyjechała do Francji, to utrzymuje się sama. Piotr także – pomagaliśmy im na studiach oczywiście, ale na resztę muszą zapracować sami. Mam wrażenie, że zbyt się nad Kasią trzęsiesz.
- Ale co mam robić? Gdyby nie ja, gnieździli by się na 30 metrach kwadratowych, a Franek by tylko na tym stracił.
- Gdyby chociaż zaczęła pracę na cały etat, to już by to poprawiło ich sytuację.
- Przecież wiesz, że Kasia pracuje na pół etatu, aby wozić Franka na fizjoterapię, do logopedy. Nie angażuję się w jego wychowanie, więc chociaż tak mogę im pomóc…
Basia nie była przekonana co do mojej argumentacji i rzuciła mi pytanie, którego nie spodziewałam się jeszcze usłyszeć.
- A co z emeryturą? Wiem, że zostało nam jeszcze kilka lat, ale chcę postawić sprawę jasno. Ja planuję po 60. przejść na emeryturę i prawdopodobnie sprzedać swoje udziały w naszej kancelarii. Nie wiem jakie ty masz plany, ale może razem sprzedamy firmę?
Jej propozycja mnie zaskoczyła. Basia była w moim wieku, a ja sama jeszcze nie myślałam o emeryturze. Dopiero jej słowa uświadomiły mi, że to już niedługo.
- A ty co planujesz robić jak będziesz miała już wolne?
- Zainwestowaliśmy z Mariuszem w dwa mieszkania na wynajem i teraz przymierzamy się, żeby kupić coś w Hiszpanii. Spędzalibyśmy tam zimy, żyjąc życiem rentierów. Może byście do nas dołączyli? Myślimy o takim przyjemnym osiedlu na Costa Brava i wiem, że są jeszcze wolne domy w naszym sąsiedztwie.
Pokazała mi zdjęcia. Widok na błękitne morze, prywatny basen, zielone palmy. Zawsze marzyłam, żeby zamieszkać w ciepłym kraju, ale nie miałam ku temu okazji. Jednak tym co mnie naprawdę przekonało były zajęcia z malarstwa dla mieszkańców osiedla oraz przestronna pracownia. Zaczęłam wyobrażać sobie jak wracam do ukochanego malarstwa i maluję hiszpańskie pejzaże, więc powiedziałam Basi, aby mi podesłała ofertę dewelopera.
Potem zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście mogłabym przejść na emeryturę? Może nawet wcześniej, już za rok czy dwa? Miałam oszczędności i plan emerytalny, ale jako przedsiębiorca płaciłam najniższy ZUS. Moja emerytura obiektywnie nie przedstawiała się źle, ale bez wątpienia byłaby niższa niż obecne zarobki. Gdybym chciała kupić dom w Hiszpanii i jeszcze mieć oszczędności na przyjemne życie we dwójkę z Krzysztofem, to za dużo by nie zostało…Z drugiej strony zaczęłam marzyć jak to byłoby wreszcie odpocząć. Od niemal 30 lat żyłam w pośpiechu. Nie pamiętam kiedy byłam na wakacjach dłuższych niż tydzień. Odpoczynek, ukochane malarstwo i piękna Hiszpania. Wizja emerytury, kiedy jestem jeszcze w kwiecie wieku, zapowiadała się cudownie.
W weekend usiadłam z Krzysztofem w salonie, aby porozmawiać z nim o pomyśle Basi. I tutaj mnie zaskoczył.
- Wiesz, też chciałem z Tobą porozmawiać o przyszłości. Dostałem propozycję udziału w 3-letnim projekcie polsko-niemieckim. Uczyłbym na pół etatu u siebie, a pół semestru spędzał na badaniach w Tybindze w Niemczech. To świetna uczelnia i pewnie mój ostatni taki projekt przed emeryturą tylko..
No tak, wiedziałam, co znaczy to "tylko". Tylko że projekt jest niedofinansowany i środków starczy "tylko" na wynajem mieszkanka w Niemczech i dojazdy. A ja znowu będę miała na głowie wszystkie rachunki i jeszcze pomoc dla córki.
- Tylko co z Kasią? - spojrzałam na niego pytająco. Krzysztof się zamyślił.
- Franek zaraz pójdzie do szkoły, więc odpadną dodatkowe koszty, a Kasia przejdzie na pełen etat, więc będzie im łatwiej. I Tobie.
Poczułam przypływ nadziei. Może nie będę za rok na emeryturze, ale 3 lata też nie brzmią źle. Szybko okazało się, że niesłusznie się cieszyłam.
Kilka tygodni później byliśmy na 6. urodzinach Franka. Kasia opowiadała jakieś historie ze szkolnego życia pedagożki. Opowiadała też o planowanej reformie.
- No, ale i tak nie wiadomo czy mnie to dotknie.
- Czemu? – zapytałam zdziwiona.
- Oh, nie chcemy jeszcze zapeszać, ale – tutaj zarumieniła się z radości – myślimy o rodzeństwie dla Franka. Jest już w idealnym wieku. Zresztą ta prywatna szkoła, którą dla niego wybraliśmy, ma też wszystkie zajęcia w programie, na które teraz musimy jeździć po całym mieście. Jakby się udało tam dostać miałabym więcej czasu i mogła poświęcić się drugiemu dziecku. Oczywiście, gdyby było nas stać na tę szkołę… - spojrzała na mnie pytająco.
Słuchałam jej z pozornym uśmiechem, ale wewnętrznie miałam ochotę krzyczeć: „A ja? Mam czekać kolejne 7 lat, żeby pomóc Wam ze szkołą, z przedszkolem, ze wszystkim?”. Całe życie ciężko pracowałam, a teraz nawet nie mogę nacieszyć się tym bez uczucia, że moje spełnione marzenie oznacza rozczarowanie dla mojej córki, wnuków, a nawet męża...